Cztery mrzonki Izraela
Hamas był dla izraelskich władz tylko pretekstem do ataku na Strefę Gazy. Plan jest szerszy; chodzi w nim o oddanie enklawy Egiptowi, odebranie Palestyńczykom wschodniej Jerozolimy, uniemożliwienie powstania niezależnego państwa na Zachodnim Brzegu i o izolację Iranu.
19.01.2009 | aktual.: 19.01.2009 12:39
Swoją napaść na Strefę Gazy Izrael uzasadniał koniecznością obrony mieszkających na południu Izraelczyków przed atakami rakietowymi Hamasu. Takie stanowisko – choć przedstawiciele rządu powtarzają je bez najmniejszego wahania od 27 grudnia, kiedy rozpoczęły się ataki – nie ma żadnego związku z rzeczywistością. To bardziej wojna przeciwko Palestyńczykom mieszkającym w Gazie i – pośrednio – przeciwko tym, którzy żyją na Zachodnim Brzegu Jordanu. Chodzi w niej głównie o to, by pozbawić ich praw politycznych i nadziei na własne państwo.
Sztuka prowokacji
Najbardziej jaskrawym dowodem podważającym izraelski casus belli jest poprzedzający ten konflikt półroczny rozejm pomiędzy Hamasem a Izraelem. To prawda, że Hamas wznowił ostrzał izraelskich terytoriów, zaraz po tym jak 19 grudnia porozumienie to przestało obowiązywać, ale z drugiej strony Izrael dostarczył mu do tego wielu pretekstów. 4 listopada izraelskie wojska przeprowadziły rajd w Strefie Gazy, zabijając sześciu hamasowców. Ale to nic w porównaniu z utrzymaniem i zacieśnieniem blokady, przez którą w czasie rozejmu półtora miliona osób nie miało dostępu do żywności, leków i paliwa-. Hamas tymczasem oczekiwał-, że zawieszenie broni- doprowadzi- do zniesienia- blokady. Gdyby Izraelowi rzeczywiście zależało na spokoju, zamiast atakować Palestyńczyków, mógł po prostu wznowić negocjowanie porozumienia pokojowego na bardziej rozsądnych warunkach. Z rozwoju sytuacji po przejęciu Strefy Gazy przez Hamas na początku 2006 roku wynika jednak, że państwo żydowskie nigdy nie było zainteresowane uniknięciem
konfrontacji z tą islamską organizacją.
Wśród przywódców Izraela panuje powszechna zgoda co do tego, że Hamas stanowi poważną przeszkodę na drodze do ostatecznej rozprawy z żądaniami Palestyńczyków, którzy chcą własnego państwa na Zachodnim Brzegu i w Strefie Gazy. W odróżnieniu od Fatahu, swojego największego politycznego rywala, Hamas nigdy nie podjął współpracy z izraelskim okupantem i zdecydował się stawić zbrojny opór. Chociaż organizacja ta oficjalnie domaga się zwrotu wszystkich ziem odebranych Palestyńczykom wraz z utworzeniem państwa Izrael w 1948 roku, od czasu swojego zwycięstwa w wyborach trzy lata temu kilkakrotnie wykazała się pragmatyzmem. Przywódcy Hamasu dawali do zrozumienia, że nie wykluczają długoterminowego, może nawet stałego porozumienia pokojowego z Izraelem. Oznaczałoby ono uznanie tego państwa i usunęło większość przeszkód stojących na drodze do podzielenia historycznej Palestyny na dwa odrębne byty: żydowski i palestyński.
Jednak zamiast angażować się w rozmowy z Hamasem, Izrael przygotowuje się do „wojny totalnej” – jak minister obrony Ehud Barak określił trwającą właśnie ofensywę. W rzeczywistości przygotowania te rozpoczął – jak sam przyznaje – pół roku temu, ale prawdopodobnie ruszyły one jeszcze wcześniej.
Albo dieta, albo szoah
Barak i jego wojskowi powstrzymywali się od ataku na Strefę Gazy, bo władze testowały inne strategie. Najbardziej znacząca była taktyka zastosowana przez Izrael zaraz po wyborczym triumfie Hamasu. Najlepiej scharakteryzował ją Dov Weisglass, waszyngtoński tłumacz byłego premiera Ariela Szarona. Jak powiedział, izraelska polityka wobec Gazy będzie „jak wizyta u dietetyka: Palestyńczycy porządnie schudną, ale nie padną z głodu”. Taka była geneza blokady. A kryjące się za nią rozumowanie było następujące: pozbawieni dostaw mieszkańcy Gazy będą żyć w skrajnej nędzy, co zachęci ich do odsunięcia Hamasu od władzy.
Wygląda jednak na to, że izraelska armia była daleka od przekonania, że „dieta” wywoła zakładane rezultaty, więc zaczęła opracowywać bardziej agresywną strategię. Człowiekiem, który w zeszłym roku ubrał ją w słowa, był wiceminister obrony Matan Vilnai. Przestrzegł on, że jeśli Hamas będzie kontynuował ataki rakietowe na Izrael (w celu przerwania blokady – choć o tym wiceminister już nie wspomniał), to „Palestyńczycy ściągną na siebie jeszcze większy szoah, bo użyjemy wszystkich naszych sił, żeby się bronić”. Hebrajskie słowo szoah oznacza wyłącznie holocaust.
Wiceminister wprawdzie zaraz wyparł się swoich słów, ale nie był bynajmniej zbuntowanym odszczepieńcem. Vilnai to emerytowany generał dywizji, który wciąż utrzymuje bliskie kontakty z najwyższym dowództwem. Jest także przyjacielem swojego przełożonego Ehuda Baraka – szefa Partii Pracy i najczęściej odznaczanego izraelskiego żołnierza. Odniesienie do szoah pozwala się domyślać, jaki cel przyświeca działaniom podejmowanym przez Vilnaia- i Baraka od lata 2007 roku.
Odpowiedzialność zbiorowa
Właśnie wtedy upadły nadzieje na wyreżyserowanie antyhamasowskiego powstania. Terapia „dietą” nie powiodła się, podobnie jak sponsorowany przez Stany Zjednoczone zamach stanu, który miał przeprowadzić Fatah. Hamas wykonał bowiem uderzenie wyprzedzające, zmuszając fatahowców do ucieczki na Zachodni Brzeg Jordanu. W odpowiedzi Izrael uznał Strefę Gazy za wrogi obszar. Barak i Vilnai wykorzystali to jako pretekst do rozszerzenia dotychczasowej blokady o dostawy energii elektrycznej. Jednocześnie obaj przekonywali, że Izrael powinien rozważyć „całkowite zrzeczenie się odpowiedzialności za los Gazy. Blokada á la Barak różniła się jednak od wersji proponowanej przez Weisglassa. Chodziło o to, by zarówno cywilów, jak i bojowników Hamasu jak najbardziej zmiękczyć przed mającą potem nastąpić inwazją izraelskich wojsk.
Hamas, dla którego zacieśniająca się blokada nie stanowiła żadnego problemu, obrócił ją na swoją korzyść. Izrael kontroluje dwie lądowe granice ze Strefą Gazy i patroluje jej wybrzeże, jest jednak czwarty odcinek, od strony Egiptu, w pobliżu miasta Rafah. Przedsiębiorczy mieszkańcy Gazy rozbudowali tam sieć tuneli, które wkrótce potem znalazły się pod kontrolą hamasowców. Tamtędy docierała zarówno podstawowa pomoc dla cywilów, jak i broń dla bojowników szykujących się do odparcia oczekiwanego ataku ze strony Izraela.
W marcu 2008 roku Barak i Vilnai zaczęli bardziej stanowczo namawiać do zastosowania rozwiązań militarnych. Nowe stanowisko przyjęte przez rząd zakładało, że cała społeczność Gazy powinna być uznana za zamieszaną w działalność Hamasu, a tym samym – wzięta za cel wojskowych działań o charakterze odwetowym. Jak napisał dziennik „Jerusalem Post”, izraelscy politycy przyjęli stanowisko, według którego „nie ma sensu mówić o obaleniu Hamasu, bo cała populacja (Strefy Gazy) to Hamas”. Barak i Vilnai ogłosili wtedy, że pracują nad stworzeniem podstawy prawnej, która pozwoli armii na bezpośredni ostrzał artyleryjski i lotniczy obiektów cywilnych w Gazie – czyli na ataki, które mają miejsce podczas trwającej właśnie ofensywy. Vilnai zaproponował również ogłoszenie niektórych rejonów tej niewielkiej enklawy „strefami działań wojennych”, co miało dać izraelskiej armii niczym nieskrępowaną swobodę działania i zmusić mieszkańców tych „stref” do ucieczki. Znowu – jest to strategia, którą żołnierze powszechnie stosują w
czasie tej inwazji.
Dyplomacja ponad głowami
Choć Izrael jest gotowy na wszystko, by zdławić Hamas politycznie i militarnie, do tej pory nie zamierzał go odsuwać od władzy. Koszty demograficzne, wojskowe i ekonomiczne, jakie wiążą się z bezpośrednim zarządzaniem Strefą Gazy, już raz okazały się dla Izraelczyków zbyt wysokie, dlatego armia wycofała się stamtąd trzy lata temu. I nie da się jej łatwo zmusić do powrotu.
Inne opcje natomiast są dla Izraela albo trudne do przełknięcia, albo po prostu niemożliwe do zrealizowania. Przywieziony na wieżyczkach izraelskich czołgów rząd Fatahu nie miałby w Gazie poparcia, a brak jakiejkolwiek władzy – anarchia – oznaczałby poważne ryzyko spuszczenia ze smyczy sił zajmujących jeszcze bardziej nieprzejednane stanowisko wobec Izraela – jak Al‑Kaida. Sprowadzenie sił pokojowych rodzi kolejne przeszkody: pytanie, które państwa byłyby gotowe podjąć się realizacji tak niebezpiecznego zadania.
Izrael planuje wobec tego zastosowanie swojego ulubionego manewru dyplomatycznego, jakim jest załatwienie sporu bez oglądania się na jego drugą stronę. Chce rozwią-zania przyjętego ponad głowami Hamasu i Palestyńczyków. Minister spraw zagranicznych Izraela Cipi Liwni tak to ujęła: „Naszą intencją nie jest doprowadzenie do dyplomatycznego porozumienia z Hamasem. Chcemy dyplomatycznego- porozumienia- przeciwko Hamasow-i”. Każda- oenzetowska propozycja wstrzymania ognia w Strefie Gazy napotka w Izraelu silny opór, jeśli nie pomoże- mu w realizacji jego czterech celów.
Jak pozbyć się Gazy
Pierwszym jest szczelne tym razem opieczętowanie Strefy Gazy. Władze Egiptu, choć rządząca po sąsiedzku islamska organizacja jest im solą w oku, mają za dużo własnych problemów, by zlikwidować tunele na granicy. Dlatego Izrael chce, by tym problemem zajęli się Amerykanie i Europejczycy. Oni już będą wiedzieli, co trzeba zrobić, żeby Hamas nie mógł złamać blokady, by się dozbroić. W najlepszym razie hamasowcy mogą mieć nadzieję na to, że pozostaną u władzy, ale całkowicie zdani na łaskę Izraela.
Drugi cel został trafnie scharakteryzowany przez Sarę Roy, bliskowschodnią specjalistkę, która mieszkała w Strefie Gazy, a teraz wykłada na Harvardzie. Przekonuje ona od pewnego czasu, że Izrael – jak to ujęła – zajmuje się cofaniem Gazy w rozwoju. Blokada jest integralną częścią tej strategii i dlatego Izrael zamierza ją jeszcze bardziej wzmocnić. Na dalszym jej etapie – jak twierdzi Roy – mieszkańcy Gazy „zostaną zredukowani wyłącznie do problemu humanitarnego; staną się żebrakami bez politycznej tożsamości, a zatem bez politycznych ambicji”.
Jakby tego było mało, zgodnie z planem Vilnaia cywile mieszkający w pobliżu północnej i południowej granicy Strefy Gazy mogą być stopniowo przesiedlani w głąb enklawy. Ten proces być może już się rozpoczął wraz z rozrzucaniem przez izraelskie lotnictwo ulotek sugerujących mieszkańcom, że z powodu zbliżających się ataków powinni opuścić swoje domy. Okolice Rafah Izrael chce wyludnić, dlatego że w ten sposób łatwiej mu będzie monitorować tunele, a północne obszary – bo stamtąd Hamas ostrzeliwuje swoimi rakietami takie miasta, jak Aszkelon i Aszdod.
Trzecim celem jest całkowite odcięcie się przez Izrael od odpowiedzialności za losy Strefy Gazy – choć przy zachowaniu wpływu na to, co będzie wolno jej mieszkańcom. Palestyński analityk Gassan Chatif uważa, że w tym scenariuszu Izraelczycy będą nalegać, by dostawy pomocy humanitarnej odbywały się przez granicę z Egiptem, co spowoduje zmniejszenie roli, jaką dziś odgrywa tam Hamas. Izrael już przygotowuje się do przekazania Egiptowi odpowiedzialności za dostawy prądu – niedaleko Strefy Gazy, na półwyspie Synaj, powstaje odpowiednia elektrownia.
Trajektoria bumerangu
Izrael ma nadzieję, że polityczne i terytorialne odseparowanie Strefy Gazy od Zachodniego Brzegu Jordanu będzie się stopniowo utrwalać i enklawa ta stanie się w praktyce prowincją Egiptu. Jej mieszkańcy stracą kontakt z resztą palestyńskiej społeczności i w końcu władze w Kairze będą mogły samodzielnie rozprawić się z Hamasem równie brutalnie, jak teraz rozprawiają się z własnymi radykalnymi ugrupowaniami islamskimi. Jednocześnie pogrążony w głębokiej izolacji reżim Mahmuda Abbasa na Zachodnim Brzegu ulegnie jeszcze większemu osłabieniu, co zwiększy szanse Izraela na wymuszenie porozumienia o aneksji wschodniej Jerozolimy i ogromnych połaci Zachodniego Brzegu, gdzie znajdują się osiedla żydowskie. Czwarty cel jest natomiast ściśle związany z regionalnym układem sił. Główną przeszkodą na drodze do realizacji izraelskiego planu jest Iran, który prawdopodobnie pracuje nad pozyskaniem broni atomowej. Oficjalnie powtarzana w Tel Awiwie teza, że Iran chce zaatakować Izrael, to zwyczajne sianie zamętu. Izrael
raczej boi się, że Iran zagrozi jego hegemonii, jeśli stanie się regionalnym mocarstwem. Silny Iran byłby bowiem w stanie udzielić wsparcia Hezbollahowi i Hamasowi-, podsycając tym samym arabskie sympatie wobec Palestyńczyków. To mogłoby z kolei utrudnić Izraelowi planową aneksję części Zachodniego Brzegu, a może nawet doprowadzić do powstania niezależnego państwa palestyńskiego. Izrael nie może sobie na to pozwolić, dlatego robi wszystko, by doprowadzić do izolacji Teheranu i ograniczyć jego wpływy w Hamasie, jak kiedyś – bezskutecznie – chciał ograniczać irańskie wpływy w Hezbollahu. Chce, by Palestyńczycy stali się częścią „umiarkowanej” frakcji w arabskim świecie, rozumiejąc pod tym pojęciem sunnickie dyktatury, jak Egipt, Jordania czy Arabia Saudyjska, których bezpieczeństwo zależy od Stanów Zjednoczonych.
Prawdopodobieństwo, że Izraelowi uda się zrealizować przynajmniej niektóre z tych celów, wydaje się znikome. Izraelskie- mieszanie się w politykę krajów sąsiedzkich zbyt często kończy się nieprzewidzianymi konsekwencjami. Zbyt często Izrael dostaje rzuconym przez siebie bumerangiem. Izraelczycy jednak wyjątkowo wolno przyswajają materiał z tej lekcji.
tłumaczenie Rafał Kostrzyński
Część redakcji „Przekroju” nie zgadza się z poglądami autora powyższego tekstu.
Jonathan Cook
- - Jonathan Cook to bliskowschodni korespondent ukazującego się w Zjednoczonych Emiratach Arabskich dziennika „The National”. Mieszka w Nazarecie. Jest autorem wydanej w 2008 roku książki „Disappearing Palestine”