PolitykaDr Władysław Bułhak: rosyjskim szpiegiem jest być może nasz własny komputer

Dr Władysław Bułhak: rosyjskim szpiegiem jest być może nasz własny komputer

W każdej chwili może do nas wjechać dowolna liczba Rosjan z obwodu królewieckiego (Kaliningradu). Rosjanie mogą łatwo udawać Ukraińców, Łotyszy czy Estończyków, pozyskiwać i wysyłać do Polski ludzi polskiego pochodzenia, na przykład zwerbowanych na Litwie. Ci wszyscy szpiedzy mogą tutaj mogą bez problemu funkcjonować, nie przekraczając jakichś szczególnych barier cywilizacyjno-kulturowych - mówi w wywiadzie z Wirtualną Polską dr Władysław Bułhak, historyk, znawca dziejów wywiadu, współautor wydanej niedawno książki "Szpiedzy PRL-u". Ekspert ostrzega, że rosyjskim szpiegiem może być nasz własny komputer.

Dr Władysław Bułhak: rosyjskim szpiegiem jest być może nasz własny komputer
Źródło zdjęć: © PAP | Paweł Kula
Ewa Koszowska

WP:

Ewa Koszowska, Wirtualna Polska:* *Ile rosyjskich szpiegów jest dziś w Polsce?

Dr Władysław Bułhak: Na pewno wielu. Zasadą pracy wywiadu KGB było to, że ilość przechodzi w jakość. Myślę, że w przypadku wywiadu rosyjskiego dalej tak jest. Oczywiście ciężko podawać jakieś konkretne liczby. Myślę jednak, że skoro w tej chwili Polska jest istotnym krajem z punktu widzenia politycznych i wojskowych interesów Federacji Rosyjskiej, to zapewne funkcjonuje u nas pewna liczba dobrze zakonspirowanych "nielegałów". Wśród obsady rosyjskich placówek dyplomatycznych jest na pewno wielu oficerów kadrowych, zarówno wojskowego GRU, jak i następczyni KGB - służby wywiadu zagranicznego Rosji (SWR). Mogą oni liczyć dodatkowo na pomoc pracujących w Polsce Rosjan, np. wśród rosyjskich dziennikarzy czy biznesmenów. W ogóle jest im tutaj stosunkowo łatwo.

WP:

Dlaczego?

- W każdej chwili może do nas wjechać dowolna liczba Rosjan z obwodu królewieckiego (Kaliningradu). Rosjanie mogą łatwo udawać Ukraińców, Łotyszy czy Estończyków, pozyskiwać i wysyłać do Polski ludzi polskiego pochodzenia, na przykład zwerbowanych na Litwie. Ci wszyscy szpiedzy mogą tutaj mogą bez problemu funkcjonować, nie przekraczając jakichś szczególnych barier cywilizacyjno-kulturowych. Takich jak np. w przypadku Chin czy Indii. Poza tym, Polska jest krajem ludzi przywiązanych do osobistej wolności, niechętnych wszelkim jej ograniczeniom. Nie jest też ogarnięta jakąś obsesją walki ze szpiegami. Nikt na każdym kroku się nie rozgląda, czy ktoś nas nie śledzi albo czy pani sprzątająca z Ukrainy przypadkiem nie wyciąga kamery i nie fotografuje rzeczy, które znalazła w naszym biurku. Inną jeszcze sprawą jest to, że dziś połowa tego szpiegowania, jak niemal wszystko w naszym świecie, przeniosło się do internetu. I Rosjanie chyba są w tym bardzo dobrzy. Niektórzy sugerują, że mogą do tego służyć pochodzące zza
wschodniej granicy popularne gry czy inne programy. Rosyjskim szpiegiem jest więc być może nasz własny komputer.

WP: Rosjanie zawsze mieli olbrzymie aparaty wywiadowcze.

- I wydawali na rozpoznanie poczynań przeciwnika gigantyczne środki, niewyobrażalne wręcz, patrząc z polskiej perspektywy. W szczytowym okresie zimnej wojny Rosjanie inwestowali głównie w agenturę i werbowanie setek agentów, trochę zgodnie z zasadą - która się nie zmieniła do dziś - że ilość w końcu przechodzi w jakość.

WP: A jak miał się nasz polski wywiad w okresie PRL-u do innych. Mamy się czym pochwalić?

- Krótko mówiąc, z tym wywiadem było w pewnym sensie tak, jak z naszą drużyną w piłce nożnej. Czasami wygrywamy jakiś mecz, nawet z najlepszym zespołem na świecie, biorąc jednak pod uwagę dłuższe okresy historyczne, to mieścimy się, co najwyżej, w okolicach średniej ligi europejskiej. Wywiad PRL, wbrew temu, co czasem można usłyszeć z ust jego emerytowanych oficerów, na pewno nie należał do ścisłej światowej czołówki. Dwa największe mocarstwa, które walczyły w zimnej wojnie - Stany Zjednoczone i Związek Sowiecki, miały olbrzymie aparaty wywiadowcze. Amerykanie - podobnie jak Rosjanie - też na agentów nie żałowali, ale skupiali się na tzw. rozpoznaniu elektronicznym i kosmicznym; jeszcze bardziej kosztownym. Dość powiedzieć, że słynny kosmiczny teleskop Hubble'a, to zasadniczo jeden z ich kilkunastu szpiegowskich satelitów, tyle, że niejako odwrócony, czyli patrzący w niebo. Pozostałe podglądały różnych wrogów Ameryki. W sumie za drobnych parę miliardów dolarów. Wiadomo też, że w latach 30. i 40. XX wieku
wywiad brytyjski poniósł znaczne porażki w starciu z Sowietami później - nauczony tym doświadczeniem - był jednak bardzo skuteczny. Zasłużoną renomą cieszy się też wywiad izraelski. Natomiast, jeśli mówimy o wywiadach krajów komunistycznych, za najlepszy uchodził powszechnie wywiad NRD. I to zarówno wywiad wojskowy, jak i cywilny - (Hauptverwaltung Aufklärung, HVA), działający, pod kierunkiem Marcusa Wolfa, w strukturze osławionej STASI. Polski wywiad można natomiast porównywać z wywiadem węgierskim, czechosłowackim czy rumuńskim i to jest właśnie ta nasza liga średniaków.

WP: Jak wywiad PRL-u werbował swoich agentów?

- Pojęcie agent można oczywiście różnie rozumieć, tutaj powiem o nim w pojęciu potocznym. Pominę zatem na razie metody wyszukiwania i szkolenia kandydatów na zawodowych funkcjonariuszy. Ogólnie można powiedzieć, że proces werbunku tajnych współpracowników wywiadu był bardzo sformalizowany. A to oznacza, że każda sprawa była jakoś podobna, właśnie przez wzgląd na wspomnianą wywiadowczą biurokrację, a zarazem różniła się od innych tak, jak różniły się kierunki zainteresowań wywiadu, a także sami agenci i ich oficerowie prowadzący.

Jeżeli zaś chodzi o sam proces werbunkowy, to przynajmniej w teorii, na początku winno być tzw. "naprowadzenie". Najpierw zatem wywiad z jakiegoś źródła dowiadywał się, że ten czy inny człowiek jest dla niego atrakcyjny, na przykład posiada jakieś ważne informacje, dostęp do jakiegoś interesującego środowiska, choćby dyplomatów czy dziennikarzy, czy też po prostu ma potencjał pozwalający sądzić, że kiedyś może zrobić karierę w jakiejś ważnej instytucji, dajmy na to, w strukturach Kościoła katolickiego. Potem sprawę powierzano jakiemuś konkretnemu oficerowi, który stawał się tym samym "werbownikiem", a po pozyskaniu danej osoby, bardzo często jeszcze długo zajmował się sprawą jako jej "oficer prowadzący". Najpierw jednak ów werbownik starał się zgromadzić wszystkie dostępne dane związane z interesującą sprawą, czyli najczęściej konkretną osobą. Standardowo dokonywano sprawdzeń w archiwum MSW, w wyodrębnionym archiwum wywiadu, a także w kartotekach wywiadu wojskowego. Sięgano też do cywilnych archiwów np.
uniwersyteckich. Czasem też milicja obywatelska (czyli ówczesna policja) przeprowadzała dyskretnie tzw. wywiad środowiskowy. W przypadku działań prowadzonych za granicą konsultowano się, zazwyczaj jednak nie ujawniając rzeczywistych, czyli "werbunkowych", przyczyn zainteresowania daną osobą, z tzw. "bratnimi służbami" z innych krajów bloku, nie tylko z "przyjaciółmi" z KGB, ale też ze wspominanymi służbami węgierską, czechosłowacką czy wschodnioniemiecką. Poza ułatwieniem przyszłej rozmowy werbunkowej, w tych wszystkich sprawdzeniach chodziło też o uniknięcie "podwójnego werbunku" tej samej interesującej osoby przez kilka komunistycznych służb jednocześnie.

WP:

I co było dalej?

- Dzięki tym pracowicie zgromadzonym informacjom, "werbownik" przygotowywał dla swoich przełożonych specjalny raport, zawierający bardzo detaliczny scenariusz planowanej rozmowy werbunkowej, która miała prowadzić do pozyskania danego agenta. Raport taki zatwierdzał zazwyczaj do wykonania sam szef wywiadu lub jeden z jego zastępców. W większości przypadków dotychczasowych tajnych współpracowników różnych struktur krajowej Służby Bezpieczeństwa rozmowa werbunkowa nie była zresztą konieczna, albo stanowiła zwykłą formalność. Po prostu jeden oficer przekazywał agenta innemu, co najczęściej miało miejsce w jakimś lokalu gastronomicznym, a czasem w jednym z mieszkań kontaktowych wykorzystywanych przez wywiad. Trudniej było rzecz jasna z ludźmi pozyskiwanym, niejako, po raz pierwszy. Znów jednak zasadniczo inaczej wyglądało to jednak w kraju, a inaczej za granicą. Oczywiście dużo łatwiej było, w czasach PRL-u, bądź co bądź totalitarnej dyktatury, zwerbować kogoś w kraju. Ludzie się po prostu bali najpierw UB, a
potem SB, której częścią był wywiad. Z drugiej strony wiadomo, że z niewolnika nie ma pracownika. Jeśli ktoś wyjeżdżał na dłuższy czas na Zachód i był zwerbowany wyłącznie przez zastraszenie lub szantaż, to po prostu zazwyczaj po wyjeździe zrywał kontakt, albo unikał współpracy. Zatem starano się raczej, zwłaszcza w okresie po 1956 r., posługiwać się marchewką, a nie przysłowiowym kijem. Najlepszym argumentem były po prostu pieniądze, zwolnienie z cła, paszport z prawem wielokrotnego przekraczania granicy, a często załatwianie różnych przyziemnych rzeczy i spraw, które w warunkach PRL-u urastały do rangi problemu. Byli też oczywiście ludzie związani w ten czy inny sposób z panującym systemem, dla których współpraca z wywiadem PRL była niejako rzeczą normalną, niezbędnym szczeblem na drodze kariery, a nawet w pewnym sensie formą wyróżnienia, czy też wyższego wtajemniczenia w polityczne realia PRL.

WP:

Na Zachodzie odbywało się to chyba trochę inaczej?

- Rzeczywiście, nieporównanie dużo trudniej było z werbunkami przeprowadzanymi na Zachodzie. Odwoływano się do różnych metod i motywacji, i tych przyziemnych, i tych wzniosłych czyli ideologicznych. Chociaż od lat 50. właściwie starano się unikać werbowania zachodnich komunistów. Czasem używano tzw. materiałów kompromitujących, czyli stosowano szantaż. Od lat 60., czyli od momentu kiedy za wywiad PRL odpowiadał osławiony generał Mieczysław Moczar, wspólnym mianownikiem pomiędzy wywiadem PRL a przynależnym do zachodniej elity kandydatem czy kandydatką na agenta, mógł być też antysemityzm. Tak było np. ze słynną agentką "Luizą", która umożliwiała dostęp do różnych tajemnic francuskiego establishmentu na przełomie lat 60. i 70. Używano też tzw. "obcej flagi". Podręcznikowo, posługujący się tą metodą, oficer (werbownik) podawał się za przedstawiciela służby wywiadu, pochodzącego z kraju - z tych czy innych względów - darzonego sympatią przez potencjalnego agenta. Przykładowo werbując amerykańskiego dyplomatę
pochodzenia żydowskiego, oficer wywiadu MSW mógłby się teoretycznie posłużyć "flagą" izraelskiego Mossadu. Istnieje wreszcie kategoria rozmaitych tzw. "oferentów" czyli ludzi którzy sami się zgłaszali do wywiadu ze swymi usługami. W większych stolicach i centrach światowego wywiadu takich jak np. Rzym, Berno czy Wiedeń, działały całe wyspecjalizowane "firmy" świadczące swoiste "szpiegowskie usługi", oczywiście za odpowiednim wynagrodzeniem. Nie tak znów wygórowanym. Co ciekawe, cenę za informacje dostosowywano do możliwości finansowych danej służby, czyli KGB czy CIA płaciło więcej za te same informacje niż Polacy, a ci z kolei i tak dwa razy więcej niż Rumuni, którzy uchodzili za wyjątkowych skąpców. WP:
Czy ktoś mógł zostać uznany za agenta nie wiedząc o tym?

- Właściwie ci wszyscy ludzie byli pozyskani "po coś". To nie jest tak, że wywiad werbuje dla samego werbunku. Często zresztą, jak wspominałem, rozmowa werbunkowa w ogóle nie miała miejsca, wystarczała rejestracja danej sprawy czy osoby w tzw. ewidencji, w odpowiedniej, ściśle sformalizowanej kategorii. Trzy z nich były najistotniejsze, obok samego "agenta" niejako sensu stricte (czyli formalnie zwerbowanego cudzoziemca lub polskiego emigranta), były to: "kontakt operacyjny" (tutaj mieścili się zwerbowani obywatele PRL, także członkowie partii) i "kontakt informacyjny". Ta ostatnia kategoria obejmowała ludzi pozostających w kontakcie z przedstawicielami wywiadu np. z przyczyn oficjalnych. Odnosiło się to często np. do dyplomatów innych państw, także tych podejrzewanych o pracę dla ich wywiadów. Do kontaktów tego ostatniego rodzaju zaliczali się też ludzie wykorzystywani nieświadomie, czyli - jak to określano w szpiegowskim slangu - "kapturowo". Przykładowo pewien wpływowy ksiądz z rzymskiej kurii, bardzo
lubił męskie, mocno zakrapiane, obiadki z tutejszym rezydentem wywiadu PRL, a zarazem, jak już się powiedziało, "dyplomatą PRL". W archiwum wywiadu zachowały się zarówno rachunki za zjedzone dania i wypite wino, jak i rzecz jasna raporty, o tym, o czym rozmawiali.

WP:

Przejdźmy do zawodowych szpiegów PRL-u...

Po dziś dzień istnieje w Starych Kiejkutach słynny tajny ośrodek wywiadu, gdzie kandydaci na szpiegów szkolili się w luksusowych warunkach. Piotr Pytlakowski w niedawno wydanej książce "Szkoła szpiegów" zdradza, że "niektórych kolegów, szczególnie tych z prowincji, onieśmielał standard, kafelki, boazerie, terakota. Stołówka przypominała wysokiej klasy restaurację, usługiwali eleganccy kelnerzy, a do wyboru było zawsze kilka dań. Jadano obficie i smacznie. Słuchacze mogli wieczorami korzystać z obficie zaopatrzonego barku".

Na tym przykładzie świetnie widać jak byli oficerowie wywiadu PRL kreują mit swej służby. Tak się składa, że w naszym archiwum, obok wspomnianych rachunków z rzymskich knajp, zachowały się też filmy i nagrania wideo z różnych uroczystości w szkole w Kiejkutach. Jeżeli ja słyszę, albo czytam w podobnych książkach, opowieści byłych absolwentów Ośrodka Kształcenia Kadr Wywiadu, o tym jak wyfraczeni kelnerzy podawali im dobrze schłodzone Chablis pod świeże homary, a na zachowanym w naszym archiwum filmie widzę wystrój jak z restauracji Gminnej Spółdzielni z nieśmiertelnymi wazonikami sztucznych kwiatów, pustą - jak to w PRL - ladę chłodniczą, no może z jakimiś jajkami w majonezie, a na stołach butelki z czystą wódką i oranżadą wyborową, wreszcie kelnerki, starsze panie w fartuszkach z poliestru, to wiem coś tutaj nie gra. Oczywiście, także oficerowie wywiadu, mają prawo idealizować czasy w których byli piękni i młodzi, a świat wydawał się stać przed nimi otworem. Prawdopodobnie było tak, że, od czasu do czasu,
jakieś lepsze alkohole w Kiejkutach jednak pito pod słynnym pomnikiem Światowida, ale podejrzewam, że odbywało się to raczej na zasadach nieoficjalnych. Po prostu przyjeżdżali oficerowie z różnych placówek zagranicznych i oni zwyczajowo swoim kolegom, którzy akurat wykładali w Kiejkutach, przywozili w prezencie te flaszki, lepsze papierosy i inne trudno dostępne w PRL delikatesy. Nie wykluczone, że finansowano to ze słynnej wywiadowczej "czarnej kasy". Może czasem rzeczywiście starczało tych skarbów i dla wyróżniających się słuchaczy.

WP: Zatem słynna szkoła szpiegów to jeszcze jeden mit rodem z PRL, o tym jak to "Polak potrafi"?

- Nie do końca. Mimo wszystko jednak należy podkreślić, że samo powołanie tej szkoły, pomyślanej jako podyplomowa, czyli przeznaczona dla osób z zasady posiadających wyższe wykształcenie, było jednak przełomem w historii wywiadu PRL i milowym krokiem w kierunku jego rzeczywistej profesjonalizacji, a jednocześnie i poważnej zmiany kulturowej, którą można też określić jako powolną, ale jednak "dezubekizację" wywiadu PRL. Trzeba pamiętać, że pierwotnie, czyli w latach 40., 50. i 60. XX w., młodzi ludzie pozyskiwani do pracy w wywiadzie z zasady pochodzili z tzw. awansu społecznego. Często nie mieli nawet podstawowego wykształcenia, a karierę rozpoczynali od brutalnego zwalczania podziemia niepodległościowego, czyli tzw. "utrwalania władzy ludowej". Pierwotnie wywiad PRL był po prostu zagranicznym przedłużeniem krajowej bezpieki i jako taki zajmował się głównie zwalczaniem polskiej emigracji politycznej i śledzeniem Polaków za granicą. Stąd też praktyczna znajomość języków nie była wcale warunkiem koniecznym,
aby się w nim znaleźć. Pracowników szkolono czy też doszkalano na specjalnych kursach, o charakterze jednak niejako zawodowym, a nie akademickim. Trafiło tutaj też sporo najlepszych absolwentów centrum wyszkolenia Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, która mieściła się najpierw w Łodzi, a potem w Legionowie. Były też dwa roczniki wywiadowców PRL przeszkolonych w Moskwie w połowie lat 50. Należy jednak zauważyć, że ci ludzie często nie mieli nawet matury, a jedynie niejako "wykształcenie zawodowe", szpiegowskie, a czasem tylko ubeckie. Jakkolwiek byli to najczęściej ci najzdolniejsi ubecy, którzy później naprawdę starali się kształcić, uczyć się języków, zwykle też uzyskać eksternistyczną maturę, a potem ukończyć studia wyższe, to w najlepszym wypadku oni dopiero aspirowali do intelektualnej i kulturalnej elity naszego kraju. Dopiero Kiejkuty zasadniczo zmieniły tą praktykę.

WP: Kim byli ci nielegałowie, o których tyle piszecie panowie w swojej książce?

- Większość naszych bohaterów (z dwoma wyjątkami) było właśnie tak zwanymi nielegałami. Nielegałowie stanowili najbardziej elitarną i zarazem wystawioną na największe niebezpieczeństwo kategorię szpiegów PRL. Działali oni najczęściej kryjąc się za fałszywą tożsamością. W związku z tym, że z zasady unikali kontaktów z instytucjami PRL działającymi za granicą (np. z ambasadą) trudno ich było namierzyć wrogim kontrwywiadom. Pomysł na nielegałów wziął się niejako wprost z niedawnej historii "międzynarodowego ruchu robotniczego", wspieranego z bolszewickiej Moskwy. Komunistyczni aktywiści, szpiedzy i dywersanci podróżując po międzywojennej Europie udawali handlowców, przedsiębiorców, uciekinierów, studentów, gastarbeiterów czy artystów. Niektórzy wręcz kradli czyjąś prawdziwą tożsamość. Dzięki temu byli trudniejsi do namierzenia, ale też bardziej narażeni na ewentualne represje. Takiego "nielegalnego" szpiega czy dywersanta - w przeciwieństwie do tego "legalnego" pracującego zazwyczaj "pod przykryciem" dyplomaty
- można było aresztować i skazać w normalnym trybie.

Wywiad nielegalny szczególnie upodobały sobie służby Izraela, a także państwa bloku wschodniego. Amerykanie pozostawali (przynajmniej w okresie zimnej wojny) sceptyczni w stosunku do tej metody, wskazując na ogrom kosztów i pracy przy nikłych nieraz efektach i to po wielu latach przygotowania danego agenta do pracy. Nawet słynny Markus Wolf, szef złowrogiego wschodnioniemieckiego wywiadu STASI przyznawał po latach: "Żartowaliśmy między sobą, że nim nasi nielegałowie staną się przydatni operacyjnie, zapomnimy, kim byli, albo po co ich wysłaliśmy".

WP: Wywiad PRL kradł tożsamości niemieckich dzieci. Epidemie ataków serca, zaginieni synowie - służby potrafiły przeprowadzać akcje, jak w filmach kryminalnych. Przykładem jest tu Jerzy Kaczmarek - szpieg, który przyjął tożsamość prawdziwej osoby - w tym przypadku zaginionego po wojnie Hansa Petera Arnolda - syna Niemki i rosyjskiego oficera.

Było przynajmniej kilka innych, bardzo podobnych przypadków, ale akurat teczka personalna Kaczmarka jest dziś dostępna. Być może zresztą z tej prostej przyczyny, że ostatecznie został on schwytany przez zachodnioniemiecki kontrwywiad, nie było więc sensu wszystkiego aż tak szczegółowo utajniać. Ponadto poza nami, nad sprawą pracowała też dziennikarka polsko-niemiecka Róża Romaniec, która jest spokrewniona z rodziną ofiar tej całej historii. Stąd też, także za sprawą pomocy z jej strony, byliśmy w stanie zrekonstruować całą historię bardzo szczegółowo i dokładnie, łącznie z jej niemiecką odsłoną. Mówiąc pokrótce, specjalnie przeszkolony oficer wywiadu MSW por. Kaczmarek, w latach 70. XX wieku wcielił się wcielił się w Heinza Petera Arnolda, syna Niemki z Lęborka i sowieckiego oficera imieniem Piotr, pochodzącego gdzieś z dzisiejszej Białorusi. W ówczesnych warunkach musiała to być miłość naprawdę tragiczna. Wyjeżdżając do Niemiec, jeszcze w latach 40., matka porzuciła wspomnianego Arnolda, prawdopodobnie
dlatego, że bała się reakcji na tę zdradę niejako erotyczno-narodową ze strony swego niemieckiego męża, bodajże żołnierza SS. Młody Heinz Peter trafił do domu dziecka, a potem usynowiła go polska rodzina, jako Janusza H.

Wywiad PRL niejako wykrył tą historię i w połowie lat 70., "zduplikowano" jej bohatera. Wspomniany por. Kaczmarek, młody oficer wywiadu PRL, został wytypowany do roli tzw. "wtórnika" wcielił się w osobę Arnolda, żyjącego pod polskim nazwiskiem w Trójmieście. Rzekomy Arnold przez niemiecki Czerwony Krzyż nawiązał kontakt z "matką legalizacyjną", czyli tą nieszczęsną kobietą, którą przez lata gryzło sumienie o to, że kiedyś porzuciła swoje na dziecko. Po spotkaniu z fałszywym synem kobieta zmarła w taksówce na zawał serca. Nie zmienia to faktu, że ów "syn" błyskawicznie otrzymał potem niemieckie obywatelstwo, a następnie znalazł zatrudnienie w zachodnioniemieckim Urzędzie Emigracyjnym, gdzie miał wgląd w informacje o tzw. późnych przesiedleńcach, emigrantach politycznych, ludziach pomagających Solidarności po stanie wojennym. Z jego informacji korzystały wywiady innych krajów bloku wschodniego. Korzystając z kontaktów "rodziny" zaangażował się też w działalność polityczną w szeregach niemieckiej SPD. Wróżono
mu dużą karierę w Niemczech, był bowiem niezwykle sprawnym biurokratą. W pewnym sensie bardziej niemieckim niż sami Niemcy. Kaczmarek był aktywnym "nielegałem" w latach 1978-1984, kiedy nagle wpadł, bowiem prawdziwy Arnold postanowił poszukać swojej niemieckiej rodziny i omijając polską pocztę dał do wysłania list niemieckim turystom wracającym do kraju. Tak informacja o prawdziwym Arnoldzie przeniknęła do kontrwywiadu RFN. Niemcy zatrzymali Kaczmarka, a w jego domu znaleźli cały zestaw szpiegowskich gadżetów. Jednak szybko podjęto negocjacje o wymianie. Doszło do niej na słynnym moście Glienicke w 1986 r. i była to ostatnia wielka wymiana szpiegów ze Wschodu i Zachodu przed upadkiem systemu komunistycznego. WP: Jak wyglądały kulisy takiej wymiany szpiegów?

Generalnie, co pewien czas, służby dokonują wymiany szpiegów. Szczególnie spektakularny charakter miały one w czasie zimnej wojny. Utarło się wówczas, że miało to miejsce na symbolicznej granicy Wschodu i Zachodu, czyli na granicy między wschodnimi Niemcami a Berlinem Zachodnim, na moście Glienicke. Upraszczając, wyglądało w ten sposób, że jak już kontrwywiady obydwu wrogich bloków nałapały dość agentów, to uzgadniano ich wymianę. Czasem dorzucano też polityków, czy działaczy opozycyjnych takich jak przywódca chilijskich komunistów Louis Corvalan czy sowiecki dysydent Władimir Bukowski. Negocjatorem owych wymian był osławiony wschodnioniemiecki adwokat Wolfgang Vogel. W ich ramach w sumie wymieniono 150 szpiegów i innych ludzi zaplątanych w żelazną kurtynę.

Z punktu widzenia wywiadu PRL problem polegał na tym, że Polakom zwykle brakowało zachodnich szpiegów na wymianę. Po aresztowaniu Mariana Zacharskiego, była wszczęta nawet specjalna operacja o kryptonimie "Sondar", której celem było poszukiwanie "haków" na obywateli amerykańskich przebywających w Polsce, celem ich ewentualnej wymiany, po uprzednim aresztowaniu, za takie czy inne grzechy. W efekcie wielu Amerykanów polskiego pochodzenia przebywających tutaj na studiach miało duże kłopoty, bo krok w krok chodziła za nimi Służba Bezpieczeństwa. Po wypuszczeniu Zacharskiego z operacji zrezygnowano.

WP: "Nazywam się Zacharski, Marian Zacharski" - pod takim tytułem, wspomniany już, najbardziej chyba znany szpieg wydał kilka lat temu książkę. Uważa się za polskiego Jamesa Bonda. Według panów był jednak tylko "zdolnym amatorem". Do USA nie został wysłany jak super szpieg. A karierę w dużym stopniu zawdzięcza przypadkowi.

Można powiedzieć, że był nawet ponadprzeciętnie zdolnym amatorem. Rzeczywiście, to jest trochę tak, że w swoich opublikowanych wspomnieniach Zacharski pierwszy okres swojej działalności nieco podkręcił, zrobił z siebie świetnie przeszkolonego oficera kadrowego, a więc osobę najwyżej cenioną w niepisanej wywiadowczej hierarchii. Można sądzić, że Zacharski, generał wywiadu, uważany za najwybitniejszego polskiego szpiega czasów zimnej wojny, po ludzku trochę się wstydził tych swoich pierwszych szpiegowskich kroków. Uważał, że nie pasują do jego wizerunku "arcyszpiega", czy też może sądził, że jego obowiązkiem jest nadal dezinformować wyobrażonych przeciwników polskiego wywiadu serwując im podobne legendy.

W rzeczywistości, jak udało nam się ustalić, jako zdolny, dobrze zapowiadający się handlowiec, został on pierwotnie zwerbowany w charakterze kontaktu operacyjnego, czyli - jak pamiętamy - niejako "agenta krajowca". Los jednak sprawił, że w istocie nie tylko stał się werbownikiem, co jest właśnie rolą operacyjnego oficera i to tą najtrudniejszą, ale pozyskał bezcennego agenta, człowieka z dostępem do różnych, ściśle tajnych amerykańskich technologii. Nie może więc dziwić, że ktoś taki w końcu został "ukadrowiony". Czyli w pewnym sensie pasowany na zawodowca. To jest przyjęty zwyczaj w przypadku najlepszych agentów czy tajnych współpracowników, właśnie takich jak nasz bohater.

WP: Zacharski szpiegował w Kalifornii przez kilka lat i dostarczał najbardziej tajnych informacji z wnętrza amerykańskiego przemysłu wojskowego. Czy tego typu działalność była specjalnością wywiadu PRL?

W dużej części tak. Wiemy to choćby ze swoistego "raportu otwarcia"przygotowanego przez wywiad PRL dla pierwszego solidarnościowego premiera Tadeusza Mazowieckiego. Wynika z niego, że nasz wywiad rocznie kradł tych różnych technologii na ponad miliard dolarów. Często takich, których jako żywo PRL nie był w stanie wykorzystać. Znana jest choćby sprawa wykradzenia kompletnej dokumentacji konstrukcyjnej amerykańskich promów kosmicznych. Upadającej gospodarce PRL-u było to oczywiście przydatne dosyć średnio. Ale już "przyjaciołom radzieckim" mogło się to przydać i byli oni nawet skłonni sporo za to zapłacić polskim towarzyszom.

Większość zdobytej, czy jak kto woli skradzionej, dokumentacji jednak później wykorzystywano na potrzeby krajowe. To są do dziś sprawy bardzo delikatne i w pewnym sensie dużo bardziej drażliwe niż współpraca czysto agenturalna z wywiadem. Dotykają one bowiem kwestii własności intelektualnej i sporej grupy ludzi, którzy uzyskiwali swoje stopnie naukowe czy patenty, w ramach legalizacji dokumentacji w istocie dostarczonej przez wywiad, a nie dzięki temu, że sami wynaleźli jakieś lekarstwo, czy skonstruowali jakieś skomplikowane urządzenie. Oczywiście, czerpali oni z tego dochody i to niebagatelne. To jest też jedna z przyczyn, dla których niektóre środowiska naukowe tak bardzo nie lubią IPN-u. Przy czym nie są to sprawy do końca moralnie dyskwalifikujące, bo z drugiej strony, za sprawą tych "zalegalizowanych" lekarstw np. onkologicznych, czy różnych antybiotyków nowych generacji, być może przez lata uratowano w Polsce setki ludzkich istnień.

WP: W książce mamy historię kobiety-szpiega. Była świetna, dostawała medale, jako jedna z niewielu osób została ukadrowiona. Służby zadbały o jej przyszłość. Kim była Alice Kraffczyk i czy to, że była kobietą, miało wpływ na jej specjalne traktowanie?

- Alice Kraffczyk było jedną z najlepszych agentek wywiadu PRL, która rzeczywiście dostarczyła całego szeregu cennych informacji i w pewnym sensie została przez ten wywiad adoptowana, w postaci opisanego już tutaj "ukadrowienia", dającego m.in. uprawnienia emerytalne. I to pod koniec swojej kariery, kiedy zachorowała i nie miała już "jako samotna rencistka" dostępu do jakichś szczególnie cennych informacji. Być może jednak, gdyby była mężczyzną, zostałaby oficerem, a tak mianowano ją tylko starszym sierżantem MO.

Pytanie o wątek "genderowy" w wywiadzie w czasie zimnej wojny, nie tylko w wywiadzie PRL, jest jednak całkiem uzasadnione. Wywiad PRL to była instytucja skrajnie zmaskulinizowana. Mam tutaj na myśli jego kadry zawodowe, zwłaszcza tzw. oficerów operacyjnych. Poza funkcjami pomocniczymi, takimi jak sekretarki, czy maszynistki, to aż do końca lat 80., kiedy sprawy zaczęły się trochę zmieniać, kobiety były dopuszczane tylko do specyficznych kategorii prac merytorycznych. Przede wszystkim w wydziale informacyjnym (np. przy kodowaniu danych w komputerach), a także w wydziale tzw. techniki operacyjnej, gdzie tworzono te wszystkie wynalazki "Jamesa Bonda": atramenty sympatyczne, gadżety szpiegowskie, kamery ukryte w neseserach itd. Do tego dochodziły szyfry. Przez pewien czas kobieta była nawet szefową specjalnej sekcji szyfrów MSW obsługującej wywiad PRL.

Jednocześnie, jak się przyglądam zachodnim służbom, to widać, że one także były zdominowane przez mężczyzn. Kiedy Brytyjczycy zaczęli wprowadzać w swoich służbach równouprawnienie, stworzyło to duże problemy w pracy, np. w Finlandii. Szefową rezydentury została tam kobieta i nie była w stanie przebić się do najwyższego poziomu wymiany informacji z kolegami z tutejszych służb. Co się okazało? Gdzie się fińscy szpiedzy z innymi szpiegami spotykają? W saunie. Siedzą sobie tam na golasa i rozmawiają. Nie było zręcznie zaprosić pani na takie spotkanie i Anglicy musieli wycofać swą pionierkę do Londynu. Zaznaczę, że mówimy o oficerach kadrowych, czy urzędnikach, którzy tym wywiadem na co dzień kierują, bo agentki werbowane były zawsze.

WP: Polski wywiad miał też wkład w znaną sprawę poszukiwań bursztynowej komnaty, o czym wcześniej nie widziano.

- Rzeczywiście i ten zaskakujący, na pierwszy rzut oka, wątek pojawił się przy okazji naszych badań nad sprawą Andrzeja Madejczyka, to jest tego asa wywiadu PRL, który został ujawniony przy okazji osławionej sprawy o. Konrada Hejmo. Na samym początku tej całej sprawy wsadzono go jako współwięźnia do celi Ericha Kocha, hitlerowskiego zbrodniarza, który był gauleiterem Prus Wschodnich i odpowiadał za ewakuację słynnej bursztynowej komnaty. Jego kariera szpiegowska w Niemczech, a potem w Watykanie, zbudowana została właśnie na kontaktach uzyskanych w celi od Kocha. W takiej sytuacji trzeba było jakoś uzasadnić przed polską opinią publiczną, dlaczego Koch nie został powieszony, mimo że został wydany na niego wyrok śmierci za zbrodnie popełnione na Żydach, Polakach i Ukraińcach. I to właśnie dlatego starano się nagłośnić całą sprawę bursztynowej komnaty, dając społeczeństwu do zrozumienia, że musimy czekać z wykonaniem wyroku, aż on w końcu powie, gdzie jest schowana. Ostatecznie Koch zmarł śmiercią naturalną w
więzieniu w Barczewie dopiero w połowie lat 80., a Madejczyk działał aż do upadku systemu komunistycznego.

WP: Wielu ekspertów od kontrwywiadu powtarza, że dekonspirowanie obcego szpiega to porażka służb. Prawdziwym sukcesem jest jego przewerbowanie.

- Rzeczywiście tak jest. Tylko trzeba pamiętać, że każdy przypadek jest inny. Jeżeli tajny współpracownik wrogiej służby ma rzeczywiście dostęp do jakichś bardzo ważnych informacji, jest np. dyrektorem departamentu w polskim MSZ, albo takim człowiekiem jak William Bell, czyli główny informator Zacharskiego, to wtedy nie ma przebacz. Takiego delikwenta trzeba odstawić i przykładnie ukarać, choć czasem obiecuje im się załagodzenie kary, jeżeli ułatwią rozpracowanie całej wrogiej siatki. Oczywiście, teoretycznie, i w takim przypadku można prowadzić na bardzo wysokim poziomie grę dezinformacyjną, przekazywać tzw. podfałszowane informacje, jest to jednak zbyt niebezpieczne. Trudno jest na dłuższą metę grać przekonywująco, dostarczać fałszywe informacje, tak żeby brzmiały wiarygodnie i żeby odpowiadały wysokiemu profilowi agenta. Do tego jest potrzebny cały aparat, którym np. wywiad PRL nie dysponował, a właściwie dysponował jedynie szczątkowo (odpowiednia komórka zatrudniała tylko kilka osób).

Natomiast wśród niejako "zwyczajnych" agentów przewerbowanie to standardowa procedura. Niestety zdarza się bardzo często, że o tym fakcie agent informuje swego poprzedniego "pracodawcę". Odtąd dwaj konkurencyjni oficerowie prowadzący konkurują o względy "podwójnego agenta", a zdarzają się agenci potrójni, a nawet "wielokrotni". Taki agent każdemu coś tam mówi, w pewnym momencie kłamie jednej i drugiej stronie. Wywiad PRL chętnie ładował się w takie gry i najczęściej nie najlepiej na tym wychodził, bo w dłuższej perspektywie ciężko mu było przelicytować np. zachodnich Niemców czy Amerykanów; po prostu płacili oni więcej i do tego w twardej walucie.

Zachęcam do lektury historii Bogdana Walewskiego, potrójnego agenta CIA, KGB i wywiadu PRL, opisanej w szczegółach w naszej książce. Zdarzało się, że jednego wieczora pisał on trzy raporty wywiadowcze na ten sam temat, zmieniając język, modyfikując treść i dostosowując się do trzech różnych instrukcji wywiadowczych, stosując przy tym trzy rodzaje kodowania informacji. Następnie musiał je dostarczyć trzem wywiadom, korzystając z trzech różnych systemów "martwych skrzynek" i "mieszkań kontaktowych", gubiąc wreszcie - w trakcie niekończących się "tras sprawdzających" - śledzący go kontrwywiad. Co pewien czas, któraś ze służb traciła cierpliwość, aż w końcu nasz bohater trafił w Warszawie do więzienia, potem jednak upomnieli się o niego Amerykanie i został wymieniony za innych szpiegów, o czym już mówiliśmy. Tak oto przewerbowanie wygląda w praktyce.

Rozmawiała Ewa Koszowska, Wirtualna Polska

Władysław Bułhak - historyk, specjalista w zakresie historii polskiego wywiadu, pracownik Biura Edukacji Publicznej IPN.

Obraz
© (fot. Znak)

Wspólnie z Patrykiem Pleskotem napisali książkę "Szpiedzy PRL-u", która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont. Publikacja jest pierwszą próbą prześledzenia ściśle tajnego projektu szkolenia polskich agentów. "Nielegałowie"znani z serialu "Zawód: Amerykanin" istnieli w rzeczywistości. Także w tajnych służbach Bieruta, Gomułki i Gierka. Czy mogli jednocześnie być polskimi bohaterami? Infiltrowali wrogie struktury. Zdobywali bezcenne dane wywiadowcze. Wtapiali się w kapitalistyczne społeczeństwa, w niczym nie zdradzając swojego pochodzenia i prawdziwej profesji.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (948)