Debata w Parlamencie Europejskim. Jakub Majmurek: czy Polska ma pomysł na siebie w świecie?
O ile polityka międzynarodowa PO wydawała się czasami być przesadnie sparaliżowana przez zasadę "mierz zamiar podług sił", to w polityce PiS zbyt wiele jest niebezpiecznego myślenia życzeniowego i brania własnych przekonań za rzeczywistość. Pierwszy bolesny test przyszedł wraz z decyzją KE ze środy oraz wczorajszą debatą w Parlamencie Europejskim. Możemy się niestety spodziewać, że po nim przyjdą kolejne - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.
20.01.2016 | aktual.: 26.07.2016 13:27
19 stycznia w Parlamencie Europejskim miała miejsce debata na temat sytuacji w Polsce. Tydzień wcześniej, 13 stycznia Komisja Europejska rozpoczęła procedurę kontrolującą respektowanie przez nasz kraj zasad państwa prawa, co w najgorszym wypadku może skończyć się zawieszeniem prawa głosu Polski w Radzie Unii Europejskiej - najważniejszej instytucji międzyrządowej we Wspólnocie. Wszystkie światowe media - od lewicowego "Guardiana", przez centrowego "New York Timesa", po z pewnością nie sympatyzujący z lewicą "The Economist" - donoszą o niepokojącym zwrocie Polski ku autorytaryzmowi, odwrocie od demokracji i normatywnego porządku składającego się na to, co w skrócie nazywamy "Zachodem". Władze reagują na to wszystko wezwaniami do wewnętrznej mobilizacji i zarzutami "obcej ingerencji w wewnętrzne sprawy Polski". Sympatyzujące z rządzącą partią tygodniki opinii przedstawiają na swoich okładkach europejskich polityków w hitlerowskich mundurach.
Od roku 1989 Polska nie miała bardziej napiętych relacji z Europą Zachodnią i światową opinią publiczną, nigdy wcześniej w "wolnej Polsce" rządy tak otwarcie nie sięgały po antyeuropejskie, czy zwłaszcza antyniemieckie nastroje. Można by łatwo cały ten stan rzeczy zrzucić na populizm PiS i brak kompetencji jego elit w dziedzinie polityki międzynarodowej. I faktycznie, PiS jest populistyczny, a jego polityka zagraniczna - jak dotąd - potwornie chaotyczna i nieskoordynowana. Minister Waszczykowski zaś z pewnością powinien zostać wymieniony na kogoś, kto przynajmniej nie rzuca ciągle kompromitujących, niestety nie tylko jego, ale także jego urząd, gaf.
Pani Dulska z papieską kremówką
Czy debata w Parlamencie Europejskim z wtorku pozwoli odwrócić złą passę rządów Beaty Szydło? Niestety, nic na to nie wskazuje. Dla Beaty Szydło ta debata była bardzo trudna do wygrania, właściwie niemożliwa. Mogła jednak pokazać wolę współpracy, cierpliwie i z pokorą odnieść się do zarzutów europejskich parlamentarzystów i zbudować sobie dobry grunt pod współpracę z Komisją Europejską. W jej ramach mogłaby spokojnie, choć pomału i nie bez trudu, odbudować nadszarpniętą opinię.
Niestety, wystąpienie Beaty Szydło było połączeniem płaczliwego tonu ("Polska jest niesłusznie dyskryminowana, nie zasługuje, by ją tak traktować") i arogancji ("ta debata w ogóle nie powinna mieć miejsca"). Szefowa rządu nie odniosła się merytorycznie do żadnego z pytań i wątpliwości europosłów. Powtarzała argumenty znane z krajowych debat, sprowadzające się do tego, że my tylko naprawiamy to, co popsuła Platforma. Zamiast do Europy, jej wystąpienie w dużej mierze skierowane było do polskiej opinii publicznej. Stąd komunał, że "nasze sprawy musimy załatwiać w swoim własnym domu" i cytaty "z wielkiego Europejczyka, świętego Jana Pawła II", który mówił "nie lękajcie się". Dla żądających konkretnych odpowiedzi europosłów takie retoryczne wybiegi i postawa pani Dulskiej z papieską kremówką mogły okazać się w najlepszej mierze nieprzekonujące, w najgorszym irytujące. Owszem, pani premier przyklaskiwali niektórzy posłowie, ale głównie ci, prezentujący marginalne, eurosceptyczne siły w parlamencie. Posłowie sił
dominujących - Europejskiej Partii Ludowej i Partii Europejskich Socjalistów oraz Liberałów - wyraźnie pozostawali nieprzekonani. Kultura debaty w Parlamencie Europejskim jest bardzo konsensualna, nastawiona na rozwiązywanie problemów, nie konfrontację. Stąd w Strasburgu nie doszło do otwartego, werbalnego konfliktu z polską premier. Ale nie oszukujmy się, że brak pyskówki oznacza, że Beata Szydło wraca z tarczą, a problem jest rozwiązany.
Brak ostrej konfrontacji w Strasburgu PiS będzie sprzedawał jako swój sukces. Zaraz po transmisji debaty w TVP Info minister Szczerski w mało dyplomatycznych słowach, z triumfem powiedział, że opozycji nie udało się obalić rządu w Brukseli, może teraz co najwyżej "wrócić z podkulonym ogonem do kraju" i zająć się "prawdziwą opozycyjną pracą". Taka narracja znajdzie oddźwięk wśród elektoratu PiS, nie tylko tego najtwardszego. Ale te wewnętrzne retoryczne sukcesy nie będą przekładały się na sukces na arenie międzynarodowej. Bez współpracy z głównymi siłami europejskimi, bez stworzenia dobrych praktyk dialogu, rząd PiS będzie skazywał nie tylko siebie, ale i Polskę na izolację.
Problem spełnionych marzeń
Problem tkwi jednak głębiej. Problemy PiS i debata w PE są tylko jego symptomem. Wydaje się, że w ostatnich latach Polska coraz mniej ma pomysł na samą siebie w świecie i Europie. Nasza polityka i debata publiczna są zresztą od świata silnie odwrócone, prowincjonalne, skupione na sobie, wsobne. Politycy nie spierają się publicznie na sensownym merytorycznie poziomie na temat tego, gdzie za dekadę, dwie widzą Polskę w Europie, jaki mają pomysł na przyszłość Wspólnoty, czy na długoterminowe zapewnienie Polsce bezpieczeństwa.
Częściowo wynika to być może z tego, że polskim elitom po 1989 roku udało się na arenie międzynarodowej zrealizować najważniejsze strategiczne cele, o jakich pod koniec lat 80. mogliśmy tylko marzyć. Polska stała się częścią Organizacji Sojuszu Północnoatlantyckiego i Unii Europejskiej. Przeszła na "lepszą stronę" Żelaznej Kurtyny, zakorzeniła się geopolitycznie w strefie dobrobytu, demokracji, państwa prawa. Znalazła się w końcu w miejscu, do którego całe pokolenia mogły wyłącznie nieskutecznie aspirować.
Mało któremu pokoleniu polskich polityków udało się pod tym względem tyle, co pokoleniu Geremka, Bartoszewskiego, Buzka, Kwaśniewskiego, Millera, Cimoszewicza. Problem w tym, że wejście do upragnionego Zachodu potraktowaliśmy jako punkt dojścia, a nie wyjścia, do nowej polityki. W przypadku ojców tego sukcesu było to nawet psychologicznie zrozumiałe. Gorzej, że w polityce nie zadziałał na czas mechanizm zmiany pokoleniowej, że nie pojawili się liderzy opinii, którzy uświadomiliby polskiemu społeczeństwu, że po 2004 roku nasza polityka w Europie dopiero się zaczyna.
Zamiast tego w naszej debacie publicznej Europę z otwartymi dla Polaków granicami i rynkami, swobodnie przemierzaną przez naszych pracowników, usługi i towary, potraktowaliśmy jako koniec historii, coś raz na zawsze nam danego. W ramach tego końca historii mamy zaś dbać jedynie o to, by od Europy dostać jak najwięcej dopłat do rolnictwa, funduszy strukturalnych i innych dotacji. Ten obraz kupowały wszystkie partie, jedne obiecując bardziej konsensualny i dyplomatyczny, inne bardziej wojowniczy sposób walki "o to, co nam się w Europie należy".
Dziś widać z całą jasnością, że taka polityka nie ma przyszłości.
Unia na rozdrożach
Dlaczego? Po pierwsze, dlatego, iż Unia w obecnej formie najprawdopodobniej nie przetrwa, Wspólnota coraz wyraźniej widzi konieczność zmian. Ostatnie kryzysy - związany z napływem uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki oraz kryzys zadłużeniowy krajów europejskiego Południa można traktować jako symptomy strukturalnych niedyspozycji organizmu, który zintegrowany jest na poziomu wspólnego rynku i gwarantujących go instytucji. Ale niedostatecznie na poziomie polityki - zwłaszcza wspólnotowych, demokratycznych instytucji, pozwalających kontrolować rynki tak, by ich działanie służyło interesom jak najszerszych grup ludności.
W odpowiedzi na te kryzysy wśród elit "starej" Unii Europejskiej pojawiają się pomysły głębszej integracji w węższym gronie. W ramach europejskiego centrum opartego o sferę euro, a może nawet tylko o jej zamożniejszą część, "karoliński" rdzeń kontynentu (Niemcy, Francja, Włochy, Beneluks). Z drugiej strony, także w samej "karolińskiej Europie" rosną w siłę formacje polityczne nie tylko sprzeciwiające się dalszej integracji, ale i kontestujące jej obecną formę. W najlepszym wypadku zdolne zgodzić się na integrację w postaci europejskiej sfery wolnego handlu, na pewno nie na przestrzeń pogłębionej integracji politycznej.
Jakie jest w tym wszystkim stanowisko Polski? Niesłyszalne. Jak wyobrażamy sobie Unię za 10 lat i Polskę w niej? Czy powinniśmy walczyć przeciw logice Unii dwóch prędkości, czy jest ona może dla nas z jakichś powodów korzystna? Jeśli godzimy się na dwie prędkości, to w którym kręgu integracji powinniśmy się znaleźć? Jaką cenę gotowi jesteśmy za dopuszczenie do tego wewnętrznego kręgu zapłacić?
Polscy politycy nie pytali nas o to wszystko i nie przedstawiali w tej dziedzinie żadnych propozycji. Zamiast tego mieliśmy z jednej strony pozbawione treści zapewnienia o "proeuropejskości", z drugiej równie jałową retorykę "walki o narodowy interes w Unii". Przejęcie władzy przez PiS popycha nas w stronę tego drugiego bieguna i spycha poza wewnętrzny krąg Unii. Być może jest to zgodne z naszymi interesami. Ale decyzja o tym, że nie wchodzimy w głęboką integrację, powinna być wynikiem szerokiej debaty, nie skutkiem obcesowej, tyleż konfrontacyjnej, co nieudolnej polityki rządu.
Dylematy bezpieczeństwa
Pytanie o przyszłość Unii jest też pytaniem o przyszłość systemu bezpieczeństwa w naszej części świata. Kryzys uchodźców, sytuacja w Syrii i Libii, pokazują, że Europa nie jest dziś w stanie prowadzić samodzielnej polityki bezpieczeństwa. Czy integracja europejska powinna postępować w kierunku dającym Europie takie narzędzia? Jakie by one miały być i jakim celom miałyby one służyć? Znów o tym w Polsce nie rozmawiamy.
Przyjęło się bowiem w naszej debacie publicznej, że od dobrobytu jest "Europa", a od bezpieczeństwa NATO. NATO dla polskiego bezpieczeństwa ma oczywiście znaczenie fundamentalne, tym niemniej musimy pamiętać o tym, że nie rozwiązuje ono wszystkich problemów. Głównym celem obecnego rządu jest wzmocnienie wschodniej flanki sojuszu i utworzenie baz NATO w Polsce. O ile ten pierwszy cel jest jak najbardziej słuszny, to drugi pozostaje nierealny. Nie tylko dlatego - jak przedstawiają to elity PiS - że sprzeciwiają się temu "prorosyjscy Niemcy". Sceptyczne są też - jak zauważa w wywiadzie dla "Kultury Liberalnej" Eugeniusz Smolar [zobacz] - same Stany. Amerykańska polityka przeżywa obecnie "zwrot ku Azji". Głównym teatrem strategicznym staje się dla niej basen Morza Południowochińskiego, nie Europa Wschodnia. W regionie, który przestaje być priorytetowy, nie buduje się kosztownych baz. Zwłaszcza w sytuacji, gdy zakłada
się, że na innych frontach potrzebna może być pomoc regionalnego mocarstwa, które postawienie kolejnej bazy koło swojej granicy z pewnością uzna za akt wrogi. Polska powinna zadbać dla siebie o realne gwarancje bezpieczeństwa, nie gonić za skazanymi na klęskę celami, antagonizującymi nas w dodatku z wieloma partnerami w regionie. Nie tylko z Rosją - z nią nasze stosunki i tak nie poprawią się w najbliższym czasie - ale także krajami Wyszehradu, które baz w regionie wcale nie chcą.
Poza tym wyzwania bezpieczeństwa nie pochodzą wyłącznie ze strony Federacji Rosyjskiej, co pokazał kryzys związany z napływem uchodźców. Kryzys ten dowodzi, że nie można o bezpieczeństwie myśleć wyłącznie w kategoriach "zbudować płot", "postawić bazę", "uszczelnić granicę". Najefektywniejsza polityka bezpieczeństwa to budowa wokół siebie stabilnego politycznie i gospodarczo otoczenia. NATO nigdy nie będzie miało narzędzi, by prowadzić taką politykę wokół Europy - w Afryce Północnej, na Bliskim Wschodzie, w obszarze poradzieckim. Unia, do tego, by taką politykę efektywnie prowadzić i łączyć ją z koniecznymi "twardymi" środkami bezpieczeństwa, potrzebuje głębszej politycznej i wojskowej integracji. Jakiej i w jakim kierunku? Znów nie jest to temat, o którym rozmawiamy.
Bierni i fantaści
O ile pod względem braku pomysłów, co do najważniejszych wyzwań stojących przed przyszłością Polski w świecie i Europie, PiS kontynuuje słabości PO, to w szczegółach jest gorzej. W PO konsekwencją braku pomysłów była bierność. Na potem odkładano ważne decyzje - takie jak w sprawie przystąpienia Polski lub nie do strefy euro. Ostrożnie dryfowano z głównym europejskim nurtem, starając się nie zrazić żadnego z ważnych partnerów. Interweniowano w kluczowych dla nas sprawach, czasem - jak w przypadku sankcji wobec Rosji - nie bez sukcesów. Bierność produkowała ostrożnie konserwatywną politykę, która nie ściągała na nas większych problemów.
PiS bierność zastąpił gorączką retorycznego konfliktu z najważniejszymi partnerami. Do tego, do głównego nurtu polityki zaczynają przenikać pomysły, które bronić by się mogły najwyżej w publicystycznym obiegu. Najwyżsi konstytucyjnie ministrowie publicznie zgłaszają propozycję, które przez ich partnerów nie mogą być traktowane poważnie - najwyrazistszym przykładem mówiący o broni jądrowej dla Polski minister Macierewicz.
O ile polityka międzynarodowa PO wydawała się czasami być przesadnie sparaliżowana przez zasadę "mierz zamiar podług sił", to w polityce PiS zbyt wiele jest niebezpiecznego myślenia życzeniowego i brania własnych przekonań za rzeczywistość. Pierwszy bolesny test przyszedł wraz z decyzją KE ze środy oraz wczorajszą debatą w Parlamencie Europejskim. Możemy się niestety spodziewać, że po nim przyjdą kolejne.
Ten woluntaryzm elit PiS widać zwłaszcza na dwóch polach. Po pierwsze, na polu relacji ze Stanami Zjednoczonymi. Nie tylko w sprawie baz NATO elity rządzącej partii przeceniają rolę, jaką Polska odgrywa w systemie sojuszy Waszyngtonu. Polska nie leży w tak kluczowym z amerykańskiej perspektywy miejscu jak Izrael, Pakistan, Japonia czy Korea Południowa. Warszawa jest ważnym sojusznikiem Ameryki w regionie, ale o wiele ważniejszymi są Berlin i Paryż. Warszawa nieustannie skłócona z tymi stolicami (a przy tym i z Moskwą) jest obciążeniem, nie atutem, dla każdej amerykańskiej administracji.
Po drugie, woluntaryzm widać w podejściu do państw naszego regionu. W środowiskach bliskich PiS ciągle powracają idee "Międzymorza" - "jagiellońskiego sojuszu" państw między Niemcami i Rosją (w ramach UE lub poza nią), szukających własnej autonomii. Fantazje te całkowicie zapominają, że nikt w regionie nie jest takim sojuszem i przewodnictwem w nim Polski zainteresowany. Kraje regionu mają różne stanowiska w sprawie Rosji i sankcji wobec niej, Ukrainy i zakresu wsparcia, jakiego jej europejskim aspiracjom należy udzielić, wreszcie militarnej obecności NATO na jego wschodniej flance. Mimo wewnętrznej, populistycznej i nacjonalistycznej retoryki gospodarczo zintegrowane są z Brukselą i przede wszystkim Berlinem - nie Warszawą. Nie ma w nich żadnych znaczących społecznych, politycznych czy gospodarczych sił, które żywotnie byłyby zainteresowane lokalną reorientacją polityk i gospodarek. Viktor Orbán może mówić o narodowym kapitalizmie, ale kołem zamachowym węgierskiej gospodarki pozostają montownie niemieckiego
przemysłu motoryzacyjnego. Może zapewniać o tym, iż Węgry będą chronić Polskę przed Brukselą, ale na razie węgierski komisarz nic nie zrobił, by zablokować wszczęcie dyscyplinującej Polskę procedury.
Brak pomysłu na przyszłość Europy i miejsce w niej Polski, połączone z niewytrzymującymi konfrontacji z rzeczywistością złudzeniami i dyplomatycznym amatorstwem, mogą doprowadzić do sytuacji, w której na pewno zostaniemy poza głównym nurtem europejskiej integracji. Odbierzemy sobie narzędzia efektywnego kształtowania przyszłości wspólnoty. Co będzie pokutować jeszcze długo po tym, gdy zmieni się obecna władza.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski