PolskaCzy o prezydencie można mówić „Bronek”?

Czy o prezydencie można mówić „Bronek”?

Gdy niedawno napisałem na Twitterze o prezydencie „Bronek”, natychmiast zjawili się jego zagorzali obrońcy, kipiący oburzeniem na mój rzekomy brak szacunku dla głowy państwa. Gdy jakiś czas później o szefie rządu napisałem „Donek”, podobnych wyrazów oburzenia zabrakło. I to chyba najlepsze podsumowanie sukcesu, jaki osiągnął Bronisław Komorowski w połowie swojej pięcioletniej kadencji. Prezydenta broni się chętniej i łatwiej. Tusk już takich odczuć nie budzi.

Czy o prezydencie można mówić „Bronek”?
Źródło zdjęć: © PAP | Rafał Guz
Łukasz Warzecha

07.02.2013 | aktual.: 07.02.2013 16:33

Jak to więc jest z tym moim szacunkiem lub jego brakiem dla Bronisława Komorowskiego? Sprawa jest skomplikowana, a zarazem prosta. Skomplikowana, ponieważ trudno wyraźnie oddzielić osobę, sprawującą urząd, od samego urzędu. Prosta, ponieważ nie mam szczególnych wątpliwości: Bronisław Komorowski jest dla mnie raczej postacią komiczną niż budzącym szacunek i poważanie mężem stanu.

Dla urzędu prezydenta Rzeczypospolitej należy mieć szacunek, bez względu na to, kto go zajmuje. Czym to się objawia? To niełatwe, ale w niektórych decyzjach i postanowieniach trzeba umieć dostrzec majestat państwa, a nie konkretną osobę, którą możemy uważać za groteskową, której możemy zwyczajnie nie lubić lub nie cenić. Najlepszym przykładem są odznaczenia. Decyzja o tym, komu je przyznać, należy oczywiście do prezydenta, a więc jest zależna także od jego politycznych wyborów. Na przykład prezydent Kaczyński starał się dostrzegać tych członków dawnej opozycji demokratycznej, których do jego czasów w III RP nie dostrzeżono i nie odznaczono. Nie pomijał jednak przy tym ludzi związanych ze środowiskiem znacznie bardziej od niego politycznie odległym – przede wszystkim z Komitetu Obrony Robotników. Z okazji 30. rocznicy powstania KOR Lech Kaczyński jako prezydent urządził zresztą wielką fetę.

Taka polityka odznaczeń dała kilku osobom okazję do ostentacyjnego zamanifestowania swojej wrogości wobec Kaczyńskiego poprzez odmowę przyjęcia odznaczeń z jego rąk. Bronisław Komorowski odznacza osoby politycznie sobie bliskie, ale także za jego kadencji zdarzyły się już odmowy przyjmowania odznaczeń.

Takie manifestacje uważam za nieporozumienie. Choć o przyznawaniu odznaczeń, jako się rzekło, decyduje prezydent i jest to wyraz jego politycznych preferencji, to jednak odznaczenia są przyznawane nie w imieniu Lecha Kaczyńskiego, Aleksandra Kwaśniewskiego czy Bronisława Komorowskiego, ale w imieniu Rzeczypospolitej. Jest całkiem zrozumiałe, że ktoś może nie mieć ochoty przy okazji dekoracji podawać ręki tej czy innej osobie, stojącej na czele państwa w danym momencie, ale może z tego kłopotu wybrnąć w dyplomatyczny sposób, znajdując eleganckie wytłumaczenie swojej nieobecności na uroczystości. Odmawiając zaś przyjęcia orderu, robi się afront państwu, a nie człowiekowi.

To rzekłszy, muszę zarazem napisać, że żadnemu politykowi jako konkretnej osobie nie przysługuje szacunek z urzędu. Można być ministrem, premierem, I prezesem Sądu Najwyższego, przewodniczącym Trybunału Konstytucyjnego lub prezydentem, a zarazem drobnym, żenującym krętaczem i szują. Bronisław Komorowski nie stał się poważnym mężem stanu przez sam fakt zasiadania pod żyrandolem. Raczej przeciwnie – z całą mocą ujawnił się kontrast pomiędzy jego niedostatkami a zajmowanym stanowiskiem.

Lecha Kaczyńskiego krytykowałem wielokrotnie. Jako prezydent z wieloma sprawami sobie nie radził, zwłaszcza gdy idzie o sferę wizerunku – choć trzeba uczciwie przyznać, że miał przeciwko sobie większość mediów. Miał też dość nieszczęśliwą rękę do ludzi, by wspomnieć tylko Piotra Kownackiego, Andrzeja Urbańskiego, Michała Kamińskiego. Fatalną decyzją, podjętą wbrew wszelkim racjom i przesłankom, było ściągnięcie do Kancelarii Prezydenta wypadającej fatalnie w mediach, antypatycznej Anny Fotygi. Lech Kaczyński uczynił to – jak sam tłumaczył w wywiadzie rzece, który zrobiłem z nim tuż przed jego tragiczną śmiercią – głównie dlatego, żeby pokazać, że żaden medialny jazgot nie zmusi go do porzucenia lojalnej osoby. Ale było to działanie oparte na sentymencie, a nie racjonalnej politycznej kalkulacji. Jednak przy tych wszystkich krytycznych uwagach, Lechowi Kaczyńskiemu jako prezydentowi o coś chodziło. Miał własną, dobrze przemyślaną, wizję miejsca Polski w Europie i na świecie, wiedział, jaką politykę
historyczną chce prowadzić, szedł naprzeciw wielu modnym i bezmyślnym trendom. Nie udawał człowieka bez poglądów. I za to wszystko obrywał srodze. Bronisław Komorowski natomiast jest jego dokładnym przeciwieństwem. Nie w tym sensie, że ma odwrotne poglądy, ale w tym, że stara się udawać, iż ich właściwie nie ma. Możliwe zresztą, że wcale nie udaje, ale tak faktycznie jest. Taki dobry wujek i dla wierzących, i dla niewierzących; i dla postępowców, i dla konserwatystów; i dla feministek, i dla ludzi z „Krytyki Politycznej”, i dla środowisk umiarkowanie prawicowych.

Komorowski miał wiele okazji, aby sobie na mój osobisty szacunek zasłużyć. I wszystkie je stracił. Pierwszą stracił wówczas, gdy – podpuszczony przez robiącego z nim wywiad Pawła Wrońskiego z „Gazety Wyborczej” – oznajmił, iż krzyż sprzed Pałacu Prezydenckiego musi zniknąć. Tym samym wywołał ciągnący się potem miesiącami konflikt. Gdy zaś ten konflikt już wybuchł, prezydent nie uczynił nic, aby go załagodzić, sygnalizując, że rozumie racje protestujących. Nie skorzystał także z okazji, aby swoim patronatem objąć sprawę postawienia w stolicy pomnika ofiar katastrofy smoleńskiej. Wszystkich ofiar, bez wyróżnień i wyjątków. Inną okazją było żenujące wystąpienie w German Marshall Fund w Waszyngtonie, kiedy to – ku rozpaczy tłumacza – głowa polskiego państwa wdała się w dywagacje o sposobie przyrządzania bigosu, zamiast przedstawić jakąś wizję stosunków polsko-amerykańskich, czego oczekiwali słuchacze za oceanem. To wystąpienie było przez długi czas przedmiotem żartów waszyngtońskiej elity.

Kolejnym powodem, dla którego trudno mi darzyć Komorowskiego szacunkiem, jest skład jego kancelarii. Z jednej strony starzy działacze Unii Demokratycznej, tacy jak Tadeusz Mazowiecki czy Jan Lityński, którzy nie rozumieją już ani współczesnej polskiej polityki, ani współczesnego świata i tkwią mentalnie w latach 90. ubiegłego wieku. Komorowski nie ma w swoim otoczeniu ani jednego prominentnego współpracownika z pokolenia dzisiejszych 30-40-latków (a miał ich Lech Kaczyński, i to kilkoro). Jego najważniejszym doradcą w sprawach międzynarodowych jest prof. Roman Kuźniar – naukowiec ogarnięty antyamerykańską obsesją, gotów zaakceptować bez czytania każdą eurobzdurę, wpatrzony w brukselskie elity jak w wyrocznię. Kolejną utraconą przez Komorowskiego okazją do zyskania szacunku było sięgnięcie po doświadczonego fachowca od relacji polsko-sowieckich, to jest, przepraszam, polsko-rosyjskich, generała Wojciecha Jaruzelskiego i zalegitymizowanie go poprzez zaproszenie jako doradcy do Pałacu Prezydenckiego. Wymieniać
można by jeszcze długo.

Co znaczącego zrobił Komorowski przez dwa i pół roku? Nie kojarzę. Jaką ma wizję Polski w polityce zagranicznej? Przecież jako prezydent, zgodnie z konstytucją, powinien zajmować się i tą dziedziną. Dalibóg – nie mam pojęcia. No, chyba że za wizję uznać uspokajające „nikt na naszą wolność nie czyha”. Wiem za to, że robi kompromitujące błędy ortograficzne, że jego przemówienia są obłe, gładkie i niewyraziste, a jeśli dotyczą jakichś ważnych rocznic, są skonstruowane w taki sposób, aby broń Boże nie dotknąć Niemców, Rosjan czy kogokolwiek. Ze swoją mieszaniną obłości, wymuszonej swojskości, nijakości i chęci zadowolenia wszystkich (z wyłączeniem, rzecz jasna, twardych przeciwników obecnej władzy – tak daleko dobra wola pana prezydenta nie sięga) jest dla mnie Bronisław Komorowski, jako się rzekło, postacią raczej komiczną, groteskową wręcz. I bywa po prostu Bronkiem. Z całym szacunkiem.

Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Zobacz także
Komentarze (1581)