Do wizyt u ginekologa namawia nawet ksiądz. Tak się leczy kobiety na wsi

- Przychodzą pacjentki, które leczą się czosnkiem i cebulą, piją własny mocz. Na szczęście przekonują się do leczenia. Niestety, niektóre trafiają do mnie w zaawansowanych stadiach choroby - mówi Wirtualnej Polsce dr Jerzy Zygmunt, który od dziewięciu lat pracuje w wiejskiej przychodni, w Pawłowiczkach na Opolszczyźnie.

Do wizyt u ginekologa namawia nawet ksiądz. Tak się leczy kobiety na wsi
Źródło zdjęć: © PAP
Magda Mieśnik

09.09.2018 21:59

Dużo ma pan pacjentek?

Przyjmuję trzy razy w tygodniu po cztery godziny. Czasem dłużej. Średnio przychodzi 20 osób dziennie. Natężenie pacjentek zależy od pór roku i prac na polu. Wiem, kiedy są żniwa czy zbiór buraków, bo wtedy przychodzi dużo mniej pań.

A kiedy jest najwięcej?

Zimą, gdy nie ma poważniejszych prac w gospodarstwie. Częściej też przychodzą młodsze osoby. Zawsze znajdą chwilę na badania. Trudniej dotrzeć do tych starszych, ale tu pomagają nam lokalne władze. Organizują akcje informacyjne. Piszą o tym w lokalnej gazetce i ogłaszają na spotkaniach gminnych. Nawet ksiądz w kościele zachęca do wizyt i badań u ginekologa.

To pomaga?

Oczywiście. Gdy dziewięć lat temu wójt postanowił uruchomić przychodnię, akcje informacyjne bardzo pomogły, ale trzeba też było walczyć z bezdusznością urzędników. Musiałem wysłać mnóstwo pism do NFZ i tłumaczyć, że nie ma sensu otwierać gabinetu po południu. Tu po 15:00 nie dojeżdża żaden autobus. Pacjentka musiałaby przyjechać rano i czekać do godz. 15 na wizytę. Na szczęście udało się wywalczyć, by gabinet był otwarty rano.

Pacjentki przyjeżdżają z daleka?

Często mają kilkanaście kilometrów do mojego gabinetu, a nie dysponują żadnym środkiem transportu. Zbierają się na przykład we cztery i przyjeżdżają jednym samochodem. Niektóre przychodzą pieszo kilka kilometrów.

Jak wyglądały pana pierwsze miesiące pracy w Pawłowiczkach?

Trafiały do mnie przede wszystkim panie z zaawansowanymi chorobami. Takie, które nie były u ginekologa kilkanaście lat. Ostatnio przechodziły badania przy okazji ciąży i porodu. W NFZ łapali się za głowy, gdy zobaczyli, ile nowotworów wykryliśmy w ciągu kilku miesięcy. To było kilkadziesiąt przypadków raka piersi czy jajnika. Jak na tak małą społeczność, odsetek był bardzo duży. Osiągnęliśmy najwyższą wykrywalność nowotworów w całym województwie tylko dlatego, że kobiety zyskały dostęp do specjalisty. Bardzo pomagają lekarze rodzinni, którzy wskazują nam pacjentki z podejrzeniem chorób ginekologicznych i kierują je do mojego gabinetu.

Czy kobiety zaczęły się badać regularnie, odkąd pan przyjmuje w Pawłowiczkach?

Część pamięta, żeby regularnie przychodzić. Do innych dzwonię i im przypominam, że czas na wizytę. Na szczęście coraz rzadziej trafiają do mnie panie w zaawansowanym stadium choroby. Wszystko dzięki temu, że regularnie robią usg i chorobę udaje się wykryć we wczesnym stadium.

Jak powiedzieć pacjentce, że ma raka?

Kobiety dzielą się na dwie grupy. Jedne nie dowierzają, że są ciężko chore. Drugie wpadają w straszną histerię. Dla każdej informacja o chorobie to jak strzał między oczy. Nie mogę powiedzieć wprost: ma pani raka i dwa miesiące życia. Nigdy tak nie robię, bo wiele razy operowałem pacjentki, które były w ciężkim stanie, a wychodziły z choroby i żyją do dziś, oraz takie, które były w dobrym stanie, a niekoniecznie dobrze się to skończyło.

Są takie, które nie chcą się leczyć?

Na szczęście udaje mi się je przekonać, żeby zgodziły się na pomoc specjalistów. Stosuję specjalny trik. Mam kilka pacjentek, które chorowały na raka i są już kilka lat po operacji. Gdy trafia do mnie pacjentka z nowotworem, dzwonię do jednej z nich i proszę, by przyjechała do przychodni chwilę przed wizytą chorej. Gdy kobieta do mnie przychodzi i widzę, że jest załamana, prowadzę ją do poczekalni i mówię: od pięciu lat przychodzi do mnie ta pani. Była ciężko chora, ale już jest dobrze, włosy dawno odrosły. Wtedy panie siadają i rozmawiają.

To działa?

Bardzo. Ważne jest, żeby pacjentkę przeprowadzić przez tę trudną drogę. Najgorzej, gdy zostanie sama. Dlatego pomagam znaleźć onkologa, dzwonię do niego i proszę, by przyjął pacjentkę mimo kolejek. Lekarze zazwyczaj są otwarci i pomagają, a chora widzi, że ma wsparcie. W naszym regionie są dwa duże miasta, więc dostęp do specjalistów jest trudny.

Jaka jest wiedza pacjentek na temat własnej fizjologii?

Różna. To nie jest tak, że środowisko wiejskie jest niedouczone. Wiele się zmieniło. Są akcje informacyjne, media. Niestety, nadal sporo pacjentek przychodzi do ginekologa, gdy dzieje się coś poważnego. A drobniejsze rzeczy, stany zapalne, leczą cebulą i czosnkiem. Przyszła też kobieta i powiedziała, że jest w trakcie kuracji leczenia moczem, piła go. Przyznała, że znajomy jej tak doradził. Podobnie jest z leczeniem raka witaminą C.

Uda się panu je przekonać do leczenia?

Tłumaczę im spokojnie, że czosnek w takim stanie nie pomoże, choć ma właściwości przeciwzapalne. Niestety, w tej chwili nie leczymy ludzi, tylko doktora Googla. Ludzie podzielili się na tych, którzy wierzą lekarzom, i tych, którzy kierują się tym, co przeczytają w internecie lub powie im znajomy. Ostatnio miałem pacjentkę, która nie wyraziła zgody na szczepienie dziecka po porodzie. Zapytałem ją, dlaczego nie rodziła w lesie. Mogła wziąć wiadro z wodą, zapałki i nóż. Mąż odgryzłby pępowinę. Zamiast tego wybrała poród w szpitalu pod opieką lekarzy, a dziecku nie daje żadnych szans. Mamy odrę na granicy z Czechami. Zaraz będzie u nas, a nadal wielu ludzi wierzy w bzdury powielane w internecie. Na szczęście, gdy się z nimi porozmawia i wytłumaczy zagrożenia, zazwyczaj zmieniają zdanie.

Ciężko przekonać kobietę, która wiele lat nie była u lekarza, na badanie ginekologiczne?

Wiele osób jest skrytych, wstydzą się mówić o swoich dolegliwościach, ale gdy stan jest poważny, nie ma wyjścia. Trzeba zrobić badania. Delikatnie to tłumaczę. Ostatnio miałem pacjentkę, która w końcu przyznała, że ostatnie cztery wyniki cytologii miała nieprawidłowe. Zapytałem, dlaczego się nie leczy. Odpowiedziała, że na razie obserwuje swój stan. Udało mi się ja przekonać, żeby zrobiła dokładne badania. Nie mam prawa jej straszyć, ale muszę jej pokazać drogę, jaką możemy razem przejść.

Przychodzą do pana kobiety, które chcą się pozbyć ciąży?

Zdarzają się takie.

Co pan im mówi?

Żeby bardzo głęboko przemyślały to, co mi właśnie powiedziały. Jeśli są zdeterminowane, to prędzej czy później znajdzie się ktoś, kto ten ich problem rozwiąże. Znajdą lekarza z podziemia aborcyjnego albo jakąś znachorkę. Staram się im tłumaczyć konsekwencje pójścia do takiej osoby. Zwłaszcza zdrowotne.

Wracają później do pana?

Tak, ale żadna pacjentka się nie przyzna, że usunęła ciążę. Zazwyczaj orientuję się, że tak było, gdy w trakcie badania widzę, że ktoś coś robił kilka dni wcześniej. Pytam wtedy delikatnie, czy miała jakiś zabieg. Nikt się nie przyznaje. Boją się konsekwencji prawnych, stygmatyzowania. Zaczynałem pracę w czasach, gdy były kolejki do usunięcia ciąży z przyczyn społecznych. To nie jest dobre rozwiązanie, bo w medycynie najważniejsza jest profilaktyka. Powinno się uczyć ludzi, że ważne jest nie tylko mycie rąk, ale i zapobieganie ciąży. U nas tego nie ma, stąd często kobiety nie wiedzą, jak się zabezpieczać. I nie jest to tylko specyfika wsi czy małych miast. Tak naprawdę moje pacjentki nie różnią się za bardzo od tych z dużych miast.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Zobacz także: Andrzej Halicki o zamieszaniu z tablicą dla Kaczyńskich. "Kabaret"

Źródło artykułu:WP Wiadomości
ginekologwieśpacjentka
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (77)