Atak na World Trade Center zaskoczył go w Białym Domu. - Dominowało poczucie surrealizmu, odrealnienia. Coś porównywalnego z reakcją wcześniejszych pokoleń na atak w Pearl Harbor – tak Daniel Fried, były ambasador USA w Polsce, wspomina najczarniejszy dzień w powojennej historii Ameryki. Mówi również o błędach, które wtedy popełniono i ich konsekwencjach.
Marcin Makowski: Gdzie pan był 11 września 2001 roku około godziny 8.46 czasu nowojorskiego?
Daniel Fried, były ambasador USA w Polsce: Wiem dokładnie, gdzie byłem i co robiłem. Pracowałem w Waszyngtonie w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego jako starszy dyrektor zajmujący się obszarem Europy. Kiedy pierwszy samolot uderzył w wieżę World Trade Center, właściwie wszyscy założyli, że to wypadek. Pijany pilot startujący z lokalnego lotniska albo awaria maszyny. O godzinie 9 rozpoczęło się spotkanie kierownictwa Rady, któremu przewodniczyła Condoleezza Rice. Kilka minut później usłyszeliśmy, że o drugi budynek też rozbił się samolot.
Jaka była reakcja?
W Białym Domu zapanowała martwa cisza. Dotarło do nas, że to nie wypadek, tylko atak terrorystyczny. Condoleezza błyskawicznie zakończyła obrady, poprosiła, żeby ludzie zajmujący się kontrterroryzmem zostali, reszta mogła się rozejść. Wyszedłem z pokoju, który nazywamy Situation Room, na górę kompleksu i zobaczyłem, jak agenci Secret Service w pośpiechu eskortowali wiceprezydenta Dicka Cheneya w bezpieczne miejsce.
O czym pan wtedy pomyślał?
Najpierw był szok, jakby oglądało się te rzeczy z boku, ale dosyć szybko wszyscy skupili się na realizowaniu wyznaczonych zadań. Na chwilę kazano nam opuścić kompleks Białego Domu, ale po przeszukaniu pomieszczenia pod kątem bezpieczeństwa mogłem wrócić do Situation Room, gdzie pomagałem najlepiej, jak umiałem.
Pierwsze minuty, godziny, były bardzo trudne. Nie wiedzieliśmy, kto nas zaatakował, dlaczego, ile celów może być jeszcze na liście. Dominowało poczucie surrealizmu, odrealnienia. Coś porównywalnego z reakcją wcześniejszych pokoleń na atak w Pearl Harbor.
Mimo szoku, trzeba było działać.
To prawda, nie mogliśmy zmarnować ani minuty, ale w pośpiechu następnych dni podjęliśmy jednak kilka złych decyzji.
Na przykład?
Wydawało nam się, że terroryzm z miejsca stał się egzystencjalnym zagrożeniem, które przewyższa każde inne. Z ludzkiego punktu widzenia, tego, jak działa nasza psychika, to zrozumiałe. Skala ataków wzięła nas z zaskoczenia i spodziewaliśmy się kolejnych, również z wykorzystaniem broni masowego rażenia. Zbyt często i za szybko okrzyknięto jednak, że 11 września "zmienia wszystko". Wielokrotnie słyszałem w mediach tę frazę.
To prawda. Atak na WTC miał być geopolitycznym resetem. Początkiem nowej, niespokojnej epoki.
Dokładnie. W tym samym czasie zapomnieliśmy o pewnych - nomen omen konserwatywnych - zasadach uprawiania polityki. Nie można ze względu na jeden, nawet niewyobrażalny atak, odrzucić zakumulowanej mądrości poprzednich generacji. I nie można, ten zwrot też często się pojawiał, uznać, że nagle "stare zasady nie działają". Wojna z terrorem nie powinna usprawiedliwiać niehumanitarnego traktowania więźniów, tworzenia tajnych więzień… W świetle obecnych wydarzeń widzimy, że atak na Afganistan i uderzenie w Taliban okazały się fiaskiem. Niemniej wtedy ciężko było kwestionować logikę kontruderzenia.
Nawet na Irak, który nie stał za zamachami?
Zgadzam się, że atak na Irak nie miał większego sensu, ale ta decyzja również podjęta była w cieniu emocji z 11 września. Saddam Husajn był potworem, ale nie on stał za atakiem na USA. Moja administracja uważała wtedy jednak, że ponieważ skala zagrożenia jest tak wielka, trzeba uporać się z nim w sposób kompleksowy - czyli z całym Bliskim Wschodem. Raz jeszcze - ogromny błąd. Dopiero wtedy w pełni zrozumiałem, że nie można wyciągać daleko idących wniosków pod presją chwili. Na szczęście w pewnych aspektach, np. rozszerzenia NATO, administracja George’a Busha działała w duchu reguł sprzed zamachów. Po ataku na Irak i Afganistan, który wywołał sprzeciw w części państw członkowskich, ten kierunek mógłby być znacznie utrudniony
Zróbmy kilka kroków wstecz i spójrzmy na ludzki wymiar tragedii w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Pensylwanii. Co one oznaczały dla Ameryki? Jaką miały rangę?
Dla mnie to trudna historia. Mam poczucie, że w kilku sprawach powinienem protestować głośniej, już wtedy czując, że wypadki idą w złym kierunku. Wrzesień 2001 roku bardzo nas zmienił, dotknął samych podstaw poczucia pewności siebie. Pierwszy raz od czasu splądrowania Waszyngtonu przez Brytyjczyków wojna przyszła do samego serca naszego państwa.
Pamiętam, że gdy w końcu wyszedłem z Białego Domu, ulice miasta były kompletnie puste. Wyglądały jak plan filmowy. Gdy 12 września jechałem do biura, zadzwonił do mnie Nick Burns, ambasador przy NATO. Powiedział, że Sojusz rozważa przywołanie artykułu 5 w solidarności z USA. Pobiegłem od razu do biura Condoleezzy Rice i jej o tym powiedziałem. Podjęła natychmiastową decyzję o zaakceptowaniu propozycji - kolektywnej obrony całego Sojuszu wobec wspólnego wroga. Pierwszy raz w historii.
Jak obrazy z tamtych dni wyryły się panu w głowie? Co pan widzi, myśląc o 11 września? Ja pamiętam, jak wróciłem ze szkoły i rodzice powiedzieli, że wszystkie kanały pokazują to samo, ale nie są pewni, czy to film.
Pierwsza reakcja pana rodziców była taka sama, jak wielu Amerykanów. Nie wiedzieliśmy, co oglądamy, aż wszystko stało się dramatycznie jasne.
Nie mogę też zapomnieć o ludziach, którzy zostali uwięzieni w górnych piętrach wież WTC. O tych, którzy woleli wyskoczyć, zamiast spłonąć żywcem. I o dźwięku uderzenia ich ciał o ziemię.
(Cisza). Musimy pamiętać o tych obrazach, bo one pozwalają zrozumieć, dlaczego Ameryka zachowała się tak, jak się zachowała. Niektórzy mówili później, że wkroczyliśmy do Afganistanu ze względu na arogancję. Nie, wkroczyliśmy tam, bo zostaliśmy zaatakowani, a geneza tego ataku pochodziła z kraju, w którym Al-Kaida cieszyła się ochroną talibów. Dla nas 11 września był w pewnym sensie jak 1 września 1939 roku dla Polaków.
Nie mogliśmy zostawić Osamy Bin-Ladena bezkarnego. Zastanawiam się, czy gdybyśmy skupili się tylko na tym państwie, a nie ingerowali w Iraku, konsekwencje byłyby lepsze.
Jak pan myśli?
Chyba nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie, ale to, co unaoczniły nam atak na USA i wojna w Afganistanie, to brak wyobraźni w polityce międzynarodowej. Nikt nie wyobrażał sobie ataku o takiej skali, podobnie jak nikt nie wyobrażał sobie, że teraz afgański rząd i armia - po dwóch dekadach szkoleń i inwestowania - upadną w dwa tygodnie.
W jaki sposób amerykańskie społeczeństwo zmieniło się po zamachach? Pojawiło się więcej kontroli, nieufności, ale równocześnie mogliśmy obserwować niesamowite pokłady solidarności międzyludzkiej. Co przeważyło?
Solidarność przyszła instynktownie, a George Bush wiedział, że musi działać. Dlatego szybko odwiedził meczet, aby zapobiec antyislamskiej fobii w USA. Nie umiem ocenić z perspektywy czasu, czego było więcej, chcę wierzyć, że solidarności. Na pewno jednak tamta rocznica musi nauczyć nie tylko Amerykanów, że bezpieczeństwo świata Zachodu nie ma granic, ale równocześnie, że nie możemy grzebać wartości, na których ten świat jest oparty, szukając zemsty.
Dla Magazynu WP rozmawiał Marcin Makowski