PolskaDojazd do pracy jak z filmu Barei... albo i gorzej

Dojazd do pracy jak z filmu Barei... albo i gorzej

Wśród naszych Internautów przeważają dosyć smutne opinie, z których wynika, że większość naszego czasu spędzamy w środkach transportu jadąc lub wracając z pracy. Tylko nieliczni mają to szczęście, że mieszkają blisko miejsca zatrudnienia.

Dojazd do pracy jak z filmu Barei... albo i gorzej
Źródło zdjęć: © PAP

26.09.2008 | aktual.: 30.10.2008 12:27

Historia bohatera filmu „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz” Barei to małe piwo przy tym, co przeżywają niektórzy z naszych Internautów. Maniuś o swojej „przeprawie” do pracy pisze, że jest to horror, nawet lepszy od filmu. Wstaję o 5.15, myję się, ubieram, biorę wieczorem uszykowane kanapki i do pociągu. Odjazd o 5.56. 50 kilometrową trasę pociąg podmiejski pokonuje w ciągu niespełna dwóch godzin. O godz. 7.45 jestem na dworcu Gdańskim, parę przystanków metrem i jestem w pracy. O 16 wychodzę z pracy i szybko autobusem na przystanek Warszawa Kasprzaka, aby zdobyć miejscówkę w pociągu do Iłowa. Na Gdańskim już tłok i ścisk. I tak co najmniej do Nowego Dworu Mazowieckiego, a w porywach do Nasielska. Kolejarze są bezwzględni, bo powrotna podróż często się przedłuża do dwóch i pół godziny. A to ktoś zerwie hamulec, a to jacyś kawalarze „ukradną prąd” lub przestawią zwrotnicę. O godzinie 20 jestem już w domu. Jem obiad, oszczędzając na kolacji, której nie jadam. Prawdę mówiąc nawet nie mam czasu pomieszkać w
domu, nie mówiąc o jakiejś sprzeczce z rodziną. Po prostu żyję w pociągu. Jest to remontowana trasa do Gdańska i praktycznie prawie cała linia Warszawa - Nasielsk to wielkie wykopki. Gdyby jeszcze kolejarze zamiast jednej jednostki dawali dwie... Ale jest to marzenie z gatunku nieziszczalnych
.

Z dojazdami nie jest dobrze nawet w stolicy: mieszkam w Warszawie, gdzie jest fatalna komunikacja. Autobusy jeżdżą rzadko (wiele okresowo i co półtorej godziny) i stadami (nawet z pętli po trzy na raz w tym samym kierunku). Często są w rozkładzie, a nie na ulicy; niby klimatyzowane, a ludzie się duszą; na wielu liniach stare autobusy, mimo obiecanej przed podwyżką wymiany. Co z tego, że mamy metro, skoro na dojazdy od i do metra tracę dużo czasu. 6 km do pracy jadę prawie godzinę czterema autobusami. Przed wyborami politycy wiele obiecywali, ale sami jeżdżą limuzynami i mają gdzieś zwykłych ludzi – pisze rozczarowany Kris.

Kitka dodaje, że czasami jedynym sposobem na dostanie się do pracy jest dojazd samochodem. Codziennie przemierzam 120 km do pracy i z powrotem. Czas: jedna godzina. Trasa z Wągrowca przez Pobiedziska. W grę wchodzi tylko auto, bo bezpośredniego połączenia PKS-em na tej trasie nie ma. Chyba, że z przesiadkami. Najlepiej jechać wtedy przez Poznań. Ale czas dojazdu wydłuża się wtedy do 3 godzin w jedną stronę. Może być jeszcze gorzej. Niektórzy, tak jak Sannik, spędzają większość swojego czasu wolnego w środkach komunikacji miejskiej: dojazdy do dużego miasta oddalonego o około 60 km zajmują mi cztery godziny dziennie. Wyjazd o 4.15, powrót o 17. Kiedyś mnie ta scenka z Barei bardzo śmieszyła. A dzisiaj z czego się śmiejecie? Chyba tylko sami z siebie! Na męczący dojazd skarży się również Ab: ja dojazd do pracy nazywam wycieczką. Codziennie rano pokonanie drogi z jednego końca Poznania na drugi zajmuje mi ponad półtorej godziny samochodem. Na ulicy Niestachowskiej jest istny horror! Co chwilę
widzę porzucone samochody, bo akumulator wysiadł, bo chłodnica się zagrzała. Kilkanaście kilometrów na jedynce, żółwim tempem. Z komunikacją miejską jest tak samo. I jak tu żyć?!? Miasto Poznań jest bardzo męczące. Dodatkowym minusem są targi - kto to widział żeby znajdowały się w centrum miasta? 50 lat temu to nie przeszkadzało, ale obecnie? To wszystko to jeden wielki koszmar
.

Niektórzy widzą również pozytywne aspekty takiej sytuacji: na ul. Puławskiej od Piaseczna do Warszawy o godz. 7 rano można się ogolić, przeczytać gazetę, załatwić kilka innych spraw – dodam, że nie wychodząc z auta – komentuje korki na drogach Marton.
Dla Romana korzystanie z dobrodziejstw transportu miejskiego może mieć też wymiar edukacyjny: uwielbiam jeździć komunikacją miejską, bo można się nauczyć nowych przekleństw od młodzieży dojeżdżającej do szkół, doświadczyć chamstwa (którego nie mam w pracy), a czasami nawet mój zmysł powonienia odbiera zapach zbliżony do octu od starszych osób.

Nie wszyscy narzekają na odległość, która dzieli ich miejsce pracy od miejsca zamieszkania. Dojazd zajmuje mi 5 minut samochodem, 10 minut rowerkiem, 15 minut autobusem... – przyznaje się dumnie Lubelak.
Na dojazd do pracy nie uskarża się również Maciek: jeżdżę rowerkiem, w pracy przebieram się w garnitur, popracuję sobie, znowu się przebiorę i między samochodami stojącymi w korku śmigam z powrotem do domu.

Wielu Internautów zwraca uwagę na zbyt małą częstotliwość kursowania pociągów oraz autobusów, szczególnie w godzinach szczytu. A nawet, gdy zdarzy się tak, że środków transportu jest pod dostatkiem, to i tak są wypełnione ludźmi przemieszczającymi się do lub z pracy. Dlatego też niektórzy podsuwają pomysł na rozwiązanie tego problemu – pracowanie, przynajmniej raz w tygodniu, z domu. Według Internauty, który podpisuje się jako Szerpatriota, mogłoby to w znaczący sposób wpłynąć na zmniejszenie się korków: _na początek pracownicy pracowaliby jeden dzień w tygodniu poza biurem i korki powodowane przez dojeżdżających byłyby o 1/5 mniejsze.

Tylko który szef zgodzi się na takie rozwiązanie?

Opinie Internautów zebrała Sylwia Mróz

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)