Czy na tego dyktatora nie ma mocnych?
NATO już piąty miesiąc atakuje armię libijskiego dyktatora Muammara Kadafiego z powietrza, powstańcy z lądu. Mimo to, reżim nie upadł. Kadafi wyraźnie gra na czas... a ten jest po jego stronie. Sytuację w Libii analizuje Tomasz Otłowski, ekspert ds. Bliskiego Wschodu.
01.08.2011 | aktual.: 01.08.2011 17:57
Operacja militarna w Libii trwa już piąty miesiąc. Pomimo nieustannych ataków powietrzno-rakietowych NATO, reżim pułkownika Muammara Kadafiego wciąż jednak trzyma się zadziwiająco mocno. Dyktator nie zamierza dobrowolnie oddać władzy, w przekonaniu, że ma jeszcze szanse wyjść obronną ręką z konfrontacji z rebeliantami i zdecydowaną większością społeczności międzynarodowej. Trudno się dziwić takiemu podejściu, zarówno bowiem sytuacja na froncie, jak i uwarunkowania międzynarodowe wokół Libii zdają się do pewnego stopnia uzasadniać optymizm Kadafiego.
Sytuacja strategiczna na froncie libijskim coraz bardziej przypomina klasyczny pat, w którym żadna ze stron nie jest w stanie uzyskać wyraźnej przewagi, dającej jej szanse na rozstrzygnięcie losów wojny po jej myśli. Zarówno rebelianci, wspierani przez lotnictwo i siły morskie NATO, jak i zwolennicy Kadafiego nie potrafią przechylić szali konfliktu na swą korzyść.
Może wydawać się to dziwne, wszak skala zaangażowania militarnego państw biorących udział w operacji "Unified Protector" przedstawiana jest powszechnie jako znacząca. Tymczasem prawda jest inna - w przypadku wojny w Libii mamy do czynienia z najwolniej (w sensie tempa działań operacyjnych) prowadzoną kampanią uderzeń lotniczo-rakietowych w ostatnich dwóch dekadach. Samoloty sił koalicji wykonują dziś nad Libią średnio zaledwie ok. 100 lotów (tzw. sorties) w ciągu doby, z czego tylko dwie trzecie to misje typowo bojowe (atakowanie celów przeciwnika). Dla porównania: w szczytowym momencie wojny o Kosowo (kwiecień-maj 1999 r.) siły powietrzne państw NATO przeprowadzały nawet po 1 tys. sorties dziennie, z czego zdecydowana większość to combat missions. W obecnym konflikcie brakuje nie tylko wystarczającej liczby samolotów i "inteligentnych bomb", ale przede wszystkim woli politycznej, aby rzucić na szalę konfliktu cały potencjał militarny Sojuszu Północnoatlantyckiego, na czele z amerykańskim.
Problemy rebeliantów
Rebelianci ze swej strony także nie mogą pochwalić się znaczącymi sukcesami militarnymi. Powstańcy odnieśli co prawda w ostatnich tygodniach kilka drobnych zwycięstw, nie mają one jednak na razie przełożenia na ich ogólne położenie strategiczne. Udane podejście sił powstańczych do miejscowości Brega i jej terminalu naftowego (ok. 100 km na zachód od dotychczasowych rebelianckich pozycji w Addżabiji), jak też umocnienie zdobyczy w Misracie i w regionie Gór Nafusa na zachodzie kraju - utrwaliły tylko strategiczne status quo.
Rebeliantom, prócz woli walki i chęci obalenia Kadafiego, brakuje niemal wszystkiego - od broni przez wyszkolenie i profesjonalny system dowodzenia aż po dyscyplinę w szeregach. Na razie na niewiele zdał się też desperacki krok Francji, która miesiąc temu przekazała libijskim powstańcom (m.in. w ich zachodnich enklawach w rejonie Dżabal Nafusa) znaczne ilości lekkiej broni i amunicji, w tym przenośne zestawy plot. i ppanc. Co ciekawe, uzbrojenie to zrzucane jest z samolotów wraz z... pomocą humanitarną dla ludności cywilnej. Póki co, nie widać jednak pozytywnych efektów wykorzystania np. francuskich przeciwpancernych kierowanych zestawów rakietowych (ATGM) typu "MILAN" na frontach Libii. Tak jak się obawiano wcześniej, nie wystarczy po prostu dać rebeliantom broń; niezbędne jest także zapewnienie choćby podstawowego przeszkolenia w zakresie jej obsługi i bojowego zastosowania. W przeciwnym razie nawet najnowocześniejszy sprzęt militarny nie poprawi operacyjnego położenia rebeliantów.
W tej sytuacji nic dziwnego, że zdziesiątkowane siły Kadafiego, choć są obecnie zaledwie cieniem armii sprzed pół roku, wciąż są w stanie efektywnie kontrolować niemal dwie trzecie terytorium kraju. W pewnym sensie to także efekt niebywałej, jak na tę część świata, elastyczności operacyjnej lojalistów, głównie w zakresie dostosowywania się przez nich do zmieniających się uwarunkowań pola walki. Te niespodziewane zdolności sił reżimowych rodzą nawet u części zachodnich obserwatorów podejrzenia o zaangażowaniu przez Kadafiego wyszkolonych najemników z Europy (mówi się m.in. o Ukraińcach, Rosjanach i Białorusinach, ale też o Polakach), którzy mieliby znacząco usprawnić działania sił wiernych Trypolisowi. Choć nie ma tu żadnych twardych dowodów, nie da się też jednoznacznie wykluczyć takiej ewentualności. Wiadomo przecież, że reżim libijskiego dyktatora w dużym stopniu opiera się na najemnikach z Sudanu, Czadu i Nigerii. Być może więc i w Europie Wschodniej znaleźli się chętni do walki za libijskie petrodolary.
Niezależnie od powodów, siły wierne pułkownikowi Muammarowi wciąż trzymają się mocno i sprawiają wiele niespodzianek zarówno rebeliantom, jak i siłom NATO.
Pęknięcia w koalicji
Jakby mało było problemów militarnych, na horyzoncie zbierają się przed koalicją także burze natury politycznej. Przedłużająca się kampania, przy braku realnych perspektyw na szybki przełom, powoduje już bowiem pierwsze pęknięcia w koalicji zachodniej, która i tak nie była zbyt spójna. Choć społeczne poparcie dla interwencji w Libii wciąż jest w Europie wysokie (zwłaszcza w porównaniu z operacjami w Afganistanie czy Iraku), to rządy w Londynie, Rzymie czy Paryżu mają świadomość, że ten darowany im czas szybko się kurczy. Tym bardziej, że koszty ekonomiczne wojny rosną w zastraszającym tempie, a nadwyrężone wieloletnim zaangażowaniem w ISAF i kryzysem finansowym potencjały militarne tych krajów równie szybko maleją. Najbliższe decyzji o wycofaniu swych sił z operacji libijskiej zdają się być Włochy, których rząd stoi przed poważnymi problemami wewnętrznymi, a przedłużające się zaangażowanie w Libii osłabia jego pozycję polityczną.
Zmianie ulega też atmosfera na arenie międzynarodowej. Władze w Trypolisie coraz aktywniej lobbują w swojej sprawie nie tylko w tradycyjnie sprzyjającej Kadafiemu Afryce, ale też w Moskwie, Pekinie i wszędzie tam, gdzie od początku krzywo patrzono na zachodnioeuropejską operację. I choć nikt z mniej lub bardziej możnych tego świata nie popiera już wprost Kadafiego, to rośnie presja na szybkie, polityczne uregulowanie konfliktu. Europa czuje te naciski i nie może zbyt długo pozostawać wobec nich bierna.
Walka "w polu"
Przebieg operacji libijskiej potwierdza znaną od dawna tezę, że każdy konflikt militarny w istocie musi rozstrzygnąć się "w polu". Nie sposób wygrać wojny (czytaj: osiągnąć założone strategiczne cele polityczne) nie prowadząc jej na pełną skalę, w tym m.in. nie angażując sił lądowych. W przypadku obecnej kampanii w Libii od początku zakładano - z przyczyn głównie politycznych, ale także ze względu na przeciążenia sił zbrojnych poszczególnych państw koalicyjnych - że nie dojdzie do operacji lądowej. Uznano zapewne, że rolę nieformalnych sił lądowych koalicji pełnić będą sami rebelianci, wspierani co najwyżej przez sojuszniczych komandosów.
Podobny scenariusz przećwiczono z dobrym skutkiem prawie dokładnie dziesięć lat temu w Afganistanie, gdzie prozachodni Sojusz Północny pod osłoną amerykańskiego lotnictwa i przy współpracy sił specjalnych z USA obalił reżim talibów w Kabulu. Niestety, porównanie to nie może być w pełni adekwatne do obecnej sytuacji w Libii - wszak rebelianci z Cyrenajki to nie zaprawieni w bojach Uzbecy i Tadżycy z północy Afganistanu, a Kadafi i jego poplecznicy nie przypominają mułły Omara i fanatycznych islamistów z Talibanu. Podobnie zawiedli się Izraelczycy, gdy latem 2006 r., podczas II wojny libańskiej, próbowali zdławić opór bojówek Hezbollahu w południowym Libanie wyłącznie przy użyciu lotnictwa. Po trzech tygodniach intensywnych, acz bezskutecznych nalotów, do akcji musiały ostatecznie wejść izraelskie siły lądowe, ponosząc znaczne straty.
"Jądro" reżimu
Perspektywy operacji "Unified Protector" nie są więc najlepsze. Kadafi wyraźnie gra na czas, licząc, że utrzymując się w swych bastionach w zachodniej Libii wyczerpie już niedługo cierpliwość polityczną i zasoby militarne państw zaangażowanych w operację NATO. Teoretycznie otwierałyby to drogę dla podjęcia jakichś rozwiązań politycznych, dających Kadafiemu szansę na utrzymanie się u władzy choćby nad częścią Libii. Scenariusz taki wydaje się jednak mało realny. Nieprzejednana postawa rebeliantów (domagających się bezwarunkowego ustąpienia Kadafiego) oraz niedawna decyzja Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze nakazująca aresztowanie libijskiego dyktatora, znacznie ograniczają teraz pole manewru dla wszelkich działań politycznych. Z pewnością trudno sobie dziś wyobrazić bezpośrednie negocjacje z samym Kadafim. Jeśli jednak nie z nim, to z kim?
"Twarde jądro" reżimu, skupione wokół najbliższej rodziny dyktatora i jego plemienia Kaddadfa, wydaje się wciąż zwarte i wierne swemu przywódcy. Nie zachwiały nim nawet kolejne przypadki przejścia wysokich rangą oficjeli lub oficerów na stronę rebelii. Trudno więc w takiej sytuacji znaleźć w Trypolisie osoby skłonne (a co najważniejsze, będące realnie w stanie) dokonać puczu w łonie reżimu, co zakończyłoby kryzys poprzez odsunięcie Kadafiego od władzy. Ta najkorzystniejsza z perspektywy interesów Zachodu opcja jest więc obecnie mało realna. Również scenariusz "dekapitacji" reżimu - a więc fizycznej eliminacji dyktatora - nie musi prowadzić do automatycznego zakończenia wojny. Kadafi od dawna szykował kilku spośród swych synów (szczególnie Saifa al-Islama) na swych następców i jego ewentualna śmierć w nalocie NATO niekoniecznie oznaczałaby przełom w konflikcie.
Co dalej?
Co więc pozostaje? Realnie - kolejne miesiące tej "pełzającej" wojny, którą obserwujemy już od niemal pół roku. Istotnym wyzwaniem jest tu fakt, że lada moment świat islamu obchodzić będzie swój najświętszy miesiąc, ramadan. Prowadzenie działań zbrojnych przeciwko Kadafiemu w tym czasie może narazić Zachód na dodatkowe problemy. Alternatywą jest wprowadzenie do Libii lądowego komponentu wojsk europejskich, które zapewne w krótkim czasie (kilku tygodni) zdobędą Trypolis i zakończą sprawę.
Patrząc realistycznie, wystarczyłoby kilka batalionów osławionej francuskiej Legii Cudzoziemskiej, wspartej jednostkami sił specjalnych z Wlk. Brytanii, Włoch i Hiszpanii, aby wraz z rebeliantami ostatecznie złamać opór wiernych Kadafiemu formacji. Sęk w tym, że nie do końca wiadomo, czy poparcie dla Kadafiego ze strony lokalnych plemion w zachodniej Libii jest szczere, czy też wymuszone. W tym pierwszym przypadku interwenci mieliby twardy orzech do zgryzienia, przy którym analogie z Irakiem czy Afganistanem zdają się bajką dla grzecznych dzieci. Skoro nikt nie wie, jak sprawy mają się naprawdę tam, "w terenie", to nie będzie też skłonny podjąć ryzyka bezpośredniej interwencji. Co może oznaczać, że Libia długo jeszcze nie zejdzie z czołówek doniesień agencji informacyjnych.
Tomasz Otłowski specjalnie dla Wirtualnej Polski
Autor jest analitykiem w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Tezy i opinie zawarte w tekście nie są oficjalnym stanowiskiem BBN, wyrażają jedynie opinie autora.