Czy dzieci to ludzie (dorośli)?
Uważa, że rośliny myślą, a słońce świeci tylko dla niego. Bez zakazów i nakazów jego życie traci sens. Normą jest dla niego stan podgorączkowy. Odmawia dodania śledzia do ości. Kto to?
07.11.2007 | aktual.: 07.11.2007 13:12
Blisko połowa ludzkości składa się z istot, o których druga połowa wie naprawdę niewiele. 2,2 miliarda. Tyle według danych UNICEF jest dzieci na świecie. Jak myślą, co czują, czym – poza wyglądem oczywiście – różnią się od dorosłych? I czy – jakkolwiek niepoprawnie politycznie zabrzmi to pytanie – to aby na pewno ludzie?
„Kto nigdy nie był dzieckiem, nie może stać się dorosłym” – zauważył kiedyś roztropnie Charlie Chaplin. Kłopot w tym, że naprawdę niewielu dorosłych pamięta, jak to było być dzieckiem. Dotyczy to zwłaszcza rodziców i naukowców (najgorzej, kiedy te zbiory nakładają się na siebie). Dlatego zarówno jedni, jak i drudzy mają ze zrozumieniem dziecka spory problem. Najczęściej dlatego, że przykładają do małych ludzi swą dorosłą miarę, a potem denerwują się, że dzieci nie działają tak, jakby się można było tego po nich spodziewać.
Co to za dziwne istoty?
„Zabaw się ze swoim dzieckiem w etologa. Nie słuchaj go jak człowieka, ale obserwuj jak biolog krokodyla czy ptaka – radzi holenderski biolog Midas Dekkers w wydanej niedawno książce „Poczwarka. Od dziecka do człowieka”. – Popatrz, jak robi wszystko inaczej niż ty, jak dziwnie się porusza, jakie paskudztwa mu smakują. Zastanów się, co nim kieruje”.
Dekkers daje odpowiedź na to pytanie: dziecko w żaden sposób nie może być traktowane jak pełnoprawny przedstawiciel Homo sapiens. To stadium przejściowe. Rodzaj ludzkiej larwy, poczwarki, z której dopiero wylęgnie się Osobnik Dorosły. Czy to próba zdegradowania dziecka do jakiejś niższej istoty? W żadnym razie. „Larwa – argumentuje Dekkers – jest całkowicie odrębną istotą z pełnym prawem do istnienia”. Trzeba jedynie zdać sobie sprawę z jej inności.
Gdybyśmy spróbowali wyobrazić sobie modelowego przedstawiciela gatunku ludzkiego, z pewnością nie byłoby to dziecko. W przekazach wysłanych obcym cywilizacjom w sondzie Voyager widzimy sylwetkę dorosłej kobiety i dorosłego mężczyzny, dziecka natomiast ani widu, ani słychu. „Człowiek to ktoś na dwóch nogach, kto w piątek wieczorem mówi »Miłego weekendu« – pisze Dekkers. – Złości się, gdy go wyrzucą z pracy, i jest dumny jak paw ze swojego samochodu. Ktoś, kto może otworzyć buzię, gdy dorośli ludzie mówią. Zagadnięci o to, nie zaprzeczamy, że przedszkolak też jest człowiekiem – zrobiony z tej samej krwi i kości – ale jest coś dziwnego w jego kształcie, który nie pozwala na pierwszy rzut oka dopatrzyć się w nim przedstawiciela swojego gatunku, nie wspominając o takim samym traktowaniu go”. Dlaczego?
– Nie mamy introspektywnej pamięci, która odkryłaby przed nami, jak myśleliśmy jako dzieci – tłumaczy profesor Edyta Gruszczyk-Kolczyńska, specjalistka od dziecięcego rozumowania z Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. – Z wyglądu dziecko to mały człowieczek, dlatego dorośli przypisują mu swój sposób rozumowania, swoje strategie myślenia, swoje widzenie świata, ponieważ żadną miarą nie potrafią sobie przypomnieć, jak oni rozumowali, kiedy mieli tyle lat. Trzeba robić niezwykle precyzyjne badania, żeby stwierdzić, jak dziecko widzi świat, chociaż każdy z nas był dzieckiem i oglądał świat dziecięcymi oczami. Tylko człowiek mądry, który wie, że dziecko nie może mieć jego wiedzy, jego emocji ani doświadczeń życiowych, pochyli się nad nim i zbliży do dziecięcego poziomu.
A jak zachowują się ludzie, którzy tej świadomości nie mają? Strategie są dwie: pierwsza – traktowanie dziecka jak małego dorosłego. Druga: infantylizacja oraz lekceważenie zdolności i możliwości małego człowieka. Proponuję zająć się tą pierwszą – ona bowiem pokaże wyraźnie, czym dzieci właściwie różnią się od ludzi (dorosłych).
Ważne są jasne reguły
– W jednym z odcinków „Superniani” brała udział samotna mama z trzyletnim synem. Chłopiec funkcjonował prawie jak dorosły – opowiada psycholog Dorota Zawadzka, znana rzeszom Polaków jako telewizyjna superniania. – Musiał podejmować bardzo ważne decyzje. Mama pytała go niemal o wszystko: w co się ubrać, co ugotować na obiad, gdzie pójdą na spacer, co będą robić. Skutek był taki, że chłopiec nie umiał odnaleźć się w takiej rzeczywistości. Bo żeby dziecko czuło się bezpiecznie, to my, rodzice, musimy określić mu świat, w jakim ma funkcjonować. Kiedy odwracamy te relacje, stawiamy je na głowie, dziecko nie wie, co się dzieje. Zaczyna się złościć, czasem to wykorzystywać. Z dzieckiem nigdy nie możemy sobie pozwolić na układ partnerski na poziomie dorosłego. To nie one mają się nami opiekować, tylko my nimi.
Przykład z „Superniani” jest dość skrajny, ale jakże często zdarza się, że rodzice próbują traktować dziecko partnersko – jak dorosłego – bo są przekonani, że za to będą bardziej lubiani, szanowani. Wielu rodzicom trudno jest też powiedzieć swoim dzieciom „nie”, bo się boją, że w ten sposób wyrządzą dziecku psychiczną krzywdę, że przestaną być dla dziecka „fajni”. Tymczasem – jak pokazują dziesiątki badań – dziecko czuje się bezpiecznie wtedy i tylko wtedy, kiedy to dorośli wyznaczają mu reguły tego świata. Kiedy małe dzieci czują, że to one mogą stanowić zasady, tracą poczucie bezpieczeństwa.
O której chcesz iść spać? Co będziesz jadł na śniadanie? A może pójdziesz na spacer? – takie pytania – zupełnie na miejscu w stosunku do dorosłego – są zupełnie niedorzeczne, gdy stoi przed nami kilkulatek. Pozbądźmy się przekonania, że jeśli dziecko podejmuje decyzje od najmłodszych lat, to będzie silne, zaradne, decyzyjne. Jest dokładnie odwrotnie! Jeśli dzieci od najmłodszych lat są pytane, kiedy chcą się położyć spać czy wyjść na spacer, czują się źle.
– Dziecko jest na innym poziomie rozwoju, ma mniejszą wiedzę, mniejszy zakres kontroli, jest niekompetentne w stosunku do dorosłego – dlatego nie może być dla nas partnerem – wyjaśnia profesor Anna Brzezińska, psycholog rozwojowy z Uniwersytetu imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu. – Takie wychowanie to pomyłka. „Nie stawiam ci granic, żebyś ty się źle nie poczuł. Nie stawiam ci wymagań, żebyś nie przeżył porażki” – nie tędy droga. Jasne reguły, zakazy i nakazy są bardzo dziecku potrzebne. Dzieci muszą mieć jasno określone granice: to wolno, a tego nie, teraz robimy to, a potem tamto itd.
Granice stawiane dziecku to rodzaj życiowych latarni morskich. – Drogowskazy, punkty zakotwiczenia, które są niezmienne i pozwalają się orientować w świecie norm społecznych – mówi profesor Brzezińska. Gdy takich punktów nie będzie, to cała sytuacja staje się niebezpieczna – świat jest nieprzewidywalny, niestabilny.
Im niższy poziom rozwoju poznawczego dziecka, tym trudniej mu się w tym poruszać. To dobrze widać po zachowaniu niemowląt – gdy załamuje się rytuał dnia, brakuje stałych opiekunów, dziecko staje się niespokojne. Dzięki temu bowiem, że wszystko dzieje się w odpowiedniej kolejności, jest ono w stanie swym umysłem przewidywać sekwencje zdarzeń. Odpowiednikiem rytuałów w wieku niemowlęcym potem, w wieku szkolnym i przedszkolnym, są reguły określające: to wolno, tamtego nie wolno.
Tresura, ale z uczuciem
Mądrość ludowa powiada: „Im krócej trzymasz dziecko, tym dalej zajdzie”. – Jest w tym wiele prawdy – komentuje Dorota Zawadzka – pod warunkiem że nie zapomnimy o uczuciach i szacunku do dziecka. Nie można go bić i poniżać, trzeba okazywać akceptację i miłość, ale także wymagać dyscypliny. Pewne nawyki musimy u dziecka wytrenować. Po to, żeby hasło „stój” znaczyło „stój” – żeby dziecko nie wpadło pod samochód. Żeby „nie” znaczyło „nie”. Ja jestem zwolenniczką tłumaczenia i rozmów, ale trzeba to przeprowadzać równolegle z treningiem, który uczy: nie rusz, nie bierz od obcych, nie wolno. Metody, które stosuję, są poparte odkryciami psychologii behawioralnej. Czy nam się to podoba, czy nie, przypomina to trochę tresurę. Jak bardzo, może o tym świadczyć taka sytuacja: byłam kiedyś na przyjęciu, na którym byli także przedstawiciele ambasady amerykańskiej. Podszedł do mnie jeden z urzędników i zagaił, że widział odcinki „Superniani”, że bardzo mu się podobają, i spytał, czy ja bym nie mogła wytresować jego psa...
Wobec takich historii mniej zaskoczy nas to, że jeden z niesmacznych środowiskowych żartów określa lekarzy pediatrów jako weterynarzy. Dlaczego? – pytam pediatrę doktora Macieja Kubiaka. – Bo podobnie jak zwierzę mały pacjent nie jest nam w stanie opowiedzieć o tym, co mu dolega – odpowiada. Pomijając jednak żarty, medycyna dość wyraźnie pokazuje nam, że dzieci i dorośli to zupełnie odrębna kategoria istot żywych.
– Lekarze interniści podchodzą do dzieci z pewnym dystansem. To wynik tego, że mali pacjenci potrafią paradoksalnie zareagować na wiele leków, że objawy choroby mogą być u nich nieswoiste – wyjaśnia doktor Kubiak. – Na przykład zwykła infekcja gardła nie ogranicza się tylko do gardła, ale obejmuje cały organizm – stąd biegunka, wymioty, bóle brzucha.
Dzieci także pod względem fizjologicznym nie są małymi dorosłymi. W dużym stopniu wynika to z odmienności układu immunologicznego, który u małego człowieka wciąż nie jest wykształcony. Odporność dziecka ciągle się kształtuje. Inna jest także czynność hormonalna jego organizmu, inny metabolizm – to dlatego normą u dzieci jest temperatura, która u dorosłego włączyłaby alarm: „Uwaga! Stan podgorączkowy”.
Kłopot z leczeniem dzieci wynika także z tego, że na małych pacjentach – ze względów etycznych – nie przeprowadza się badań klinicznych. Działanie wielu leków jest więc niepewne, nieznane są objawy uboczne. Są wręcz grupy leków, których dzieciom w ogóle podawać nie można – należą do nich na przykład leki przeciwwymiotne, które działają na ośrodkowy układ nerwowy.
Odmienność w fizjologii „ludzkiej larwy” opisuje także Midas Dekkers. Dziecko inaczej się odżywia, ma szybszy metabolizm od dorosłego. Inne są też jego zdolności motoryczne. „Matki zupełnie nie rozumieją, że ich dzieci są istotami całkowicie odmiennymi. Dorosły może sobie nabić guza już przy potknięciu, które jest równe upadkowi z 1,8 metra – pisze biolog. – Dziecko o długości 60 centymetrów spada 3x3x3, czyli 27 razy wolniej niż trzy razy wyższy dorosły, do tego siła uderzenia przy upadku maleje bardziej niż do trzeciej potęgi jego wagi. Dzieci bez trudu noszą swoich rówieśników na plecach, co dorosłym udaje się po długich latach szkolenia w straży pożarnej. Nawet jeśli strażak jest osiem razy cięższy od swojego o połowę niższego synka, to i tak ma tylko cztery razy więcej siły. Wspięcie się na drzewo czy przeniesienie ofiary pożaru kosztuje strażaka dwa razy więcej wysiłku niż jego syna”.
Słońce świeci dla mnie
Jakby tego było mało, również badania światopoglądu dzieci wciąż zadziwiają dorosłych. – Dziecięcy umysł ciągle stanowi zagadkę dla badaczy – mówi profesor Gruszczyk-Kolczyńska. – Poznajemy go, prowadząc żmudne doświadczenia, niejednokrotnie naznaczone błędem naszej dorosłej percepcji.
Jednym z pionierów, klasyków, badań dziecięcego myślenia był francuski psycholog Jean Piaget. Dzięki niemu wiemy, jak dzieci postrzegają świat. A trzeba przyznać – jest to dziwne. „Słońce grzeje, żeby mi było ciepło”, „Niebo się gniewa i jest burza”, „Kwiatki rosną, żeby było pięknie”. Naukowcy nie byliby sobą, gdyby tych prostych dziecięcych wypowiedzi nie przekuli na mądrze brzmiące sformułowania. Dzięki temu możemy powiedzieć, że dziecięce myślenie charakteryzuje egocentryzm, artyficjalizm i animizm. A teraz będzie po ludzku.
Po pierwsze, dzieci są skłonne rozpatrywać wszystko z własnego punktu widzenia (egocentryzm). Są przekonane, że wszystko w ich otoczeniu zrobili ludzie, i dlatego da się zmienić, jeśli tylko dzieci tego zechcą (artyficjalizm). I wreszcie rośliny i zwierzęta są roślinami czującymi i myślącymi, a do tego obdarzonymi wolą. Trudno oprzeć się wrażeniu, że brzmi to jak opis obrazu świata zagubionego w dżungli plemienia...
– Gdybym miała jednym słowem określić różnicę pomiędzy umysłowością i intelektem dziecięcym a człowieka dorosłego, to powiedziałabym: inność – komentuje profesor Gruszczyk-Kolczyńska. – Kiedy przeprowadzam badania nad myśleniem dzieci, to patrzę na nie jak na istoty, które rozwijają się podobnie do mnie, ale na każdym etapie rozwoju są ode mnie różne. I to bardzo daleko różne od mojego sposobu rozumowania i mojego myślenia. Mimo to wiem, że odbyłam tę samą drogę, którą one podążają. Tylko co mi po tym, skoro nie mogę sobie wyobrazić, jak rozumuje ten czy inny mały człowiek?
Nasze problemy z wyobrażeniem sobie tego skutkują skłonnością do „antropomorfizowania” dzieci (jeśli za człowieka właściwego przyjmiemy dorosłego Homo sapiens). To natomiast jest przyczyną wielu ich niepowodzeń – przede wszystkim szkolnych. Nie umiejąc wniknąć w inność ich umysłów, oczekujemy od dzieci, by czuły, myślały, uczyły się jak dorośli, a kiedy im się to nie udaje, jesteśmy na nie źli.
– Traktować dziecko poważnie to nie znaczy jak dorosłego – mówi profesor Brzezińska. – Wręcz przeciwnie, to próbować patrzeć na świat jego oczami, starać się zyskać jego perspektywę. Pytania dzieci traktujmy poważnie, ich wątpliwości jako prawdziwe, a nie przyrównujmy ich do swoich. Naszym zadaniem jest pomóc dziecku iść z tego etapu rozwoju, na którym się znajduje, wyżej, ale w jego tempie, wykorzystując jego zasoby i możliwości. Nie dziwmy się więc, że robi coś nie tak, za wolno albo że jak ma pięć lat, to maluje fioletowe liście. Dorosły nie rozumie, dlaczego dziecko nie umie zapiąć butów – z jego punktu widzenia to takie proste. Ale skoro dziecko nie umie, to może wcale nie jest to proste? W dodatku krytykując dziecko lub denerwując się na nie, podważamy jego samoocenę.
– Dorośli oczekują, że dziecko postawione wobec jakiegoś zadania wykona tę samą procedurę intelektualną, jaką wykonaliby oni sami – wtóruje profesor Gruszczyk-Kolczyńska. – Każą mu na przykład odejmować: od pięciu śledzi odejmij dwa, mówią i ilustrują to tak: pokazują pięć rybek, a potem trzy całe i dwa szkielety. Ktoś zjadł dwa śledzie – sugerują. Ale dzieci tak nie myślą. Dla nich dwa rybne szkielety są czymś zupełnie niedodawalnym do ryb ani nieodejmowalnym od nich.
Dziwne? Może. Ale postarajmy się zdjąć z nosa swoje dorosłe okulary. Dziecko to nie mały dorosły. Kim jest? Ludzką larwą? Poczwarką, z której dopiero wylęgnie się Człowiek? Nierzadko traktujemy je z lekceważeniem, mówiąc: „Dziecko niewiele wie o świecie dorosłych”. Przyznajmy wreszcie – nawzajem... A szkoda, bo to niezwykle cenna wiedza. Warto w nią zainwestować. Po co? Bo dzięki niej wyhodujemy ze swoich dzieci znacznie lepszych dorosłych.
tekst Olga Woźniak
Dbaj o dziecięcy mózg
Od tego, jakie było „dzieciństwo” naszego mózgu, może zależeć, jakimi dziś jesteśmy ludźmi. Najbardziej krytycznym okresem dla naszego mózgu są pierwsze trzy lata. Po urodzeniu mózg dziecka zawiera sto bilionów neuronów. To spory naddatek, pierwsze lata życia dziecka będą polegały na „ociosywaniu” mózgu ze zbędnych komórek. Za ten proces odpowiedzialne jest środowisko zewnętrzne dziecka, liczba dochodzących bodźców. Pozbawiony stymulacji dziecięcy mózg nie rozwija się prawidłowo. Naukowcy z Baylor College of Medicine odkryli, że dzieci, które w ogóle się nie bawiły lub robiły to bardzo rzadko, miały mózgi o 20–30 procent mniejsze niż ich rozbawieni rówieśnicy.
Wielu naukowców uważa, że w ciągu kilku pierwszych lat dzieciństwa jest czas na nabycie różnych umiejętności. W określonej chwili rozwoju mózgu otwierają się w nim „okna” na określone typy bodźców. Gdy przegapi się tę chwilę, później trudno to nadrobić. Przykład? Gdy dziecko, które urodziło się z kataraktą, nie zostanie w porę zoperowane, może stać się na stałe niewidome. Ośrodek wzroku w mózgu, nie otrzymując odpowiednich impulsów, utraci połączenia z siatkówką oka. Nieużywane oczy znikną. Opierając się na takich doświadczeniach, naukowcy uważają, że jest czas na naukę siadania, stania, chodzenia, mówienia. Nie można go przegapić. Na szczęście umysł dziecka jest plastyczny. Przed upływem roku można jeszcze naprawić zaniedbania, zapewniając dzieciom odpowiednio dużo stymulacji.
Więcej o tym, jak zadbać o mózg dziecka, czytaj na www.przekroj.pl
Chorzy na młodość
Coraz częściej leczy się u dzieci zachowania do tej pory uważane za typowe dla ich wieku. Nadpobudliwość, impulsywność, niestabilność emocjonalną
Od 1991 do 1995 roku w USA trzykrotnie wzrosła liczba dzieci od dwóch do czterech lat, którym przepisano leki psychostymulujące. Amerykańska Akademia Psychologii Dziecięcej i Młodzieżowej wymienia dziś dziesiątki leków dla dzieci z kłopotami, każdy znajdzie coś dla siebie: stymulanty, stabilizatory nastroju, leki nasenne, antydepresanty, leki przeciw konwulsjom, przeciw psychozom, niepokojom, a nawet wąska grupa środków zwalczających nadmierną porywczość i schorzenia pourazowe.
Charakterystyczne jest również to, że coraz częściej wykrywa się i leczy u dzieci przypadki nerwicy natręctw, fobie społeczne, stres pourazowy, patologiczną impulsywność, bezsenność. Według badań profesor Julie Zito z wydziału farmacji University of Maryland stosowanie antydepresantów u dzieci i nastolatków wzrosło trzykrotnie w latach 1987–1996 i nadal rośnie. Raport wydany przez International Narcotics Control Board (INCB) wykazał, że w 50 krajach bardzo wzrosło zużycie ritalinu – leku przeciw nadpobudliwości. W Ameryce sytuacja zaczęła być alarmująca. Zdarza się, że nawet 30–40 procent dzieci w jednej klasie zażywa leki psychostymulujące, pielęgniarka szkolna podaje je tak, jak wcześniej przeprowadzała fluoryzację zębów. Przez INCB profesor Hamid Ghodse ostrzega, że dzieci są przediagnozowane. – Gorsze stopnie, żywe zachowanie dają już często pretekst do leczenia psychiatrycznego – mówi. Trudno się więc dziwić, że powstał całkiem spory ruch lekarzy, naukowców, rodziców sprzeciwiających się faszerowaniu
młodych umysłów lekami. – Stosujemy te leki, nie mając pełnej świadomości ich działania – ostrzega w tygodniku „Time” doktor Glen Elliott, dyrektor Langley- Portert Psychiatric Institute, ośrodka psychiatrii dziecięcej na University of California w San Francisco.
Niepokój jest uzasadniony. Mamy coraz więcej dowodów na to, jak długo formuje się mózg dziecka. – Z badań wiemy, że płaty czołowe, które odpowiadają między innymi za kierowanie uczuciami i myśleniem, dojrzewają w pełni dopiero w wieku lat 30 – mówi Stephen Hinshaw, dziekan wydziału psychologii na University of California w Berkeley. – Do tego czasu leki mogą narobić sporo szkody.