Dodatki covidowe, czyli górka pieniędzy, na którą nikt nie patrzył
Ministerstwo Zdrowia wydało ogólne wytyczne. Narodowy Fundusz Zdrowia jedynie wypłacał. A dyrektorzy szpitali przekazywali pracownikom nie swoje pieniądze wedle własnego uznania. W taki sposób wydano ponad 10 mld zł.
Czy lekarz mógł kupić przyzwoity nowy samochód za jeden miesiąc pracy? Czy 8 tys. zł za 30-minutowy kontakt z zakażonymi koronawirusem pacjentami to uczciwe wynagrodzenie? Czy właściwe było to, żeby zasady wypłacania wynagrodzeń w jednym szpitalu były diametralnie różne od reguł obowiązujących w szpitalu leżącym 20 km dalej?
Pojawia się coraz więcej pytań o dodatkowe świadczenia wypłacane personelowi pracującemu w placówkach medycznych, czyli tzw. dodatek covidowy.
Generalne założenie było proste i - zdawałoby się - rozsądne: za pracę w szczególnych warunkach, narażając się na zakażenie koronawirusem, lekarz - i nie tylko lekarz, ale gros środków trafiła do lekarzy; dodatki trafiły do co najmniej 25 tys. medyków - dostaje więcej pieniędzy. Jego wynagrodzenie może być pomnożone dwukrotnie. Jednocześnie jednak Ministerstwo Zdrowia postanowiło, że maksymalna kwota dodatku to 15 tys. zł miesięcznie.
Szybko pojawiły się problemy.
Dziś wiele bowiem wskazuje na to, że tak naprawdę nikt nie kontrolował tego, w jaki sposób wydano 10,3 mld zł. Urzędnicy twierdzą, że weryfikacja była zadaniem dyrektorów placówek. Dyrektorzy odbijają piłeczkę i mówią, że przy tak niejasnych przepisach i braku chęci urzędników do współpracy nie poczuwają się do żadnej odpowiedzialności.
10 mld zł to kwota pozwalająca na zorganizowanie ponad 140 wyborów kopertowych (choć tamte się nie odbyły). Ministerstwo Zdrowia mogłoby kupić bezużyteczne maseczki od 2 tys. instruktorów narciarstwa. A Ministerstwo Obrony Narodowej mogłoby kupić ponad 100 supernowoczesnych czołgów Abrams, ewentualnie niemal 150 czołgów Leopard 2A7. Można by też – według wyliczeń rzecznika rządu Piotra Muellera – wybudować ponad 1750 szkół.
Telefon zaufania dla dzieci i młodzieży mógłby z kolei za tę kwotę działać przez kolejnych 10 tys. lat.
LEKARSKA TURYSTYKA COVIDOWA
Kilka dni temu Najwyższa Izba Kontroli poinformowała, że weryfikuje prawidłowość przyznawania dodatków covidowych – sprawdzane są placówki w Zachodniopomorskiem. Według NIK już po wstępnym sprawdzeniu widać szereg nieprawidłowości. Sprowadzają się one do tego, że lekarze pobierali więcej pieniędzy niż powinni.
I tak kilkanaście osób dostało po niemal 8 tys. zł za spędzenie 30 minut na oddziale covidowym. Jeden z lekarzy, który pracował w trzech placówkach jednocześnie, pobrał dodatek w każdej z nich - łącznie niemal 38 tys. zł miesięcznie. W jednym ze szpitali zaś były 52 osoby personelu medycznego na jednego pacjenta.
- To efekt fatalnej konstrukcji przepisów i braku jakiejkolwiek weryfikacji - przyznają w rozmowach z nami lekarze (rozmawialiśmy z dziewięcioma).
Dyrektorzy placówek, którzy mieli wskazać komu i ile się należy, najzwyczajniej w świecie nie wiedzieli, według jakich zasad powinni wypłacać środki.
- Podstawowy błąd to niejasne kryteria. Przyznawaniu dodatków covidowych od samego początku towarzyszył chaos. Niejasne zasady powodowały różne interpretacje, na co samorząd lekarski wielokrotnie zwracał uwagę - wskazuje Renata Jeziółkowska z Naczelnej Izby Lekarskiej.
Doktor Jerzy Friediger, dyrektor Szpitala Specjalistycznego im. S. Żeromskiego w Krakowie, mówi zaś wprost: - Ministerstwo Zdrowia i NFZ uporczywie odmawiały precyzyjnej odpowiedzi, która by nam pozwoliła określić kryteria przyznawania dodatków covidowych. Wiele krwi zostało napsute.
Friediger chciał choćby wiedzieć, czy lekarzowi, który przepracował jeden dzień na oddziale covidowym, powinien wypłacić dodatek proporcjonalnie do jego aktywności zawodowej, czy za cały miesiąc. To - w pieniądzach - różnica co najmniej kilku, a niekiedy kilkunastu tysięcy zł.
- My wypłacaliśmy proporcjonalnie do czasu spędzonego z pacjentami covidowymi. Nie widziałem powodu, aby dodatek dla lekarza, który miał jeden dyżur na oddziale covidowym, był liczony identycznie jak dodatek dla lekarza, który spędził na nim cały miesiąc. Ale wiem, że wiele szpitali każdemu wypłacało maksymalną kwotę. I choć nie popieram, to rozumiem to podejście. Tym bardziej że nie sposób było się doprosić od resortu zdrowia i NFZ precyzyjnych wytycznych. A związki zawodowe upominały się o korzystniejsze dla lekarzy interpretowanie przepisów - wskazuje dyrektor Friediger.
Wielu dyrektorom szpitali wypłacanie dodatku przychodziło lekko. Powód? Oni podejmowali decyzje, ale pieniądze pochodziły z państwowego Funduszu Przeciwdziałania COVID-19. Innymi słowy: szef placówki nie wydawał pieniędzy szpitala.
W ten sposób narodziła się lekarska turystyka covidowa. Medycy chętniej pracowali w placówkach, które przyjęły korzystniejsze zasady obliczania wysokości dodatku.
Byli też tacy dyrektorzy, którzy najpierw uważali, że nonsensem jest płacić komuś wiele tysięcy za jeden dyżur, lecz później zmienili zdanie. Wiemy o co najmniej kilkunastu takich przypadkach.
- Najpierw pilnowałem pieniędzy, bo uważałem, że środki publiczne to środki nas wszystkich – obywateli. Ale zmieniliśmy u nas w szpitalu praktykę, bo mało kto miał takie wątpliwości jak ja. A ostatecznie byłem rozliczany nie z tego, ile wydałem, tylko z tego, czy byli u mnie lekarze. A ci woleli iść w inne miejsce, gdzie kierownictwo szpitala nie miało żadnych dylematów – mówi dyrektor jednego z zachodniopomorskich szpitali.
Renata Jeziółkowska wskazuje, że z perspektywy środowiska lekarskiego niejasne zasady wypłat skutkowały poczuciem niesprawiedliwości i podziałami - pojawiały się konflikty wewnątrz środowiska i w placówkach medycznych.
- Wielu lekarzy nie zostało wynagrodzonych za swoją pracę z pacjentami covidowymi, wielu lekarzy od kilku miesięcy czeka nadal na wypłatę przyznanych środków. Zdarzało się też, że środki w ramach dodatków covidowych dla danego lekarza były nieadekwatnie wysokie - mówi Jeziółkowska.
DROGIE DRZEMKI
Pojawił się jeszcze inny kłopot. Mianowicie - kto miałby kontrolować kontrolujących?
W jednym ze szpitali uniwersyteckich – według dokumentacji przygotowanej do wypłat, które widzieli dziennikarze Wirtualnej Polski – dyrektor szpitala przepracował w rekordowym miesiącu na oddziałach 368 godzin. Jego zastępca – 422. Oznacza to, że jeden leczył pacjentów przez ponad 12 godzin na dobę dzień w dzień, a drugi przez ponad 14 godzin. I nie wchodzi w to czas na zarządzanie szpitalem ani zajęcia prowadzone ze studentami. Obaj medycy wskazali, że przez znaczną część miesiąca opiekowali się pacjentami covidowymi. Wicedyrektor za intensywny miesiąc pracy wystawił rachunek na łącznie 110 tys. zł.
- Gdy powstały szpitale tymczasowe i jeszcze nie było w nich wielu pacjentów, niektórzy uznani lekarze przychodzili na dyżury bezpośrednio po zakończeniu swojej pracy w szpitalu. Od razu kładli się spać. Za kilkugodzinną drzemkę otrzymywali pomiędzy 1,5 a 3 tys. zł - mówi nam jeden z medyków. Jego relację potwierdziliśmy u kilku innych lekarzy, którzy pracowali przy covidzie.
Ale, dla jasności, nie chodzi tu o napiętnowanie lekarzy. Jak bowiem słyszymy od niemal wszystkich naszych rozmówców, w każdym środowisku są osoby pracujące w sposób bardziej rzetelny i mniej rzetelny. A zadaniem odpowiednich organów państwa jest zaprojektować system tak, by graniczyć możliwości jego obchodzenia.
- Wstępne ustalenia Najwyższej Izby Kontroli są zatrważające. Oczywiście o ile są one prawdziwe, ale NIK to poważna instytucja. Wiem bowiem, że w przychodniach dodatki były nieznaczne i wydatkowane oszczędnie. Gdy więc dowiaduję się, że ktoś dostał 8 tys. zł za 30 minut pracy z pacjentami covidowymi, włos mi się jeży na głowie. I to nie dlatego, że zazdroszczę tych pieniędzy, tylko widać daleko idącą niedoskonałość systemu - uważa Michał Sutkowski, specjalista chorób wewnętrznych i medycyny rodzinnej, członek Rady ds. Ochrony Zdrowia działającej przy prezydencie RP.
Sutkowski nie ma wątpliwości: przepisy i wytyczne dla dyrektorów placówek powinny być tak precyzyjne, jak to tylko możliwe.
- Ale jednocześnie nie zdejmujmy ciężaru odpowiedzialności za decyzje z dyrektorów. Ostatecznie decyzji nie może podejmować urzędnik zza biurka. Dyrektor powinien mieć jasne wskazanie, w jaki sposób obliczać wysokość dodatku, ale nie brońmy wątpliwych na pierwszy rzut oka decyzji, gdy ktoś dostaje równowartość miesięcznej wypłaty za pół godziny pracy – oponuje Sutkowski.
LUSTRZANY DWUGŁOS
Wysłaliśmy pytania do Ministerstwa Zdrowia oraz Narodowego Funduszu Zdrowia. Spytaliśmy m.in. o to, czy zdaniem państwowych instytucji procedury związane z przyznawaniem dodatków były klarowne, czy przy przyznawaniu dodatków dochodziło do jakichkolwiek nieprawidłowości, a także jak MZ oraz NFZ oceniają wstępne ustalenia NIK.
Obie instytucje odpowiedziały nam identycznie - różnią się tylko podpisy wypowiadających się osób.
I tak Paweł Florek z NFZ wyjaśnia, że oddziały wojewódzkie NFZ otrzymywały od podmiotów leczniczych dane o personelu, który został zakwalifikowany przez podmiot leczniczy do otrzymania dodatkowego świadczenia pieniężnego, oraz informacje o wysokości łącznej kwoty niezbędnej do wypłaty dodatkowych świadczeń pieniężnych.
- Trzeba podkreślić, że jeżeli dokumentacja zawierała wiarygodne dane, podmiot otrzymywał środki. Jeżeli kierownik podmiotu leczniczego wskazywał konkretnego pracownika do otrzymania dodatkowego świadczenia pieniężnego, to brał na siebie odpowiedzialność za to wskazanie - przekonuje Florek.
Z kolei Jarosław Rybarczyk z resortu zdrowia (zaznaczający, że udziela odpowiedzi w imieniu Wojciecha Andrusiewicza, rzecznika ministerstwa) stwierdza, że oddziały wojewódzkie NFZ otrzymywały od podmiotów leczniczych dane o personelu, który został zakwalifikowany przez podmiot leczniczy do otrzymania dodatkowego świadczenia pieniężnego, oraz informacje o wysokości łącznej kwoty niezbędnej do wypłaty dodatkowych świadczeń pieniężnych.
- Trzeba podkreślić, że jeżeli dokumentacja zawierała wiarygodne dane, podmiot otrzymywał środki. Jeżeli kierownik podmiotu leczniczego wskazywał konkretnego pracownika do otrzymania dodatkowego świadczenia pieniężnego, to brał na siebie odpowiedzialność za to wskazanie - przekonuje Rybarczyk.
NFZ poinformował nas, że przekazywał podmiotom leczniczym należne środki w terminie 3 dni roboczych, pod warunkiem, że przesłane przez podmioty dokumenty zostały prawidłowo sporządzone i nie wymagały korekty lub uzupełnienia.
Z kolei Ministerstwo Zdrowia wskazało, że NFZ przekazywał podmiotom leczniczym należne środki w terminie 3 dni roboczych, pod warunkiem, że przesłane przez podmioty dokumenty zostały prawidłowo sporządzone i nie wymagały korekty lub uzupełnienia.
- Zaznaczę raz jeszcze, że za kompletność i prawidłowość danych oraz za wskazanie personelu, który kwalifikował się do otrzymania dodatkowych świadczeń pieniężnych według kryteriów z polecania (pisownia oryginalna - red.) Ministra Zdrowia, odpowiadał kierownik podmiotu leczniczego. Potwierdza to zresztą NIK w wystąpieniu pokontrolnym w sprawie wypłaty dodatkowego wynagrodzenia w województwie zachodniopomorskim. Ponadto, to kierownik podmiotu leczniczego ma wiedzę, czy personel (...) spełnia kryteria do otrzymania dodatkowego świadczenia - podkreśla Florek z NFZ.
- Zaznaczę raz jeszcze, że za kompletność i prawidłowość danych oraz za wskazanie personelu, który kwalifikował się do otrzymania dodatkowych świadczeń pieniężnych według kryteriów z polecania (pisownia oryginalna - red.) Ministra Zdrowia, odpowiadał kierownik podmiotu leczniczego. Potwierdza to zresztą NIK w wystąpieniu pokontrolnym w sprawie wypłaty dodatkowego wynagrodzenia w województwie zachodniopomorskim. Ponadto, to kierownik podmiotu leczniczego ma wiedzę, czy personel (...) spełnia kryteria do otrzymania dodatkowego świadczenia - podkreśla Rybarczyk z MZ.
Obie instytucje są zgodne też co do tego, że "na bieżąco udzielały wyjaśnień podmiotom leczniczym oraz osobom zatrudnionym w podmiotach leczniczych na pytania dotyczące dodatkowego świadczenia pieniężnego w związku z COVID-19".
Dyrektorzy szpitali i samorząd lekarski są innego zdania.
- Ciężar walki z epidemią został przerzucony na medyków, system nie był przygotowany, brakowało wytycznych i rozwiązań. Pomysł dodatków covidowych za naszą pracę w pod wieloma względami w ekstremalnie trudnych warunkach był słuszny, aczkolwiek źle zrealizowany - podsumowuje Renata Jeziółkowska z Naczelnej Izby Lekarskiej.