Dlaczego Zachód wciąż wierzy, że po 2014 roku Afganistan będzie lepszy?
Jesteśmy świadkami regresu w procesie stabilizacji Afganistanu, o którym nikt w NATO nie chce mówić głośno. Zamiast tego, zachodni politycy przekonują, że wojna dogasa, sytuacja jest opanowana i w 2014 roku pora wracać do domu. Podstawą jest optymizm i pozytywne nastawienie: zakładamy, że musi nam się udać i żadna inna opcja nie wchodzi w grę - pisze Tomasz Otłowski i tłumaczy, dlaczego entuzjazm sojuszników nie ma żadnego pokrycia w rzeczywistości.
03.07.2012 | aktual.: 03.07.2012 08:46
Od chwili, gdy niedawny szczyt Sojuszu Północnoatlantyckiego w Chicago potwierdził wcześniejsze ustalenia dotyczące zakończenia w grudniu 2014 roku misji NATO pod Hindukuszem, kwestia afgańska praktycznie zeszła z czołówek serwisów informacyjnych. Sojusz po Chicago znowu okazał się "zwarty i gotowy", a państwa członkowskie mają poczucie dobrze spełnionego zadania, bowiem misternie budowany od kilku lat plan "afganizacji" konfliktu w Afganistanie nie uległ zniszczeniu.
Czytaj również: Afganistan - początek końca NATO?
Obecna medialna cisza wokół Afganistanu jest bez wątpienia na rękę wszystkim zainteresowanym, szczególnie prezydentowi USA (rozpoczynającemu właśnie trudną kampanię o reelekcję) oraz rządom państw europejskich, borykającym się z przedłużającym się kryzysem finansowym w Europie. Jak to mawiają: "co z oczu, to z serca" - Zachód nie chce już więcej zaprzątać sobie głowy problemami Afganistanu, nie zwraca więc uwagi na to, co tam się naprawdę dzieje. Ustalono wspólnie "strategię wyjścia", teraz już tylko trzeba doczekać do końca jej realizacji, wyznaczonego wszak "na sztywno", niezależnego od przyszłych okoliczności i rozwoju sytuacji w najbliższych dwóch latach.
Gotowi do wyjścia, niegotowi do przejęcia
Jak na razie tylko Francja wyłamała się z sojuszniczych ustaleń w sprawie terminu zakończenia operacji afgańskiej, ale przecież i tak wszyscy wiedzą, że Paryż zawsze rozumiał jedność i spójność NATO przez pryzmat własnych interesów narodowych. Według oficjalnej linii propagandowej Sojuszu, nie stało się więc w gruncie rzeczy nic strasznego, tym bardziej, że przydatność operacyjna francuskiego kontyngentu, stacjonującego w prowincji Kapisa, od dawna była już wątpliwa.
Gorzej jednak będzie, gdy za Francuzami pójdą inne kraje NATO - bo skoro jeden sojusznik może obejść oficjalne ustalenia ze szczytu, to czemu nie inni? Tym bardziej, że nikt nie chce być tym ostatnim, który będzie musiał w Kabulu "zgasić światło" po ISAF. Jeśli w najbliższych miesiącach faktycznie okaże się, że przykład francuski był zaraźliwy, to cały misternie stworzony plan "strategii wyjścia" z Afganistanu może lec w gruzach.
Póki co, proces "afganizacji" może jednak rozbić się także o inne przeszkody. Wbrew oficjalnej propagandzie Kabulu, NATO i jego poszczególnych członków, afgańskie siły bezpieczeństwa (ASB) nadal nie są dostatecznie gotowe do przejęcia pełnej i wyłącznej odpowiedzialności za zapewnianie pokoju i spokoju w kraju. Czas ucieka, wyznaczona data zakończenia misji ISAF zbliża się coraz bardziej, a ASB borykają się wciąż z tymi samymi problemami: niskim morale żołnierzy, masowymi dezercjami, znaczną infiltracją szeregów przez przeciwnika, kiepskim wyszkoleniem oraz kłopotami z utrzymaniem sprawności posiadanego wyposażenia. Zachód zdaje się nie zauważać tych problemów, lub też - mówiąc precyzyjniej - usiłuje je zamieść pod dywan, w nadziei, że może w ciągu najbliższych dwóch lat rozwiążą się jakoś same.
Czytaj więcej: Afgańska armia silna "na papierze" - a jaka jest w rzeczywistości? Doświadczenia z zarządzania bezpieczeństwem na terenach już przekazanych Afgańczykom w ramach procesu "transition" nie napawają tymczasem optymizmem. To już nie są wymuskane, pokazowe koszarowe parady w świetle fleszy czy też kreatywna sztabowa statystyka, sprytnie maskująca niedobory kadrowe lub sprzętowe. W realnym boju, w warunkach wojennych, wychodzą na jaw wszystkie niedociągnięcia, słabości i braki ASB. I nagle często okazuje się, że bez szybkiej pomocy ze strony sił ISAF, działających jako swoista "straż pożarna", Afgańczycy nie są w stanie samodzielnie dać sobie rady z talibami.
Regres
Co gorsza, ASB zaczynają również tracić na rzecz przeciwnika teren, z takim trudem i przy sporych stratach wywalczony w minionych latach przez żołnierzy amerykańskich czy europejskich. To zaś oznacza już jawny regres w procesie stabilizowania sytuacji w kraju; regres, który może niedługo zburzyć pozorny spokój panujący wśród sojuszników w kwestii afgańskiej.
Paradoksalnie, wszystko to dzieje się przy nieco niższym, niż w analogicznym okresie lat poprzednich, poziomie aktywności operacyjnej talibów. Rebelianci skupiają się obecnie na realizacji swej wypróbowanej strategii, zakładającej przeniesienie nacisku z działań partyzanckich (szczególnie wymierzonych w siły ISAF) na spektakularne i nośne medialnie ataki na cele w teoretycznie najsilniej strzeżonych dużych miastach (np. w Dżelalabadzie, Kandaharze czy Kabulu). Istotnym elementem tej strategii jest także proceder fizycznej eliminacji i zastraszania afgańskich urzędników, funkcjonariuszy i polityków, paraliżujący w wielu miejscach funkcjonowanie aparatu państwowego. Zarówno ASB, jak i siły NATO są wobec tej strategii talibów bezradne - to także oznacza regres w stosunku do tego, co miało miejsce w Afganistanie jeszcze rok czy dwa lata temu.
Nie oznacza to jednak, że talibowie zaprzestali ataków na siły międzynarodowe. Nic podobnego, presja militarna na ISAF utrzymuje się nadal na całkiem wysokim poziomie, a do dużych i skomplikowanych operacyjnie ataków często dochodzi nawet tam, gdzie wedle oficjalnych zapewnień władz miało już być w miarę spokojnie i gdzie za bezpieczeństwo odpowiadają od pewnego czasu sami Afgańczycy.
Nikt nie mówi o tym głośno
O problemach z implementacją strategii "afganizacji" konfliktu niemal nikt w NATO nie mówi głośno i otwarcie. Najwyraźniej w Brukseli i stolicach poszczególnych państw członkowskich obowiązują sztywne i precyzyjne wytyczne co do medialnej i propagandowej "polit-poprawności" względem operacji ISAF. Podstawą jest optymizm i pozytywne nastawienie do "problemu roku 2014" - zakładamy, że musi nam się udać i żadna inna opcja nie wchodzi w grę, nie możemy przecież tkwić w Afganistanie w nieskończoność...
No dobrze, a co się stanie, jeśli talibowie jednak ostatecznie nie zechcą dopasować się do tego zachodniego festiwalu optymizmu i pozytywnego myślenia (przecież nie muszą grać tak, jak chciałaby tego nasza orkiestra)? Co się stanie, jeżeli postanowią w ostatnim momencie zepsuć jednak dobre samopoczucie zachodnim liderom? Odpowiedź na te pytanie na obecnym etapie brzmi - nic się nie stanie. Przynajmniej na poziomie strategii, przyjętej przez NATO w kwestii afgańskiej. Nie sposób wyobrazić sobie obecnie żadnego wydarzenia czy sytuacji, które byłyby w stanie wytrącić zachodnich liderów z błogiego przeświadczenia, że sprawy w Afganistanie mają się jak zwykle dobrze i zmierzają jak zawsze w pożądanym przez nich kierunku. Dążenie do zakończenia - za wszelką cenę - wojny w Afganistanie jest zbyt silne i stało się już dawno wartością samą w sobie, której podporządkowuje się całą politykę, strategię (polityczną i wojskową) oraz sposób myślenia zachodnich elit w kwestii afgańskiej. Determinacja, aby jak najszybciej
skończyć kampanię afgańską, jest tak wielka, że usprawiedliwia dziś nawet publiczne, oficjalne rozważania o ewentualności podjęcia bezpośrednich rokowań pokojowych już nie tylko z talibami, ale także ze strukturami Al-Kaidy, operującymi na pograniczu pakistańsko-afgańskim. Jakby nie patrzeć - to także jest dramatyczny regres, tym razem w polityce Zachodu wobec problematyki islamskiego ekstremizmu i terroryzmu. Jeszcze dziesięć lat temu jakikolwiek zachodni - a zwłaszcza amerykański(!) - polityk, który odważyłby się wystąpić publicznie z postulatem podjęcia rozmów z Al-Kaidą, byłby "skończony", a jego kariera trwale złamana. Ale cóż, jak mawiali starożytni - tempora mutantur et nos mutamos in illis ("czasy się zmieniają, a my wraz z nimi").
Afganistan jak Wietnam
Tym samym "afganizacja" konfliktu - stanowiąca jedynie formalny "parawan", mający przykryć mało asertywną i wysoce zachowawczą politykę Zachodu - ma jak na razie wszelkie szanse, aby zakończyć się klęską. Gdyby dzisiejsi włodarze państw zachodnich pilniej przykładali się w szkole na lekcjach historii, być może mogliby bliżej zapoznać się z dziejami tzw. "wietnamizacji" konfliktu w Indochinach (znanego powszechnie jako wojna wietnamska) w latach 70. ub. wieku. Mieliby wówczas m.in. szansę dowiedzieć się, że polityka ta, prowadzona w tamtym czasie przez USA dokładnie z takich samych pobudek, co dzisiejsza "afganizacja" wojny afgańskiej - a więc chęci wycofania za wszelką cenę własnych wojsk i przerzucenia ciężaru prowadzenia wojny na barki lokalnych sił rządowych - zakończyła się kompletną klapą już po dwóch latach. Z przyczyn całkiem zresztą podobnych do obecnych problemów, notowanych podczas „afganizacji” (niskiego morale żołnierzy armii rządowej, masowych dezercji, infiltracji szeregów przez przeciwnika,
itp., itd.), a także ze względu na fakt, że Kongres USA odmówił dalszego finansowania armii Południowego Wietnamu.
Ta ostatnia kwestia to bardzo ważny element procesu "afganizacji". Pamiętajmy, że także i w przypadku konfliktu pod Hindukuszem, Waszyngton zamierza dalej, już po wycofaniu sił NATO w 2014 roku, finansować rządową armię afgańską. Oczywiście przy wsparciu sojuszników. Jak długo miałoby trwać utrzymywanie tej finansowej kroplówki dla Kabulu? Nikt tego oficjalnie nie wie, choć poufnie Amerykanie przyznawali jeszcze niedawno, że być może trzeba będzie łożyć pieniądze na afgańskie siły bezpieczeństwa nawet i przez całą dekadę (a więc do roku 2024).
Nieuzasadniony optymizm
To mocno abstrakcyjna perspektywa, i to nie tylko ze względu na wysokość corocznych dotacji (szacowanych na ok. 4 mld USD). Bardziej przeraża jednak pewność siebie Amerykanów, którzy zakładają, że obecny reżim afgański będzie w stanie utrzymać się aż tak długo. To nazbyt optymistyczne założenia. Realistyczna (czyli pozbawiona wszystkich ideologicznych i politycznych naleciałości) analiza i ocena kondycji afgańskich sił bezpieczeństwa oraz ich rzeczywistych możliwości samodzielnego sprostania przeciwnikowi absolutnie nie daje podstaw do optymizmu.
Problemy w ASB, które istnieją dzisiaj, nie mają raczej szans na rozwiązanie w ciągu najbliższych dwóch lat, przed zakończeniem misji ISAF. Wręcz przeciwnie, trudności będą najpewniej dalej narastać, podkopując najważniejsze filary procesu "afganizacji", jakimi są właśnie sprawne i skuteczne siły bezpieczeństwa.
Po 2014 roku rząd w Kabulu znajdzie się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, z szybko kurczącym się terytorium pod swoją kontrolą i rozsypującymi się siłami zbrojnymi. W rezultacie, o ile nie zostanie zmieciony w efekcie zdecydowanych działań militarnych talibów, będzie co najmniej zmuszony do paktowania z nimi warunków swej kapitulacji. To zaś będzie oznaczało całkowity powrót do status quo ante, czyli odnowienia Islamskiego Emiratu Afganistanu.
Tomasz Otłowski dla Wirtualnej Polski