Doradcy Trumpa mieli związki z rosyjskimi służbami. Kolejny przeciek służb
Członkowie zespołu Trumpa wielokrotnie kontaktowali się podczas kampanii z przedstawicielami rosyjskich władz i tajnych służb - donoszą amerykańskie media. Przechwycone zapisy rozmów nie dowodzą jednak bezpośrednio zmowy współpracowników prezydenta z Moskwą.
Informację jako pierwszy w środę podał "New York Times", powołując się na "czterech byłych i obecnych amerykańskich oficjeli". Doniesienia te potwierdziła potem telewizja CNN i dziennik "Washington Post". Rewelacje mediów potwierdzają to, co krytycy Trumpa podejrzewali od dawna, tj. o głębokich powiązaniach ludzi z otoczenia Trumpa z Kremlem. Nie potwierdzają jednak - przynajmniej na razie - tych najgorszych przypuszczeń, tj. o tym, że zespół Trumpa był w zmowie z Rosjanami by pokonać Hillary Clinton w wyborach. Jak wynika z doniesień, kontakty między doradcami prezydenta a przedstawicielami rosyjskich władz i służb wywiadowczych były wielokrotne i długotrwałe. Oskarżenia dotyczą co najmniej czterech osób, w tym Paula Manaforta, wieloletniego doradcy ukraińskiego prezydenta Wiktora Janukowycza oraz rosyjskich i ukraińskich oligarchów, który przez kilka miesięcy był prezesem kampanii Trumpa. Manafort od dawna był podejrzewany o niejasne związki z Kremlem; został zaś zwolniony, kiedy pojawiły się wobec niego
oskarżenia o przyjmowanie nielegalnych płatności za swoje usługi na Ukrainie. Odpowiadając na doniesienia "NYT" były lobbysta nazwał je "absurdalnymi", zarzekając się, że nigdy świadomie nie kontaktował się z przedstawicielami rosyjskich służb.
- Ale to nie jest tak, że oni noszą plakietki z napisem "jestem oficerem rosyjskiego wywiadu" - dodał były współpracownik Trumpa.
Jak twierdzi "Times", z Rosjanami kontaktowali się zarówno osoby związane z kampanią Trumpa, jak i jego inni współpracownicy. Już wcześniej podobne informacje w odniesieniu do doradcy miliardera ds polityki zagranicznej, Cartera Page'a, biznesmena znanego ze współpracy z Gazpromem.
Rewelacje amerykańskich mediów to kolejny cios - i kolejny przeciek pochodzący od amerykańskich służb - wymierzony w pogrążoną w chaosie administrację Trumpa. We wtorek za sprawą ujawnienia kontaktów z rosyjskim ambasadorem zmuszony do odejścia został Michael Flynn. Jego dymisja spowodowała duże napięcia w Waszyngtonie. Sprzyjające Trumpowi media, jak Fox News czy portal Breitbart News oskarżyły służby i przedstawicieli poprzedniej ekipy rządzącej o próby obalenia administracji Trumpa. Ich krytyka skupia się przy tym na szefie personelu Białego Domu i przedstawicielu republikańskiego "mainstreamu" Reince Priebusie. Jak podawał Breitbart, portal powiązany z rywalem Priebusa, głównym strategiem administracji Stephenem Bannonem, partyjny działacz pozwolił na to, by schowane w administracji "uśpione komórki" przeciwników Trumpa sabotowały jego rządy i doprowadzają do kolejnych przecieków do mediów, które podważają pozycję prezydenta i jego najbardziej lojalnych współpracowników.
Tymczasem wszystko wskazuje na to, że publikacje "NYT" i CNN oraz dymisja Flynna nie wyczerpią tematu rosyjskich koneksji Trumpa i jego otoczenia. Sprawę rosyjskiej ingerencji w wybory oraz kontaktów badają komisje w Senacie i Izbie Reprezentantów. Co więcej, coraz więcej republikanów dołącza się do apelu demokratów o stworzenie specjalnej osobnej komisji śledczej do zbadania powiązań prezydenta z Rosją. Tym bardziej, że nowe przecieki inspirują nowe pytania i wątpliwości. Jak się okazało, o treści rozmów Flynna i rosyjskiego ambasadora Kislkiaka, a także o wynikających z niej podatności Flynna na szantaż Biały Dom wiedział od ponad dwóch tygodni - jednak podjął działania dopiero, kiedy sprawa wyciekła do prasy. Podobnie zastanawiający jest fakt, że amerykańska FBI wiedzę o kontaktach doradców Trumpa z Rosjanami posiadała jeszcze przed wyborami. Mimo to, na kilka dni przed głosowaniem Biuro oświadczyło, że nie stwierdziło żadnych jasnych powiązań między Trumpem a Rosją.
Inne wątpliwości budzi też postać rosyjskiego oligarchy Dmitrija Rybołowlewa. Rybołowlew, najbardziej znany jako właściciel francuskiej drużyny piłkarskiej AS Monaco, którego biznesowe związki z Trumpem sięgają 2008 roku, ma według ekspertów powiązania z rosyjskimi służbami i światem przestępczym. Jak pokazuje rejestr lotów jego prywatnego odrzutowca, na pięć dni przed wyborami biznesmen znalazł się w małej miejscowości Concord w Północnej Karolinie, gdzie tego samego dnia wystąpienie miał Trump. Wcześniej ścieżki obu przecięły się podczas kampanijnego przemówienia Trumpa w Las Vegas. Tymczasem samolot Rybołowlewa ponownie pojawił się w tym samym miejscu co prezydent USA także w poprzedni weekend, kiedy Trump gościł japońskiego premiera Shinzo Abe w swojej posiadłości Mar-a-Lago na Florydzie.
- Rybołowlew posiada koneksje z reżimem i byłby naturalnym kandydatem do zadań specjalnych na wezwanie Kremla. Dla mnie jest jasne, że pełni rolę kuriera łączącego go z kimś z zespołu Trumpa - mówi WP były ekspert brytyjskiego ministerstwa spraw wewnętrznych ds. przestępczości zorganizowanej. - Ale to do amerykańskich służb należy połączenie tych kropek w pełny obraz - dodaje.