DR Konga: pat w rozmowach pokojowych. Poleje się krew?
Negocjacje między rządem Demokratycznej Republiki Konga i rebeliantami, które miały zatrzymać przelew krwi, utknęły w ślepym zaułku. Tymczasem setki tysięcy ludzi, zmuszone do porzucenia swoich domów, dogorywają w prowizorycznych obozach. Nie mogą liczyć nawet na "błękitne hełmy", bo żołnierze sił pokojowych nie potrafili zapobiec masakrom. Co więcej, sami byli oskarżani o gwałty, handel żywym towarem i dziecięcą prostytucję. Czy Kongijczykom pozostało już tylko czekanie na śmierć?
Gdy w kwietniu zeszłego roku partyzanci chwycili za broń, nie wydawali się aż tak wielkim zagrożeniem. Owszem, od początku grabili, gwałcili i mordowali, a potem bez większych problemów znikali w buszu. Niczym cień kroczyły za nimi opowieści o najgorszych okrucieństwach: zabijaniu kobiet w ciąży, szlachtowaniu przypadkowych ofiar i porywaniu dzieci. Rebelianci zdobywali kolejne wioski i miasteczka, a rządowa armia nie potrafiła ich zatrzymać. Nie było wątpliwości, że na długi czas dołączą do potężnej listy koszmarów nękających wschodnią część Demokratycznej Republiki Konga.
Mało kto spodziewał się jednak, że będą w stanie wejść do milionowej Gomy, miasta-symbolu i ekonomicznej stolicy regionu. Ale 20 listopada tak się właśnie stało.
Nikt nie próbował przeszkodzić buntownikom. Kongijscy żołnierze uciekli, a "błękitne hełmy" bezczynnie przyglądały się wydarzeniom zza pancerzy swoich wozów. - Nasz mandat nie pozwala nam na podjęcie walki - tłumaczyli.
Podbicie Gomy przyciągnęło na moment uwagę całego świata. Partyzanci potrafili to wykorzystać - po dziewięciu dniach ostentacyjnie i łaskawie wycofali się z miasta. Ale zrobili to pod jednym warunkiem: rząd w Kinszasie miał zasiąść z nimi do negocjacyjnego stołu. Prezydent Joseph Kabila, zawstydzony porażką swoich oddziałów, musiał się zgodzić. Obie strony wstrzymały działania wojenne i skupiły się na rozmowach w Ugandzie, która od dłuższego czasu pełniła rolę mediatora w konflikcie. Na dwa miesiące w prowincji Północne Kiwu zapanowało coś na kształt pokoju.
Wkrótce jednak sytuacja może się gwałtownie zmienić. Od kilku tygodni pertraktacje tkwią w martwym punkcie. Rebelianci tracą cierpliwość i ponownie ustawiają się na wzgórzach wokół Gomy. Gdy dyplomatyczne wysiłki zawiodą, zawieszenie broni okaże się ciszą przed burzą.
Pseudonegocjacje
Podczas pierwszej tury rozmów w ugandyjskiej stolicy, Kampali, partyzanci i wysłannicy Kabili próbowali szczerze spojrzeć sobie w oczy i rozliczyć się z przeszłością. 23 marca 2009 roku rząd w Kinszasie i bojownicy Narodowego Kongresu Na Rzecz Ochrony Ludu (CNDP) - organizacji złożonej głównie z kongijskich Tutsich - podpisali traktat, który zakończył poprzedni, pięcioletni konflikt w Kiwu. Na jego mocy rebelianci mieli stać się pełnoprawnymi członkami sił zbrojnych Konga. Dziś twierdzą, że ich oszukano - jako żołnierze nie dostawali żołdu i musieli mieszkać w poniżających warunkach. To dlatego, podkreślają, postanowili walczyć pod szyldem Ruchu 23 Marca - M23.
Po paru tygodniach dyskusji zwaśnione strony przejrzały wszystkie punkty paktu z 2009 roku i uzgodniły wspólne stanowisko: z 35 postanowień porozumienia rząd Kabili wypełnił 23. Z pozostałych dwunastu się nie wywiązał. Ale dogadanie się w tej kwestii było łatwą częścią. Druga jest znacznie trudniejsza, brzmi bowiem: co dalej?.
Kinszasa proponuje, by wszyscy partyzanci z rangą majora lub niższą przeszli dodatkowe szkolenie i ponownie wstąpili w szeregi armii (aczkolwiek w innej części kraju). Oficerom z wyższym stopniem oferuje spokojne życie w cywilu i wojskową emeryturę. Dla najważniejszych przywódców, w tym ściganego przez Międzynarodowy Trybunał Karny "generała" Bosco Ntagandy, przewiduje już mniej atrakcyjną ofertę - sąd. Liderzy M23 w odpowiedzi żądają m.in. rewizji kontrowersyjnych wyników wyborów prezydenckich z 2011 roku. Ani jeden, ani drugi postulat nie ma szans na akceptację. I w tym miejscu negocjacje właściwie się kończą.
Gigant na przegniłych nóżkach
Co uczyni społeczność międzynarodowa, jeśli w Kongu dojdzie do kolejnych walk? Od 1999 roku stacjonują tam międzynarodowe oddziały stabilizacyjne, MONUSCO (do 2010 roku nazywały się MONUC). To największa i najdroższa misja, jaką prowadzi ONZ - w tej chwili w jej skład wchodzi 19 tysięcy mundurowych, a budżet całego przedsięwzięcia wynosi ponad 1,3 mld dolarów rocznie. Niestety, jest też prawdopodobnie najmniej skuteczna. Fala krytyki, która spadła na "błękitne hełmy" po upadku Gomy, nie była pierwszą. W poprzednich latach peacekeepersi (od ang. peace-keeping - utrzymywanie pokoju) wielokrotnie nie potrafili zapobiec masakrom i zbiorowym gwałtom - nawet jeśli dochodziło do nich zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od ich pozycji. Co gorsza, często zamiast chronić ludność, przyczyniali się do jej cierpienia. Oskarżenia o wykorzystywanie seksualne lokalnych kobiet pojawiały się regularnie, a w 2010 roku odkryto, że "błękitni" splamili swój honor również handlem żywym towarem i dziecięcą prostytucją. Skandal tego
formatu odbił się szerokim echem na całym świecie. Pozbawił też oenzetowskich żołnierzy reszty zaufania, jaką darzyli ich Kongijczycy.
Wydarzenia z listopada zeszłego roku dobitnie potwierdziły to, o czym wielu ekspertów mówiło od dawna - na wschodzie DR Konga nie ma pokoju, który można by podtrzymywać. Cała idea misji stabilizacyjnej jest więc tam z samego założenia nietrafiona. W etiopskiej stolicy, Addis Abebie, trwają właśnie prace nad tzw. Porozumieniem Strukturalnym (Framework Agreement), które ma określić kierunek międzynarodowej polityki wobec sytuacji w sercu Afryki.
Jednym z punktów tego, opracowanego przez otoczenie Sekretarza Generalnego ONZ Ban Ki-Moona, dokumentu jest zmiana mandatu i rozszerzenie zadań MONUSCO. Ze wstępnego projektu wynika, iż w obrębie misji miałby powstać nowy batalion (około czterech tysięcy żołnierzy) o znacznie bardziej bojowym charakterze. Jego zadaniem nie byłoby utrzymywanie pokoju, lecz jego zaprowadzanie - również przy użyciu siły. Wspólnota Rozwoju Afryki Południowej (SADC) zaoferowała już, że dostarczy niezbędne jednostki. Ale nie będzie to takie proste.
Według ciągle nieprecyzyjnych założeń Porozumienia Strukturalnego, nowy batalion miałby znajdować się pod całkowitym dowództwem ONZ i MONUSCO. To wymóg, którego bardzo mocno trzymają się m.in. Stany Zjednoczone. Amerykanie w ciągu ostatnich 13 lat wyłożyli na kongijskie misje ponad 3 mld dolarów (nie licząc setek milionów pomocy humanitarnej). Chcą więc mieć jak największy wpływ na to, co dzieje się "w terenie". SADC, a zwłaszcza RPA, woli jednak kierować swoimi żołnierzami samodzielnie. I uczyniła z tego warunek swojego udziału. Konflikt opóźnił już podpisanie Porozumienia o ponad miesiąc, a czas ucieka. Najszybciej dla tych, którzy są najbardziej zagrożeni.
Czekanie na śmierć
Jak alarmują agencje humanitarne, tylko w Północnym Kiwu wojna pozbawiła dachu nad głowa ponad 900 tysięcy ludzi. Jednak w zorganizowanych przez ONZ oficjalnych obozach dla przesiedleńców żyje jedynie 112 tysięcy z nich. Pozostali próbują przetrwać w improwizowanych osadach, które nie oferują im żadnej ochrony - tak przed atakami rozmaitych partyzantów, jak i głodem oraz chorobami. Pozbawione prądu, sprzętu sanitarnego, leków i dostaw żywności osiedla zamieniają się stopniowo w masowe umieralnie. W jednym z nich, mieszczącym 12 tysięcy cywilów Kiszuszy, tylko w styczniu z powodu niedożywienia i problemów żołądkowych zmarło 28 osób. Specjaliści z organizacji takich jak Lekarze Bez Granic docierają tam raz na tydzień i nie potrafią pomóc wszystkim potrzebującym.
Podobnych miejsc są dziesiątki. Jeśli wybuchu nowej wojny nie uda się powstrzymać, będzie ich jeszcze więcej.
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski
Tytuł i lead pochodzą od redakcji.