PolskaDetektywi specjalnej troski

Detektywi specjalnej troski

Polski prywatny detektyw na użytek klienta kreuje się na Filipa Marlowe'a z czarnego kryminału, ale naprawdę jest jak Clouseau - zakręcony i bezskuteczny.

01.06.2006 | aktual.: 01.06.2006 15:33

Detektyw J. kazał mi przyjść o godzinie 13.00 do warszawskiej restauracji na ulicy Wiejskiej, tuż przy Sejmie. Zapewnił, że na pewno go rozpoznam. Siedział przy ostatnim stoliku, w szarej marynarce, przodem do sali, plecami do ściany - tak jak zalecają autorzy trzeciorzędnych kryminałów. By wszystko mieć na oku i nie dać wrogowi zajść się od tyłu. Detektyw J. jest klasycznym polskim Marlowe'em: ma pięćdziesiątkę, lekką nadwagę, zgrabnie złamany nos i za godzinę obserwacji bierze stówę.

Jak większość swoich kolegów zaczynał w milicji, a gdy został emerytem, postanowił dorobić i został detektywem. W domu detektywa telefony odbiera żona i nawet się dziwi, że chcę z nim rozmawiać, bo przecież nigdzie się nie ogłaszał. J. był pierwszym detektywem z internetowej książki telefonicznej, który gotów był śledzić moją żonę. Inni nie mieli czasu albo koncesji. Od razu uprzedził, że choć niczego nie może zagwarantować, to jest przekonany, że przy odrobinie szczęścia może dostarczyć materiał dowodowy, który pomoże przeprowadzić skutecznie rozwód. Zwykle wystarczają zdjęcia, ale jeśli sobie zażyczę, może nakręcić film i zeznać w sądzie, że żona mnie zdradza. - Ale przede wszystkim trzeba uważać na pluskwy - mówi. - Szczególnie jest pan narażony na podsłuch w biurze i domu.

Detektyw J. podejrzewa, że już jestem śledzony. Na leżącym przed nim "Super Expressie" detektyw zapisał nawet numer rejestracyjny samochodu z blisko 40-letnią szatynką w jasnym żakiecie, który zaparkował pod restauracją tuż przed naszym spotkaniem. - To nie może być przypadek, że dwa razy nasze spojrzenia się spotkały - zniża głos detektyw. - Zapewne już jest pan śledzony przez innego detektywa, którego wynajęła pańska żona. J. przed rozwodem zaleca szczególną ostrożność i bezpieczeństwo. Żadnych romansów, podejrzanych telefonów do kobiet, często oglądać się za siebie i sprawdzać w witrynie wystawowej, kto za mną stoi (ten sposób doradzano też 30 lat temu w komiksach o kapitanie Żbiku). By podjąć się sprawy, detektyw J. musi jak najszybciej dowiedzieć się, kim jest moja żona, z kim się spotyka, z kim i gdzie może mnie zdradzać. Gdy tylko będzie gdzieś próbowała wyjechać sama, mam na dwa dni wcześniej dać mu znać, by mógł się przygotować do akcji. A jeśli nie znajdzie kompromitujących dowodów zdrady? - W
takim wypadku pozostaje broń ostateczna - mówi. -

Pozostaje nam detektyw Miśkiewicz. Detektyw Miśkiewicz (nazwisko zmienione) reklamuje się w Internecie między innymi jako specjalista od podsłuchów, wywiadu, szpiegostwa przemysłowego, ochrony banków, rezydencji i ludzi. Dla mnie, gdy powołam się na detektywa J., będzie mógł wykonać usługę specjalną. - Ten wysportowany, atrakcyjny mężczyzna, jeśli się tylko zgodzi, może uwieść pańską żonę, a potem zgłosi pan go na świadka podczas sprawy rozwodowej i o wszystkim opowie w sądzie - zapewnia detektyw J.

Śledczy spod tramwaju

Boom na detektywów zaczął się w Polsce na początku lat 90. Choć już w PRL istniała instytucja prywatnego detektywa, który głównie zajmował się tropieniem niewiernych kochanków, to dopiero w III RP nastąpił prawdziwy rozkwit usług detektywistycznych. Zanim MSWiA zaczęło wymagać w 2002 roku koncesji detektywistycznych, każdy mógł sobie zrobić wizytówkę, napisać na niej "detektyw", dać ogłoszenie w gazecie i czekać na klientów. Gdzieś przecież musieli się podziać wyrzuceni esbecy i milicjanci, których główną umiejętnością było węszenie i podsłuchiwanie. Agencja A. była jednym z pierwszych warszawskich biur detektywistycznych. Powstała przypadkiem, gdy w 1990 roku porucznik Ryszard B. wpadł swoim zdezelowanym wartburgiem na tramwaj. Gdy wyciągnięto go z rozbitego wraku i okazało się, że jest kompletnie pijany, został dyscyplinarnie wyrzucony - po 14 latach służby - z pionu dochodzeniowo-śledczego milicji obywatelskiej. - Zrobiliśmy wizytówki, pieczątki, załatwiliśmy telefon, daliśmy ogłoszenie drobne do gazety:
"Usługi detektywistyczne - windykacje", i czekaliśmy - wspomina Andrzej Grajek, który na potrzeby tej rozmowy wymyślił sobie takie właśnie nazwisko. On też do firmy A. trafił z milicji, bo nie mógł znaleźć innej pracy. - Tak jak wszyscy ówcześni detektywi zajmowaliśmy się windykacją długów, bo na tym był największy zarobek, a innych zleceń prawie nie było. Konkurowali z gangsterami, do których klienci mieli początkowo większe zaufanie niż do detektywów. Ale gdy okazało się, że bandyci nie lubią rozstawać się z odzyskanymi pieniędzmi, a często zaczynają szantażować swoich klientów, ci przerzucili się na detektywów. - Wtedy odzyskiwanie długów było bezkarne, a trzeba powiedzieć, że nie był to wersal - opowiada Grajek, który bardziej przypomina dobrotliwego misia niż killera. - Po informacje, czy facet ma pieniądze, szło się do zaprzyjaźnionych policjantów. Prowadziło się rozpoznanie, czy dłużnik jest sam w domu, żeby nie było świadków. Szliśmy we dwójkę. Romek wyjmował czarny worek i pytał, na razie grzecznie:
"Czy wie pan, po co ten worek przynieśliśmy?". Gdy dłużnik robił wielkie oczy, Romek wyjaśniał: "Na twój łeb, skur...nu". To zwykle wystarczało. A jak nie, to opornych wiozło się do lasu, w którym mieliśmy świeżo wykopany dół, i wtedy Romek informował, że jedyny sposób, by grób był nadal pusty, to jak najszybsze uregulowanie zaległości. By nie mnożyć kosztów, braliśmy sprawy tylko z terenu Warszawy. Choć nigdy nikomu nie zrobiliśmy krzywdy, skończyliśmy z tym, gdy w połowie lat 90. do kodeksu karnego wprowadzono przepis, że za nielegalne windykacje grozi trzy lata więzienia. Andrzej Grajek twierdzi, że wtedy nastąpiła największa zagłada biur detektywistycznych. - Okazało się, że z detektywistyki żyć się nie da i żeby przetrwać, trzeba zająć się ochroniarstwem - dodaje Grajek. - Tak zrobiła większość agencji, które detektywistykę zaczęły traktować hobbistycznie i prestiżowo.

Kojak szuka pieska

Bogumił Zawadzki, emerytowany milicjant i prezes Stowarzyszenia Detektywów Polskich, nie może wskazać żadnego godnego polecenia detektywa z Warszawy, choć w mieście jest ich zarejestrowanych 24. - Nie będziemy nikogo protegować, bo nie należą do stowarzyszenia, a więc nie gwarantują usług na najwyższym poziomie - mówi, a gdy się upieram, że jednak kogoś będę musiał znaleźć, to prezes doradza, by przy wyborze detektywa zwrócić szczególną uwagę na posiadanie przez niego licencji i zezwolenia na wykonywanie zawodu. Ale kierując się tym kryterium, trzeba by było trzymać się z dala przede wszystkim od samego Stowarzyszenia Detektywów Polskich. Bo prezes SDP został przyłapany na zakładaniu nielegalnego podsłuchu i też nie ma licencji. A skarbnik oblał niedawno państwowy egzamin na detektywa. Licencję i znaną firmę detektywistyczną miał co prawda rzecznik prasowy stowarzyszenia, ale od miesiąca przebywa w areszcie. Jak więc wśród polskich licencjonowanych detektywów rozpoznać tych, których należałoby unikać? Jeden
z detektywów twierdzi, że już po nazwie firmy jest w stanie rozpoznać tych, od których trzeba trzymać się z daleka. Szczególnie trzeba unikać tych, którzy mają w logo serialowych detektywów. - Nie można poważnie traktować kogoś, kto nazwał swoją firmę Bond, Colombo, Dempsey, Kojak lub Kobra - mówi detektyw. Bo z usług detektywa korzysta specyficzna grupa. Oni naoglądali się filmów. Widzieli w telewizji, jak śledztwo prowadził Herkules Poirot, porucznik Colombo i Filip Marlowe, i wydaje im się, że w życiu jest jak w kinie. Z detektywistyki dobrze żyją oszuści, którzy są w stanie wszystko obiecać. Wystarczy poczytać opowieści detektywów publikowane w gazetach, jak tropią groźnych przestępców, których namierzają przez satelitę za pomocą GPS, z użyciem kamer na podczerwień, noktowizorów i mikrofonów ukrytych w spince koszuli. Zwykłemu klientowi agencji detektywistycznej, gdy ogląda niewiarygodne przygody detektywa Rutkowskiego wyruszającego tropić ukrywającego się Saddama Husajna, trudno uwierzyć, że detektyw
tak naprawdę niewiele może. A już na pewno nie może latać z flintą po mieście, jak to czyni zwykle Rutkowski. - Jeśli przychodzą do detektywa ludzie i proszą, by znalazł im zaginiony samochód, dzieło sztuki lub psa, to cudów się nie zdziała - mówi jeden z detektywów. - Jedni biorą pieniądze i nic nie robią, bo wiedzą, że jedyne, co można zrobić, to pójść do zaprzyjaźnionego policjanta i zapytać, czy nie zechciałby wspomóc jakąś informacją. My braliśmy 500 złotych i należeliśmy do uczciwszych, bo inni za te pieniądze nic nie robili. A my jechaliśmy do schroniska Na Paluchu i rozklejaliśmy w okolicy ulotki. To prawda, że to samo mógł za darmo zrobić właściciel psa, ale jemu to akurat nie przychodziło do głowy. Mistrzem w pozorowanych poszukiwaniach był detektyw Rutkowski, który przed laty założył komputerową bazę danych zaginionych samochodów. Za wpisanie auta brał 300 złotych i mógł tylko liczyć na to, że policja kiedyś może odnajdzie skradziony samochód. Ale chętnych na zapisy nie brakowało. A jeśli firma
detektywistyczna oferuje wywiad gospodarczy (od 2 tysięcy złotych) lub sprawdzanie wiarygodności partnera (też od 2 tysięcy złotych), to - jak tłumaczy jeden z detektywów - zapewne oznacza, że poprowadzi biały wywiad. - Głównie polega to na szukaniu w internetowej przeglądarce Google i elektronicznych archiwach gazet - mówi detektyw. - W niektórych wypadkach można pójść do sądu gospodarczego i sprawdzić dokumenty założycielskie spółki, regon i NIP. To też może zrobić każdy, ale jak klient zleca sprawdzenie detektywowi, to widocznie czuje się bezpieczniej. Ucho policyjne

Marcin P. ma 35 lat i jak na detektywa jest wyjątkowy, bo skończył studia. I to na wydziale administracji. Studiował też nauki polityczne, marketing i public relations. I nigdy nie był związany ani z MO, ani z SB. Za to jego sąsiad był esbekiem specjalizującym się w obserwacji dyplomatów i założył firmę detektywistyczną. Wynajął P. do roboty i wtedy on postanowił, że będzie detektywem. Było to w 1994 roku. Za każdą informację (aktualny adres, PESEL, numery dowodów rejestracyjnych i karalność) dostarczoną przez znajomego policjanta z warszawskiego wydziału terroru P. płacił 15 złotych. Za to właśnie został aresztowany, a wraz z nim dwóch współpracujących z nim policjantów. Jeden z nich dostarczał mu za pieniądze informacje, drugi - funkcjonariusz CBŚ - posługując się służbową legitymacją, przesłuchiwał na potrzeby detektywistycznej działalności P. wskazanych przez niego ludzi. Marcin P., choć reklamował się jako specjalista od wykrywania pluskiew (od 500 złotych), nie zauważył, że jego telefon od dłuższego
czasu jest na podsłuchu. Nie wiedział o tym jego kolejny znajomy z policji, który przez telefon pochwalił mu się, że właśnie kupił sobie zwolnienie lekarskie i jest do dyspozycji detektywa. On też zaraz potem wyleciał z policji.

- Prywatnego detektywa można wynająć, by sprawdzić, z kim się łajdaczy żona. Ale oddawanie im poważnych spraw grozi śmiercią - ostrzega Jerzy Dziewulski. Andrzej Grajek w połowie lat 90. zajął się więc rogacizną, czyli w gwarze środowiskowej sprawami rozwodowymi (od 4 tysięcy złotych). Na rogaciźnie agencje detektywistyczne mają do dziś najlepszy zarobek. - Tak jak Marlowe z powieści Chandlera wciąż ocieraliśmy się o zło, ale zawsze zachowywaliśmy resztki uczciwości - mówi. - Na przykład konkurencja potrafiła wziąć zlecenie od żony, zebrać dowody zdrady męża, a potem się z nim umówić i zaproponować ich odkupienie. My nigdy nie zniżaliśmy się do tego poziomu. Detektyw Grajek nie lubił spraw rozwodowych, bo źle mu się kojarzą. Najpierw było wyczekiwanie z aparatem na chłodzie (obserwacja 100 złotych za godzinę plus koszty dojazdu i hotelu), potem szukanie labu, w którym film się wywoła bez wścibskiej obsługi. A szczególnie niemiłe było chodzenie do sądu na sprawy rozwodowe w charakterze świadka. Detektyw
Grajek robił to tylko wtedy, gdy dostawał dodatkowe wynagrodzenie. - Bo sąd to najgorsze bagno, gdzie detektywowi ubliżają od sk...synów - mówi. - Szybko się nauczyłem, że nie można przychodzić przed rozprawą, bo można w mordę dostać. Tylko w trakcie, jak już strony wejdą na salę. A po złożeniu zeznań trzeba jak najszybciej opuścić sąd. Jedyne wspomnienie, które detektywa Grajka do dzisiaj dziwi, to sprawa pewnej kobiety. Wynajęła go, by śledził jej męża. - Strasznie zniosła informację, że wolał od niej swojego przyjaciela - wspomina detektyw. Przez lata pracy tylko raz detektyw Grajek miał sprawę godną książkowych detektywów. Wynajęła go duża spółka giełdowa, by wytropił osobę, która wynosi supertajne dokumenty z firmy (cena do negocjacji). Namierzył sekretarkę dyrektora i firma nie chciała już współpracować z nikim innym. Te czasy detektyw Grajek wspomina najlepiej - do agencji A. pieniądze płynęły szeroką rzeką. Spółka giełdowa płaciła detektywom za hotele, przejazdy i za wypożyczane samochody.

- Choć i nam jak Filipowi Marlowe'owi zdarzały się wpadki - mówi. - Ale tylko wtedy, gdy przestawał działać esperal i nasz szef zaczynał pić. Współpraca ze spółką giełdową skończyła się pięć lat temu, gdy szef agencji A. podczas wyjazdu służbowego po pijanemu próbował zastrzelić ochronę jednego z bardziej luksusowych hoteli. - To był koniec i musieliśmy wrócić do rogacizny - wspomina. Z ofert specjalnych agencja A. proponowała odzyskiwanie kradzionych samochodów rekwirowanych przez policję (cena od dwóch tysięcy dolarów), odzyskiwanie praw jazdy zatrzymanych pijanym kierowcom (od tysiąca złotych), a gdy to się nie udawało - podmienianie wydruków z alkomatu (od tysiąca złotych). - Jeśli było dotarcie, załatwialiśmy nawet znikanie dowodów w sprawie (cena negocjowana), ale tylko wtedy, gdy chodziło o drobne sprawki - mówi Grajek. - By żyć z wykonywania zawodu detektywa, czasem trzeba było balansować na krawędzi prawa. Reklamę Agencji A. wciąż można znaleźć na stronach internetowych, jednak telefonu od co
najmniej pół roku nikt nie odbiera, bo właściciel, który wciąż dysponuje licencją prywatnego detektywa, tylko w krótkich okresach trzeźwości wykonuje swój zawód. - Bo to bardzo stresujące zajęcie - tłumaczy Grajek, który z agencją A. i jej właścicielem rozstał się przed laty.

Kompleksowo

Usługa oferowana przez detektywa Miśkiewicza mieści się w ramach standardu pomocy detektywistycznej nazywanego kompleksową obsługą rozwodu. W swoim środowisku detektyw Miśkiewicz znany jest z tego, że dzięki kompleksowemu zaangażowaniu pomógł wielu mężom rozstać się z ich żonami. Zrozumiałe więc, że usługa nie mieści się w standardowym cenniku, cena każdorazowo musi być negocjowana. W związku z tym, że detektyw mocno przeżywa upływ czasu, który zmienia jego powabne dotąd ciało (dobiega już pięćdziesiątki), obsługę kompleksową można zlecić tylko wtedy, jeśli partnerka ma odpowiedni wiek. Dlatego już w trakcie rozmowy telefonicznej Miśkiewicz musi dowiedzieć się, czy żona nie jest zbyt młoda. W wypadku 20-30-latek kategorycznie odmawia wykonania zadania. Nawet na zlecenie na 40-letnią żonę detektyw trochę kręci nosem, bo nie znajduje powodzenia u takich pań. - Mogę spróbować - mówi. - Wszystko jest do zrobienia, ale zagwarantować niczego nie jestem w stanie. I nie wiadomo, ile to będzie trwało. Cztery dni czy
dwa tygodnie. Jedyne, co detektyw może obiecać na pewno, to sto procent dyskrecji, pełną dokumentację zdjęciową lub filmową, szczegółowy raport po wykonaniu zadania oraz fakturę VAT, którą jego zdaniem mogę sobie wrzucić w koszty firmy.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)