Druga twarz czwartej władzy
Dziennikarze na co dzień wystawiają oceny przedstawicielom władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej, ale unikają rozliczeń we własnych szeregach. Głównie rozliczenia z bagażem PRL. A przecież jest to warunek niezbędny do wykonywania zawodu zaufania publicznego.
15.12.2005 | aktual.: 15.12.2005 14:11
W latach 60. Ernest Skalski, znany później publicysta, wybierał się do Danii na praktykę. Przed wyjazdem stał się obiektem zainteresowania wywiadu PRL. Podczas rozmowy z funkcjonariuszem otrzymał instrukcję wyjazdową.
Początkujący reporter zamiast na prowincję, jak przewidywał plan praktyki, trafił do Kopenhagi. „Zdaje sobie sprawę, że jeżeli go rzucą w jakąś małą miejscowość, niewiele zdziała tak po linii zawodowej, jak i pomocy dla nas” – czytamy w notatce ze spotkania sporządzonej przez mjr. T. Jankowskiego, funkcjonariusza Departamentu I MSW.
Skalski nie kwapił się do współpracy. W Kopenhadze nie spotkał się z osobą wyznaczoną mu do kontaktów. W latach 70. bezpieka próbowała go zwerbować do rozpracowania opozycji. – Spotkałem się z funkcjonariuszem dwa, trzy razy. Wypytywał o moich znajomych, mec. Jana Olszewskiego i jego żonę Martę Miklaszewską. Opowiadałem same nieistotne rzeczy. Funkcjonariusze domyślali się, że to wykręty. Po każdej rozmowie biegłem do Jana i Marty i im ją relacjonowałem – mówi „Ozonowi”. – W końcu koleżanka zwróciła mi uwagę, by nie chodzić na rozmowy. Odmówiłem dalszych spotkań.
W III RP Skalski był jedną z gwiazd „Gazety Wyborczej”. Zabierał głos w sprawach lustracji. Atakował sędziego Bogusława Nizieńskiego, rzecznika interesu publicznego. Publicznie nie ujawnił epizodów z bezpieką. – Nie miały wpływu na moje opinie – tłumaczy. Nie występował też do IPN o status pokrzywdzonego, choć figuruje w zasobach archiwalnych (na tzw. liście Wildsteina).
Z bezpieką dookoła świata
Kontaktami z bezpieką nie chwalił się także Wojciech Giełżyński, wieloletni korespondent zagraniczny m.in. w „Dookoła Świata”, potem redaktor „Tygodnika Solidarność”. „Ozonowi” opowiada: – Wzywali mnie po wyjazdach zagranicznych. Byli to przeważnie pracownicy kontrwywiadu. Chodziło im raczej o raporty polityczne niż o jakieś informacje o ludziach. Do tych rozmów dochodziło w latach 1957–1964. Pierwszy raz odwiedzili mnie dwaj pracownicy kontrwywiadu w związku z wyjazdem na festiwal w Moskwie. Powiedzieli jasno – wiemy o panu wszystko. Wiedzieli, że zaczynam pracę w „Dookoła Świata”. Ale nie wymagali niczego, co można nazwać donosem. Chodziło im o analizy.
Giełżyński sporządzał raporty dla Wydziału Prasy Komitetu Centralnego partii. – Na przykład mój raport z Nikaragui mówił o tym, jaki charakter ma tamtejsza rewolucja. Nigdy nie pisywałem o Polonii. Co potem robiono z raportami, gdzie trafiały, nie wiem. Z funkcjonariuszami kontrwywiadu spotykałem się w mieszkaniach na mieście, na MDM-ie. Miałem trzy, może cztery takie przypadki w ciągu paru lat. Zabierali mnie z redakcji „Dookoła Świata” i zawozili do lokalu na wielogodzinną rozmowę. Niczego dla nich nie pisałem. Odbierali ode mnie informacje w formie ustnej. Chcieli, bym zachował spotkania w tajemnicy. Żadnej deklaracji w tym zakresie nie podpisywałem, wystarczyło moje ustne zapewnienie – wspomina.
Podobne rozmowy z Wydziałem Prasy KC lub z funkcjonariuszami wywiadu mieli – jak przypomina Giełżyński – wszyscy dziennikarze wyjeżdżający za granicę. – Miałem pewną świadomość, że nie odmawiając tych kontaktów, popełniam błąd życia. Z drugiej strony wiedziałem, że jak tego nie zrobię, nie będę miał czego szukać w dziennikarstwie. A na pewno wyjeżdżać za granicę, co od początku było moim głównym zajęciem. Mogłem w ogóle stracić pracę.
Wojciech Giełżyński opowiada, że zerwał kontakty z funkcjonariuszami, gdy „doszło do małej próby szantażu”. Po wybuchu stanu wojennego, jak mówi w rozmowie z „Ozonem”, SB próbowała odświeżyć kontakty. – Bez zapowiedzi przychodzili do domu. Takich najść miałem pięć, sześć. Udawali życzliwość. Raz czy dwa przynieśli nawet kawę – wtedy tego produktu w ogóle nie było w sklepach. Powiedziałem, żeby ją sobie zabrali. Pytali wyłącznie o to, co należy zrobić ze stanem wojennym. Jedyne, co im miałem do powiedzenia, to że należy jak najszybciej przywrócić Solidarność i doprowadzić do porozumienia, czyli czegoś w rodzaju okrągłego stołu. Zaraz po 13 grudnia rzuciłem legitymację partyjną. Siłą rzeczy nic ode mnie nie trafiło na piśmie do Wydziału Prasy KC.
Giełżyński wychowuje nowe pokolenia żurnalistów. Jest rektorem Wyższej Szkoły Komunikowania i Mediów Społecznych, wykłada geografię polityczną i historię najnowszą. Rzadko uczy o funkcjonowaniu UB i SB, „bo młodzieży kompletnie to nie interesuje”. – Na zajęciach próbowałem pokazywać studentom podziemne gazetki. Po chwili odkładali je na bok.
Telefon dla „Misia”
Małgorzata Niezabitowska, dziennikarka „Tygodnika Solidarność” i późniejsza rzeczniczka rządu Tadeusza Mazowieckiego, została zwerbowana po wybuchu stanu wojennego. Esbecy wykorzystali intymne informacje, które chciała utrzymać w tajemnicy. O trwających parę lat kontaktach z SB nie powiadomiła kolegów z opozycji. W „Tygodniku Solidarność” bezpieka miała paru innych TW – Jana Bohuszewicza ps. „Zygmunt”, Norberta Wawrzyniaka ps. „Kieł”, Janusza Chudzińskiego ps. „Szum” oraz Krzysztofa Forberta ps. „Bambus”. Wciąż nie jest to zamknięta lista. Zwłaszcza że akta jednego z ujawnionych konfidentów nie trafiły, choć powinny, w 1990 roku do archiwum. Znalazły się później. Badacze mogą więc liczyć na dalsze, nieoczekiwane znaleziska.
W 1981 roku SB kibicowała swemu konfidentowi o ps. „Misio”, który miał zostać korespondentem Agencji Prasowej „Solidarność”. Na przeszkodzie stał jeden, powszechny w PRL kłopot – brak telefonu. SB postanowiła pomóc agentowi. Resort miał partycypować w kosztach założenia telefonu. „Misio” informował potem o strukturze Agencji, podziale zadań, podawał nazwiska korespondentów terenowych. Wszedł do kolegium redakcyjnego. Ale SB słabo oceniała jego przydatność – chyba ze względu na to, że był tajnym współpracownikiem innego wydziału niż ten zajmujący się prasą.
W „Tygodniku Powszechnym” donosicielem SB był m.in. „Ares”. Jako kierownik administracyjny miał stały dostęp do dziennikarzy. U niego na przykład zatrzymywał się czasem Kisiel, kiedy był w Krakowie. Listę konfidentów w szeregach opozycji, którzy pracowali następnie w mediach, można mnożyć. Wielu z nich poznajemy dzięki determinacji byłych działaczy opozycji, którzy przekopali się przez archiwa bezpieki.
Lesław Maleszka, działacz SKS, kolega zamordowanego Stanisława Pyjasa, był w latach 90. czołowym publicystą „Gazety Wyborczej” ostro opowiadającym się przeciwko lustracji i dekomunizacji. Wciąż pracuje w „Gazecie” na stanowisku merytorycznym. Jerzy Nowacki, donosiciel w kręgach wielkopolskiej Solidarności, do czasu ujawnienia sprawy dwa miesiące temu zajmował kierownicze stanowisko w poznańskim ośrodku TVP.
Taśmy pod okiem Ciastonia
SB korzystała także z usług dziennikarzy-zwolenników systemu komunistycznego, w większości członków partii. By uniknąć zakazu werbowania do tajnych służb członków partii stworzono nową kategorię źródeł informacji – tzw. konsultantów, którzy pisali przeróżne ekspertyzy. Faktycznie mieli swoje pseudonimy, teczki itd. W latach 80. co najmniej dwóch konsultantów – „Konrada” i „Andrzeja” – SB miała w kierownictwie Interpressu (opiekującego się dziennikarzami zagranicznymi). Obaj donosili na siebie i w końcu postanowiono ich rozdzielić – jednego oddelegowano do innej pracy.
Udzielaniem instrukcji dla redaktorów zajmował się Wydział Prasy KC PZPR. – Gdy towarzysze chcieli urządzić medialną nagonkę, wydział prasy zbierał naczelnych i wydawał dyspozycje – mówi Jan Żaryn, historyk IPN. – Tak było po liście biskupów polskich do niemieckich „Wybaczamy i prosimy i wybaczenie” z 18 listopada 1965 roku. Trzy dni po odpowiedzi biskupów niemieckich zorganizowano zebranie i przekazano wytyczne, jak reagować. Następnego dnia ukazały się pierwsze artykuły w prasie. Po dwóch tygodniach odbyło się kolejne zebranie – tym razem oceniano efekty nagonki.
Radiowcy Kajetan Gruszecki – kierownik redakcji publicystyki w Polskim Radiu, w stanie wojennym redaktor naczelny Dziennika Telewizyjnego, oraz Jerzy Małczyński preparowali nagranie z Radomia z 3 grudnia 1981 z posiedzenia Komisji Krajowej „Solidarności” i przewodniczących zarządów regionów. Nagranie wyniesione przez członka komisji Eligiusza Naszkowskiego (TW ps. „Grażyna”), który sprzedał je SB, „opracowano” pod dyktando wiceministra Władysława Ciastonia i dwóch innych zaufanych funkcjonariuszy (Władysław Kuca – naczelnik wydziału zajmującego się rozpracowaniem Komisji Krajowej „S” oraz Tadeusz Bryniarski). Fragmenty wyemitowano następnie w radiu.
W archiwach sprawy zabójstwa Grzegorza Przemyka znajdują się dokumenty dowodzące, że przed procesem rzekomych zabójców maturzysty bezpieka szczegółowo rozpisywała zadania dla wymienionych z nazwiska reporterów – kiedy i w jakim piśmie poruszą dany problem. Jest wśród nich Janusz Atlas. On sam zaprzecza, by miał związek ze sprawą Przemyka.
Bywało, że na czele ważnej jednostki lokowano po prostu funkcjonariusza. Prezes Polskiej Agencji Prasowej z lat 70. był od 1949 roku pracownikiem Departamentu V Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Został zwolniony ze służby w 1953 za handel bronią i okradanie transportów radzieckich oraz namawianie kolegów z oddziałów partyzanckich, by się nie ujawniali. W latach 60. współpracował z wywiadem PRL (podpisał zobowiązanie przed wyjazdem na placówkę na Zachodzie). W następnej dekadzie oddał kontrwywiadowi swe warszawskie mieszkanie na lokal kontaktowy. Kierując PAP, współpracował z bezpieką jako kontakt służbowy. Karierę uwieńczył stanowiskiem prezesa ds. Radia i Telewizji (czyli Radiokomitetu).
Popieścić Toeplitza
Rzecznik rządu Jerzy Urban ściśle konsultował swe kroki z bezpieką. – Biuro Polityczne było związane z mediami, z Urbanem pępowiną – mówi Janusz Kotański, historyk IPN. – Nagonki na księży odbywały się pod kierunkiem Urbana. On sam dyktował artykuły, sam też pisał pod pseudonimem „Rem”.
Urban współpracował poufnie z wieloma dziennikarzami, m.in. z „Polityki”. W styczniu 1982 roku, gdy w redakcjach szalały komisje weryfikacyjne (w jednej z nich zasiadał Aleksander Kwaśniewski, redaktor naczelny „ITD”), które zajmowały się oczyszczaniem szeregów z elementu reakcyjnego, Urban napisał list do towarzysza Lesława Tokarskiego (szefa Wydziału Prasy, Radia i Telewizji KC PZPR) dotyczący uchronienia trzech kolegów – Krzysztofa T. Toeplitza, Daniela Passenta i Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego przed weryfikacją.
– Toeplitz był jednym z policzalnych na palcach jednej ręki wybitnych dziennikarzy bezpartyjnych, który z umiarem obiektywizując, jednak walczył z „S” i amokiem inteligencji. Od lutego 1981 roku był doradcą Rakowskiego, pisał cenne memoriały dla kierownictwa, współpracował z moim biurem, robiąc teksty anonimowe ostro już walczące z „S” – argumentował. – Chodzi o to, że Toeplitz mi powiedział, że nie podda się żadnej weryfikacji, bo nie uważa, że zasługuje na potraktowanie w tym trybie, bo może robić zupełnie inne rzeczy niż pracować w propagandzie. Kwestia jest czysto ambicyjna i prestiżowa, on uważa, że weryfikował się tym, co pisał, i swoją postawą. (...) Toeplitz jest OK, ma bardzo cenne zdolności, nie będziemy mieli wielu takich intelektualistów gotowych do tak politycznej współpracy i że należy go popieścić i przyciągnąć, a nie weryfikować.
Chwaląc Passenta i przypominając o poufności, Urban pisze: „Tekst mojego Biura o dostępie »S« do środków masowego przekazu on robił i różne inne”.
Wróblewskiego charakteryzuje: „Był jednym z niewielu, którzy obiektywizując tak lub owak, jednak konsekwentnie dosuwał »S« i nie dał się zwariować. Był jednym z niewielu tych, którzy byli gotowi pisać teksty o »S«. Miał na tym tle różne nieporozumienia z żoną”. Andrzej K. Wróblewski jest jednym z nielicznych, którzy publicznie przyznali się do kontaków z SB. Opisał je w książce pt. „Z historii PRL. Dziennikarze”. Zgodnie z jego relacją w połowie lat 70. zgłosił się do niego funkcjonariusz. Zaproponował mu pisanie analiz o tym, co interesuje zachodnich dyplomatów. Wróblewski zobowiązał się zachować tajemnicę. Twierdzi, że przygotował jeden raport, o pewnym Amerykaninie. Na tym kontakty się urwały.
W „Polityce” działała grupa gorliwych konfidentów. Z Departamentem III MSW PRL (zwalczanie opozycji) współpracowali m.in. „Dżony” i „Poseł”. Na liście zasobów archiwalnych IPN, zwanej listą Wildsteina, figuruje wielu redaktorów „Polityki”, w tym „Dżony” i „Poseł”. Większość jest aktywna zawodowo, wypowiada się w kwestiach lustracji.
– Dziennikarze byli najbardziej – obok duchowieństwa – zagenturyzowanym środowiskiem PRL – mówi Antoni Dudek, historyk IPN. – Też zbierają i przetwarzają informacje. Różnica polega na tym, że bezpieka robi to tajnie i dysponuje narzędziami represji.
Żaryn tłumaczy, że w PRL wszystkie redakcje związane ze środowiskami katolickimi miały swoje sprawy obiektowe i szukano w nich kandydatów do zwerbowania. Na przykład w „Ładzie”, gdzie pracowali działacze Polskiego Związku Katolicko-Społecznego, tajnym współpracownikiem bezpieki był redaktor naczelny Witold Olszewski ps. „Maksym”. Olszewski podjął współpracę na emigracji, gdy w Paryżu wydawał pismo „Horyzonty” i potrzebował na nie pieniędzy (miał wtedy ps. „Wysoki”).
Niemal automatycznie próbowano werbować korespondentów na placówkach zagranicznych oraz często podróżujących na zachód komentatorów sportowych.
Zaufani w radiokomitecie
O skali penetracji środowiska świadczą dane dotyczące Radiokomitetu. Jesienią 1980 roku w Departamencie III (do walki z opozycją) zrobiono zestawienie pracowników Radiokomitetu, których w latach 70. wyrejestrowano z kartotek bezpieki. Listę (z pseudonimem, miejscem pracy, okresem i przyczyną ustania współpracy) utworzono przypuszczalnie pod kątem reaktywacji kontaktów. Na liście wyrejestrowanych źródeł znalazło się kilkadziesiąt osób.
W połowie 1986 roku partia i Radiokomitet chciały awansować współpracownika wywiadu na stanowisko szefa Poltelu. Człowiek ten miał poparcie szefa wydziału polityki kadrowej, gen. bryg. Władysława Honkisza, który wystąpił o nominację. Oponował przeciwko niemu resort – nie z przyczyn ideologicznych. Niedoszły szef Poltelu został jakiś czas potem wysokim członkiem kierownictwa Radiokomitetu.
Ujawnić agenturę!
Bezpieka chroniła swoją agenturę. Pod koniec lat 80. dokumenty niszczono, ale także wyrejestrowywano konfidentów z kartotek jako nieprzydatnych informatorów. Operacja ta stanowiła ważny czynnik psychologiczny – dawała poczucie bezpieczeństwa agenturze, że nie zostanie ujawniona. W aktach zachowały się ślady wyrejestrowań przeprowadzanych wbrew faktycznej przydatności TW. W grudniu 1989 r. materiały operacyjne tajnego współpracownika SB (dyrektora w Radiokomitecie) zniszczono jako pozbawione wartości przy wycofaniu rejestracji, choć kilka miesięcy wcześniej dyrektor otrzymał od MSW złotą odznakę za zasługi w ochronie porządku publicznego.
Jeszcze bardziej dbały o swą agenturę wojskowe służby specjalne. Dlatego, jak mówi Jan Parys, w latach 90. zaledwie lekko przeobrażone Wojskowe Służby Informacyjne, które nie otworzyły archiwów nawet przed swoimi przełożonymi – ministrami obrony narodowej – łatwiej zdobywały nową agenturę.
Kontakty z bezpieką nie musiały kończyć się współpracą. W wielu wypadkach tak się jednak działo. Temat ujawnienia agentury w środowisku mediów nie jest wygodny ani dla samych dziennikarzy, ani dla polityków (bo ich dobry wizerunek zależy od życzliwości czwartej władzy). Unikają więc problemu jak ognia, choć co parę lat wywoływany jest przez grupki zdeterminowanych dziennikarzy. Sprawa pojawia się na krótko i natychmiast usycha.
IV Rzeczpospolita nie powinna unikać nawet najbardziej drażliwych tematów. Wielu konfidentów jest znanymi publicystami, autorytetami moralnymi. Dlatego lista agentów w środowisku dziennikarskim powinna zostać ujawniona jak najszybciej i bezwarunkowo.