Do czytania przed lustrem
Chyba każdy z nas chce sam decydować o swoim życiu. W porządku, ale czy wiemy, co to naprawdę znaczy? – zastanawia się filozof Peter Bieri.
12.11.2007 | aktual.: 12.11.2007 13:10
Chcemy żyć w zgodzie ze swoimi myślami, uczuciami i pragnieniami. Nie chcemy, żeby ktoś narzucał nam, co mamy myśleć, mówić i robić. Nie chcemy kurateli rodziców, dyskretnej tyranii partnera życiowego ani gróźb pracodawców. Nikogo, kto zmusza nas, byśmy robili coś, czego sami nie chcemy. Żadnego zewnętrznego przymusu. W wybranym przez siebie miejscu, w dogodnym czasie robić to, na co ma się ochotę – tęsknota taka jest wielka. Czasem jednak dobrowolnie rezygnujemy z realizacji swoich pragnień. Wiąże się to z innymi ludźmi: oczekujemy, że druga osoba zrobi to lub tamto, że ona również tego od nas oczekuje, że każde z nas obojga będzie mieć wzgląd na drugą osobę i zrezygnuje ze spełnienia własnych życzeń. W tym wypadku to nie moje potrzeby stanowią o mnie, ale potrzeby drugiej osoby. Czy to koniec samostanowienia?
Jeśli tego tak nie odczuwamy, to dlatego, że znamy jeszcze inny sposób decydowania o sobie. Wiąże się on z naszym wizerunkiem we własnych oczach, z pytaniem, kim chcemy być, z umiejętnością zachowania dystansu wobec własnych myśli, uczuć i pragnień, sprawdzania ich i oceniania. Z którymi z nich naprawdę się zgadzamy? Których chętnie byśmy się pozbyli? Ile możemy poświęcić, żeby zaspokoić potrzeby innych? I wtedy możemy sprawić, żeby nasze odczucia i czyny pokrywały się z naszym obrazem samych siebie. Ktoś, kto sam o osobie stanowi, to człowiek, któremu uda się być takim, jakim chętnie się widzi. Jak może się to udać?
Walka z monotonią
Nie dokonujemy wyboru z punktu zero. Zanim byliśmy gotowi zbudować obraz samych siebie i mierzyć według niego życie, ukształtowało nas mnóstwo przeżyć, i o tym fundamencie nie możemy już decydować. Ale to nie szkodzi, bo sytuacja odwrotna byłaby i tak nie do pomyślenia: kto znajdowałby się w punkcie zero, nie mógłby sam o sobie stanowić, bo nie dysponowałby jeszcze żadnymi kryteriami. Co zatem może oznaczać oddziaływanie na samego siebie?
Możemy zadawać sobie pytanie, czy myślimy prawidłowo, czy też tkwimy w stereotypach. Możemy szukać dowodów, poprawiać się i w ten sposób decydować o sobie. Możemy sprawdzić, czy zgadzamy się z pragnieniami, które dotychczas wprawiały nas w ruch: na przykład z pragnieniem sukcesu albo władzy. Możemy piętrzyć przed sobą przeszkody, żeby upodobnić się do naszego wyobrażenia o sobie. Możemy też pracować nad uczuciami, na przykład nad strachem, urazą czy zazdrością. A nasze wyobrażenie o sobie również jest płynne: czasem nie chodzi o to, by mu się poddać, ale by wyrzucić za burtę niewolący nas obraz.
Wewnętrzna przebudowa, istota tego rodzaju samostanowienia, nie dokonuje się z ambony wznoszącej się bez ruchu nad nurtem życia duchowego. Częścią tego nurtu jest korekta, która opiera się na określonych myślach, pragnieniach i uczuciach. Także oddziaływania nie należy rozumieć fałszywie: wewnętrzne przekształcenie nie może zostać po prostu postanowione i zrealizowane za pomocą duchowej alchemii. Potrzeba wielu okrężnych dróg: zmiana scenerii, nowe doświadczenia, nowe związki, praca z trenerami i terapeutami. Wszystko to jest walką z wewnętrzną monotonią. Jeśli ją przegramy, to znowu z powodu przymusu, tym razem wewnętrznego. Odrętwieniu uczuć nie stawimy czoła ani rozsądkiem, ani wolą i będziemy sobie coraz bardziej obcy.
Największa szansa na wygranie tej walki wiąże się z samopoznaniem. Człowiek może się uwolnić od wewnętrznego przymusu tylko wtedy, jeśli przejrzy go na wylot. Im lepiej rozumiemy samych siebie, tym łatwiej będzie nam siebie przechytrzyć i otworzyć się na nowe doświadczenia. Jak oceniamy się z wewnętrznego dystansu, w jakim stopniu potrafimy na siebie oddziaływać i jakie wyobrażenie o sobie akurat nami kieruje? Tego wszystkiego nie mamy pod kontrolą. Nie siedzimy niczym cisi reżyserzy w swoim wnętrzu, pociągając za sznurki. Czy to źle? Przeciwnie: możemy się cieszyć z wielu rzeczy, które dzieją się za naszymi plecami.
Bo konieczność decydowania i kontrolowania każdego poszczególnego elementu samostanowienia byłaby koszmarem. I wymagałaby armii wewnętrznych kontrolerów, bo kwestia kontroli pojawiałaby się na nowo przy okazji każdego kontrolowanego procesu. Skoro jednak na tak wiele spraw nie mamy wpływu, to czy ostatecznie nie jesteśmy tylko sceną, a nie aktorami, a tym bardziej – nie autorami? I czy to nie jest niszczycielskie dla idei samostanowienia? Tak może to wyglądać tylko wtedy, jeśli mamy przed oczami chimerę wszechmocnego podmiotu, który pod każdym względem może sobą swobodnie rozporządzać. Realnemu podmiotowi i prawdziwemu aktorowi wystarczy być scenerią spektaklu, w której rozgrywa się właściwy dramat.
Nie jesteśmy wyspami
Dramat jest właściwy, jeśli nie jest zmanipulowany. Nikt nie powinien robić z nas marionetek. Chcemy mówić własnym głosem. Co to znaczy? Nie może to oznaczać, że inni w ogóle na nas nie wpływają. To, co myślimy, ma wiele wspólnego z innymi: dzielimy jeden język i formę życia, jesteśmy pouczani i zdajemy się na autorytety. Nie jesteśmy intelektualnymi wyspami. Nie żyjemy w izolacji także jako istoty czujące i pragnące: nasze uczucia i życzenia dotyczą często innych i zależą od tego, co oni robią. Świadomie pozwalamy też na to, by inni nas zmieniali.
Co zatem odróżnia wpływ, który odczuwamy jako manipulację, od wpływu, który nie zagraża samookreśleniu? Istnieją oczywiste wypadki manipulacji: hipnoza, reklama podprogowa, oszustwo, zatajanie informacji, taktyczne wykorzystanie uczuć, pranie mózgu, które wymazuje każdy własny głos. W takich wypadkach jesteśmy ignorowani jako samodzielne osoby i nie jesteśmy naprawdę obecni. To okrutne, bo oznacza utratę godności. Ale jak to jest, gdy ktoś nas uwodzi, pomagając wydobyć się na światło dzienne wypartemu pragnieniu? Kiedy ktoś potężnymi, nieodpartymi słowami przekonuje nas do czegoś dobrego? Kiedy wychodzi naprzeciw nas z uśmiechem, rozwiewając wszelkie urazy, w których trwaliśmy. Czy to wyzwolenie, czy wręcz przeciwnie?
Uciec przed zewnętrznym przymusem, zapewnić wpływ wyzwalającemu obrazowi samego siebie, obronić się przed manipulacją, znaleźć własny głos: wszystko to składa się na walkę o samostanowienie. Idea samookreślającego się życia nie jest ideą jednolitą. Cele i wysiłki są różnorakie, nawet jeśli jakoś się z sobą wiążą. Walka może przynosić większe lub mniejsze zwycięstwa i nigdy się nie kończy. Samostanowienie to proces stopniowy, który w każdej chwili może zostać przerwany. Wymaga wiele szczęścia w kontakcie ze światem i z samym sobą. W przeżywanej teraźniejszości często nie jesteśmy pewni, jak blisko ideału jesteśmy. Szczęśliwe chwile samostanowienia rozpoznajemy czasem, dopiero patrząc wstecz. I mówimy: wtedy, w tamtym szczęśliwym momencie, byłem całkowicie sobą.
Peter Bieri © Die Zeit, 7.06.2007