Czy na Dalekim Wschodzie wybuchnie wojna i jak USA mogą jej zapobiec?
Roszczenia terytorialne Chin wobec sąsiadów w Azji Wschodniej, zwłaszcza ostatnie napięcia między Chinami a Japonią, wywołują w USA obawy, że może dojść do wojny w tym regionie. Waszyngton jest w rozterce, jaką przyjąć postawę wobec rosnącej potęgi Pekinu.
13.02.2013 | aktual.: 13.02.2013 14:18
W amerykańskim establishmencie trwa debata między ekspertami sugerującymi twardszą niż dotąd politykę wobec Chin, zbliżoną do polityki powstrzymywania wobec ZSRR w okresie zimnej wojny, a rzecznikami większej powściągliwości i dalszej współpracy między obu mocarstwami. Ci ostatni na razie dominują.
Spór o wyspy
Chiny kwestionują m.in. prawo Japonii do wysp Senkaku na Morzu Wschodniochińskim, przez Chińczyków zwanych Diaoyu, i wysłały tam niedawno okręty wojenne i samoloty. W odpowiedzi Japonia także zwiększyła tam siły swojej marynarki wojennej, czego dotychczas unikała.
- Chiny chcą uniknąć wojny, ich główną troską jest rozwój ekonomiczny. W wypadku wysp Senkaku jednak trudno im będzie zatrzymać eskalację nacisków, co może doprowadzić do przypadkowego incydentu zbrojnego - ocenia specjalista ds. Azji z waszyngtońskiej fundacji Carnegie Endowment for International Peace (CEIP), Jim Schoff.
- W tym momencie wojna nie jest raczej prawdopodobna, żadna ze stron jej nie chce, ale sytuacja się pogarsza. Można sobie wyobrazić jakiś błąd, jakieś zderzenie okrętów albo samolotów, które może doprowadzić do odwetu i eskalacji konfliktu zbrojnego - powiedział z kolei Michael Mazza, ekspert z waszyngtońskiego American Enterprise Institute.
Schoff i inni specjaliści zwracają uwagę, że ewentualna wojna w Azji Wschodniej miałaby fatalne skutki, w tym także dla gospodarki. Przeważa opinia, że za wzrost napięcia odpowiadają Chiny. Komentatorzy "Washington Post" Fred Hiatt i John Pomfret uważają, że monopartyjny reżim w Pekinie celowo podsyca nacjonalistyczne nastroje, aby odwrócić uwagę społeczeństwa od rosnących problemów w kraju.
Zakulisowe naciski
Zdaniem Schoffa, rząd USA niewiele może zrobić, by odwieść Chiny od tego ryzykownego postępowania. - Naszą polityką było zawsze trzymanie się z dala od cudzych sporów terytorialnych i wzywanie do powściągliwości. Możemy starać się przekonywać Chiny, żeby nie stosowały siły, ale trzeba to robić prywatnie, za kulisami - mówi ekspert CEIP.
W zeszłym roku jednak prezydent USA Barack Obama ogłosił "zwrot w kierunku Azji" w swej polityce międzynarodowej i wzmocnił obecność amerykańskiej marynarki wojennej w regionie. Traktat sojuszniczy z Japonią zobowiązuje USA do jej obrony, gdyby stała się obiektem ataku.
John Pomfret, wieloletni korespondent w Chinach, pozytywnie ocenia te posunięcia, porównując agresywną politykę rosnącego w siłę Państwa Środka do imperialnej polityki Japonii w pierwszych dekadach XX wieku, wobec której Ameryka pozostawała bierna, co rozzuchwaliło Japończyków.
"USA nie mają sukcesów w zapobieganiu wojnie w Azji. Na początku XX wieku Waszyngton pomógł we wzroście potęgi Japonii, a potem przyglądał się bezczynnie, jak kraj ten napadał na Chiny i zagarniał ich terytorium. Ignorowaliśmy dziesięciolecia złego zachowania, aż Ameryka została zaatakowana w Pearl Harbor. Dziś Ameryka stoi przed podobnym wyzwaniem, z tym że role się odwróciły: teraz Chiny stają się coraz silniejsze, a Japonia jest stosunkowo słaba" - pisze w "Washington Post".
Jednak "soft power"?
Niektórzy komentatorzy, jak Fred Hiatt, mają wątpliwości czy polityka "zwrotu w kierunku Azji" będzie wystarczająco poparta militarnie w sytuacji wymuszonych ograniczeń budżetowych. Pentagon planuje cięcia wydatków na rozbudowę arsenału, co m.in. prowadzi do zmniejszenia liczby okrętów wojennych.
Z drugiej strony politolodzy przestrzegają, by "zwrot na Azję" nie oznaczał polityki powstrzymywania Chin. Ze zwolennikami twardego kursu polemizuje profesor Uniwersytetu Harvarda Joseph Nye - autor koncepcji soft power, czyli dyplomacji i wpływu kulturalnego jako alternatywy dla siły zbrojnej.
W artykule w "New York Timesie" zwrócił on uwagę, że w przeciwieństwie do zimnej wojny, kiedy ZSRR dążył do światowej hegemonii i USA starały się go izolować na arenie międzynarodowej, dziś sytuacja jest zupełnie inna: wymiana ekonomiczna USA z Chinami jest bardzo szeroka, a kontakty międzyludzkie bardzo intensywne. Sprawia to, że powstrzymywanie Chin jest utopią, tym bardziej, że gospodarki USA i Chin są od siebie ściśle uzależnione.
Kto się boi Chin?
Japonia, Indie, Wietnam i inne kraje Azji obawiają się wzrostu potęgi Chin i dlatego nalegają na zwiększoną obecność w regionie Ameryki jako przeciwwagi dla chińskiego kolosa.
Administracja Obamy wychodzi naprzeciw tym życzeniom, ale jej polityka polega na obecności wszechstronnej: oprócz rozmieszczania okrętów u wybrzeży Azji polega także na wciąganiu Chin do dalszej współpracy ekonomicznej, na inicjatywach dyplomatycznych i zwracaniu uwagi na problem praw człowieka.
USA liczyły na początku na większe zaangażowanie Chin przy rozwiązywaniu problemów globalnych, stosownie do ich pozycji ekonomicznej i politycznej na świecie. Próba utworzenia formalnego tandemu G2 (USA-Chiny) nie udała się, gdyż Pekin unika wikłania się w międzynarodowe konflikty.
Nadal wszakże Waszyngton potrzebuje współpracy Chin na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ i w rozwiązaniu konfliktu z Koreą Północną na tle zbrojeń nuklearnych tego kraju. Chiny są głównym sponsorem reżimu północnokoreańskiego i mają na niego kluczowy wpływ.