Czy znów mamy się bać Niemców?
Od czasu III Rzeszy nie było w Niemczech takiego wybuchu narodowej dumy jak podczas mundialu.
10.07.2006 | aktual.: 10.07.2006 09:20
Co odkrywają inni, gdy podczas piłkarskich mistrzostw świata Niemcy odkrywają swój patriotyzm? Inni, głównie sąsiedzi Niemiec, odkrywają na pewno, że Niemcy czują się silni i pewni siebie jak nigdy po wojnie. A gdy Niemcy czują się silni, wraca pytanie, czy są w stanie utrzymać dystans wobec samych siebie. Czy siła ich nie upoi, jak już bywało w przeszłości? Niemieccy publicyści uspokajają, że futbolowy patriotyzm to szansa na normalność ich rodaków. Polacy z kolei odkrywają, że niemieckie poczucie pewności siebie na razie owocuje poczuciem, że można z nas bez umiaru kpić.
Niemieckie odurzenie
Gdy fussball patriotismus (piłkarski patriotyzm) ogarnął Niemcy, czarno-czerwono-złote flagi zalały nie tylko mundialowe stadiony, ale dosłownie cały kraj. Wir sind Schwarz-rot-geil - śpiewali fani, zastępując określenie trzeciego koloru flagi - gold - słowem "geil", czyli w wolnym tłumaczeniu "sexy". Ta słowna szarada to symboliczny miks narodowej symboliki i słówka niegdyś najlepiej znanego z reklam sekstelefonów. Fussball patriotismus ma swoją historię, ale nie ma takich jak obecnie konsekwencji. Zaczęło się w 1954 r. od zdobycia przez jedenastkę RFN tytułu mistrza świata w Bernie, co było pierwszą okazją do zademonstrowania dumy zachodnich Niemców. Gdy z kolei w 1974 r. reprezentacja RFN sięgnęła po złoto (mundial odbywał się w Niemczech), w raportach wschodnioniemieckiej Stasi troskano się zachowaniem obywateli NRD, fetujących po domach wygraną braci z Zachodu. Tegoroczne mistrzostwa po raz pierwszy odbywają się w zjednoczonych Niemczech, lecz eksplozja narodowego rauszu zaskoczyła nawet Niemców.
Tym razem, inaczej niż przy poprzednich okazjach, wśród niemieckich intelektualistów głosy wyrażające satysfakcję z narodowej fiesty po raz pierwszy znacząco górują nad malkontentami, zaniepokojonymi tembrem dziesiątek tysięcy gardeł śpiewających niemiecki hymn. Kanclerz Angela Merkel z zachwytem korzystała z eksplozji narodowej wspólnotowości i nakazała wszystkim swoim ministrom chodzenie na mecze - w nadziei, że kamery wyłapią ich na trybunach. W liberalno-centrowej "Berliner Zeitung" komentator Maxim Leo (rocznik 1970, laureat niemiecko-francuskiej nagrody dziennikarskiej za 2003 rok) podzielił się z czytelnikami takim oto wyznaniem: "Czuję coś w sobie. Coś dziwnego. Mieszankę dumy, podniecenia i ciągłego ucisku pęcherza. Nie wiem, czy to już patriotyzm, ale rozważam teraz poważnie, czy nie wywiesić na balkonie niemieckiej flagi. Kilka dni temu na naszej ulicy była tylko jedna flaga. Leniwie trzepotała na wietrze i z początku myślałem, że trzeba być dość głupim, żeby robić coś takiego. Teraz wisi już
osiem flag. Moja mała ulica popada w niemieckie odurzenie". Czy mówi to serio? Nie do końca, ale trudno uznać te słowa jedynie za autoironię. Maxi Leo odkrywa nowy rodzaj speedu, porównywalnego z zażyciem ecstasy. Może żartuje, ale czuć, że narodowa flaga Niemiec istotnie zaczyna być dziś "geil", czyli wręcz chutliwie sexy.
Wulkaniczny wybuch miłości do ojczyzny
Nowy patriotyzm Niemców ma już swego ideologa. Na witrynie internetowej bulwarówki "Bild" obok bloku materiałów o narodowym mundialowym rauszu zamieszczono rozmowę z Mathiasem Matusskiem (rocznik 1954), autorem bestsellera "My, Niemcy - dlaczego inni mogą nas lubić?". Matussek apeluje do Niemców o zmianę negatywnego podejścia do własnego narodu i opowiada się za umocnieniem postaw patriotycznych oraz dumy z własnych osiągnięć. "Naród musi z dumą się opierać na swej historii, aby móc kształtować własną przyszłość. Uważam, że w niemieckiej historii było dużo wielkich osiągnięć. (...) Przyznaję, że należę do pokolenia, które nigdy nie nauczyło się bycia dumnym z Niemiec. Gdy myśleliśmy o Niemczech, to tylko o ciemnych stronach historii" - mówi Matussek. I dodaje, że dwanaście lat hitlerowskiej dyktatury zdominowało niemiecką historiografię. Matussek obawia się, że po krótkim okresie narodowej radości ze zjednoczenia Niemcy "umknęli" w niejasną tożsamość europejską. "Na uczucia patriotyczne było chyba za późno.
W chwili gdy jako naród doszliśmy do celu i mogliśmy zapuścić wspólne korzenie, państwo narodowe uznano, przynajmniej u nas, za przestarzały model" - tłumaczy. Matusska pochwalił już wydawca tygodnika "Die Zeit" Michael Naumann, określając jego wyznanie jako "wulkaniczny wybuch miłości do ojczyzny". Naumann przypomniał, że w latach 70. Matussek należał do środowiska rewolucyjnych maoistów. Książka Matusska doskonale się wstrzeliła w mundialowy patriotyzm. Z futbolowej dumy narodowej cieszy się też pismo narodowych konserwatystów "Junge Freiheit": "Podnoszony przy okazji mundialu zarzut wobec nowego patriotyzmu, jakoby był on tylko zabawą, lekceważy fakt, że w ceremoniale ważny jest właśnie element zabawy. (...) To, że ma on [patriotyzm] na razie charakter anarchiczny i zabawowy, a nie jest odgórnie zaordynowany, może być zdrowszą drogą".
Teraz Niemcy?
Czy narodowy rausz w czasie "niemieckiego" mundialu to jedynie wyraz solidarności narodowej na bezpiecznym polu futbolu, czy też na odwrót? Może futbolowy show to okazja do ujawnienia poczucia narodowej siły, która jeszcze się kryguje uzewnętrzniać przy innych okazjach? Pierwsza teoria doskonale pasuje do twierdzeń o unormalnianiu się Niemców. Druga skłania do ostrożności i wyczulenia. W naturalny sposób do pierwszej teorii przychylają się Niemcy, a do drugiej ci, którzy mają z Niemcami złe wspomnienia. Dlatego mundialowy rausz budzi mieszane uczucia u tak różnych i oddalonych od siebie narodów, jak Brytyjczycy i Polacy. "Deutschland! Deutschland!"? - w latach 30. takie skandowanie sprawiało, że świat przechodziły ciarki. Teraz taki śpiew z tysiąca gardeł pod Bramą Brandenburską znaczy coś zupełnie innego - to dowód, że Niemcy w końcu zmyły z siebie dziedzictwo nazizmu i stały się ponownie normalnym narodem. Od czasu III Rzeszy nie było w Niemczech takiego wybuchu narodowej dumy, choć nie sposób tego
porównywać z widowiskami nazistów" - napisał Roger Boyes w "The Times".
Choć Boyes co rusz odrzuca porównanie z latami 30., z jakiegoś powodu te porównania wciąż mu się nasuwają. Takie skojarzenia wywołują z kolei u Niemców rozdrażnienie i nerwowe wymówki, że prawie 60 lat demokracji to wystarczająco wiele, by przestać szantażować moralnie Niemców skojarzeniami z epoki Hitlera. Im bardziej jednak Niemcy denerwują się, że są już normalni i nie wolno im wciąż wypominać III Rzeszy, tym bardziej ci, którzy mają wyostrzoną pamięć, dochodzą do wniosku, że Niemcy nie są jeszcze tacy normalni. Gdy Niemcy są wyczuleni na uznanie ich za naród jak każdy inny, ich sąsiedzi się burzą, bo w ich opinii RFN musi w wielu kwestiach zachowywać się lepiej niż inni. Innymi słowy, uznanie, że "jest normalnie", to możliwy wstęp do nienormalności. I tu dochodzimy do nie kończącej się dyskusji, co jest marginesem, a co nie. Niemcy wskazują, że nie dopuścili do wykorzystania mundialu do światowego zjazdu nazistowskich bojówkarzy. A takie incydenty jak pełen antypolskich dowcipów show publicznej telewizji
ZDF czy nazwanie przez niemieckie media Włochów "próżniakami", to tylko nieistotny margines.
Medialną wojnę włosko-niemiecką rozpoczął poważny "Der Spiegel", który na swojej stronie internetowej umieścił artykuł definiujący mieszkańców Italii jako "pasożytów" i "maminsynków". To prawda - dość szybko go zdjęto, a potem były przeprosiny, ale było już za późno. Włosi poczuli się obrażeni. Czy nieistotnym incydentem był też atak "Spiegla" sprzed dwóch lat na Silvio Berslusconiego, którego przedstawiono na okładce pisma jako mafijnego "padrone"? Mało kto wiedział, że to właśnie zachęciło Berlusconiego do nazwania polityka SPD Martina Schulzego "kandydatem do roli kapo". I tu znów nie sposób rozstrzygnąć sporu, czy nawrót do obraźliwych narodowych stereotypów mniej przystoi Niemcom niż innym? Czy i jak długo należy wymagać od Niemców znacznie więcej niż od innych narodów, a już na pewno od ich byłych ofiar? Czy Edmund Stoiber, lider współrządzącej partii CSU, ma prawo nazywać powojenne deportacje Niemców z Czech "zbrodnią przeciw ludzkości"? Czy akcje Eriki Steinbach są skandalem samym w sobie, czy tylko
marginesem polityki w RFN, który roztropniej zignorować? I co wreszcie ma Polska czynić, gdy ów margines instaluje na reprezentacyjnej ulicy Berlina - w alei Unter den Linden - wystawę porównującą los deportowanych Niemców z losem poddawanych ludobójstwu Ormian?