Czarna turystyka
Urlop w błękitnej lagunie coraz częściej przegrywa z wakacjami w stylu CNN. Wakacjami z piekła rodem.
03.11.2005 | aktual.: 09.11.2005 17:16
Drewniane baraki otoczone drutem kolczastym zamiast wygodnego hoteliku na Bali, zupa z brukwi zamiast kokosowych paluszków z kraba - oto turystyczna propozycja mera syberyjskiego miasta Workuta. Ideą projektu jest odbudowanie łagrów i przystosowanie ich do użytku turystów, którzy chcieliby poczuć smak stalinowskich więzień. Dla podkręcenia napięcia w wieżach wartowniczych mają czuwać strażnicy uzbrojeni w psy i paintballowe pistolety. Łagrowy kompleks wypoczynkowy ma być również bazą wypadową na polowania, łowienie ryb i trekking w syberyjskiej tundrze. Wzorem są zapewne amerykańskie parki tematyczne - z tym że tutaj źródłem rozrywki jest nawiązanie do stalinowskich obozów pracy.
Pomysł, który pojawił się na początku roku, budzi oczywiste kontrowersje wśród mieszkańców miasta, sprzeciwiających się wykorzystywaniu tragicznej historii do celów komercyjnych. W samej Workucie w łagrach zginęło przecież około 200 tysięcy ludzi. Wielu z jej obecnych mieszkańców przeżyło katorgi niewolniczej pracy i nie wyobraża sobie, jak można na bazie ich życiorysów budować centrum rozrywki.
Instytucje badające przypadki łamania praw człowieka są porażone. Pracownica z lokalnego biura ogólnorosyjskiej organizacji Memoriał zajmującej się dokumentowaniem tragedii gułagów nie kryje oburzenia. - Świętokradztwo to mało powiedziane - komentuje. Oponenci będą zapewne musieli ustąpić prawom rynkowym. Zdaniem doktor habilitowanej Anny Wieczorkiewicz z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN projekt Igora Szpektora jest znakiem czasu: - Współczesny człowiek nastawiony jest na doznawanie. Hotel w łagrach to efekt ciągłego poszerzania spektrum doznań. Nienasycony turysta znudzony tradycyjnymi ofertami chce doznawać więcej, mocniej i szybciej. A sceneria więzienia dodaje szczególnego dreszczyku.
Restauracja reżimu
Przypadek Workuty to tylko najbardziej jaskrawy przykład. Atrakcyjność reżimów masowo wykorzystują już właściciele restauracji. Jedna z nich znajduje się w stolicy Kambodży Phnom Penh. To tutaj można skosztować najpopularniejszego posiłku z okresu panowania krwawego dyktatora Pol Pota - solonej wody ryżowej i palmowych liści zaserwowanych przez bos(ki)e kelnerki ubrane w mundury Czerwonych Khmerów.
Nietypowa knajpa znajduje się naprzeciwko Toul Sleng, więzienia, w którym odbywały się przesłuchania i tortury, obecnie Muzeum Ludobójstwa. W dwa tygodnie po otwarciu ministerstwo turystyki nakazało zamknięcie restauracji ze względu na brak licencji. Właściciel twierdzi, że po jej zdobyciu niezwłocznie otworzy knajpę ponownie. Jego dziadek oraz dalsi krewni zginęli za reżimu Pol Pota. Czyżby pomysł restauracji przerósł oczekiwania kambodżańskiej władzy? W 2001 roku ministerstwo turystyki ogłosiło przecież, że zamierza zamienić wszystkie "pamiątki" po reżimie na atrakcje turystyczne. Korea Południowa ma z kolei swoją Trzecią Rzeszę, dopiero pod wpływem ostrej krytyki przemianowaną na Piątą Rzeszę. Seulska knajpa postawiła na styl nazistowski. Kelnerzy noszą swastyki, na ścianach wiszą portrety Hitlera, a w menu mamy drinki o nazwach Adolf Hitler i Śmierć. W Moskwie od kilku lat sukcesy święci głośny i modny klub Zona stylizowany na gułag. Przy wejściu gości witają strażnicy z psami i drut kolczasty, wewnątrz
pełno jest krat i ciężkich więziennych drzwi. Kelnerzy - obowiązkowo - w pasiakach. Sztucznie wykreowane historyczne lunaparki traktują historię jako gadżet i wykorzystują ją wyłącznie w celach rozrywkowych. Ten trend komercjalizowania miejsc kaźni i tragedii rozpętali jednak sami turyści - to oni od lat odwiedzają tłumnie kambodżańskie Pola Śmierci, podziemne tunele Wietkongu czy łagry na Wyspach Sołowieckich. Tyle że to, co miało podtrzymać pamięć o zbrodniach, zamienia się w mało śmieszny cyrk. Oczywiście wizyta w takich miejscach może mieć walory edukacyjne. Ale nie wszystkim wystarczy spacer po Polach Śmierci, gdzie pochowano 10 tysięcy ofiar Pol Pota. Mrożący krew w żyłach widok stosu ośmiu tysięcy czaszek oraz dołów, które są masowymi grobami, być może daje nam do myślenia, ale niektórym nie wystarcza. Bo wycieczka jest pełna dopiero wtedy, gdy przywieziemy sobie z niej coś materialnego. Coś przypominającego o podróży, ale jednocześnie wesołego i unikatowego. Jak na przykład T-shirt z napisem
"Przeżyłem Kambodżę" lub sandały z epoki podbite gumą z opony - a takie właśnie gadżety czekają na nas przy wyjściu. Zajrzeć za kurtynę
Oprócz zabytków historycznych pragniemy podglądać autentyczną, namacalną tragedię, która do niedawna była ukrywana przed oczami turystów. Orwellowskie olbrzymie i puste hotele na "Szlaku ortodoksyjnego komunizmu" w Korei Północnej rozpalają naszą wyobraźnię. Zejście z ubitego szlaku turystycznego to marzenie wielu współczesnych podróżników, dlatego biura podróży coraz częściej włączają do swych ofert wizyty w kołchozach, favelach (biednych dzielnicach Brazylii) czy sweat shopach.
Marek Śliwka, właściciel małej firmy Logos Travel, która zszokowała ostatnio polską opinię publiczną organizowaniem pilotowanych wypraw do Korei Północnej, mówi, że współczesny świat jest jak supermarket, gdzie na półkach znajdziemy wszystko, bo asortyment jest coraz większy. - Pragnienie dotarcia do miejsca tak zamkniętego jak Korea Północna dyktowane jest chęcią poznania świata w pełnym wymiarze. To wyjazd trudny, ale ciekawość przewyższa strach - tłumaczy.
Śladami tragedii
"Jeśli chcesz zrozumieć Brazylię, nie opuszczaj Rio bez wycieczki do faveli" - głosi ulotka brazylijskiego biura turystycznego Embratour. Za 30 dolarów można klimatyzowanym vanem przejechać się po egzotycznych dzielnicach ekstremalnej biedy, w których zazwyczaj brak kanalizacji i prądu, a domy sklecone są z odpadów. Wycieczki do biedadzielnic to specjalność lokalnych biur podróży. Polscy operatorzy nie podejmują tego typu wyzwań, ponieważ boją się, że nie zdołają swym klientom zapewnić bezpieczeństwa. Nic dziwnego. Favele to miejsca rządzące się własnymi prawami. Ulice nie mają tu nazw, a domy numerów. Królujące w nich gangi narkotykowe toczą ze sobą odwieczne walki. Dlatego plan zwiedzania obejmuje miejsca sprawdzone i bezpieczne: przejazd byłą trasą Formuły 1, panoramę Rio, wizytę w szkole komunalnej, w której można zakupić rękodzieła wykonywane na warsztatach, na koniec krótki wykład na temat architektury, karnawału i organizacji faveli. Przewodnik Marcelo Armstrong próbuje zmieniać negatywny wizerunek
faveli jako wylęgarni zbrodni i bezprawia. Zwraca uwagę na szkoły samby, przyjaznych ludzi i ciekawą architekturę. Jednak to obietnica podejrzenia scenki rodem z filmu "Miasto Boga" przyciąga jak magnes. A nuż uda się upolować jakąś awanturę lub strzelaninę na tym nietypowym safari.
Już w kilkanaście dni po klęsce tsunami z Tajlandii docierały jaskółki informacji o organizowanych tam wycieczkach śladami katastrofy oraz o bogatej ofercie pamiątek. Motywacje Tajów wydają się proste. Turystyka to ich główne źródło utrzymania, więc muszą sprzedawać, co mają. I chociaż oferują pamiątki po wydarzeniu, które zabrało im członków rodziny, a nawet cały dobytek, to turyści tworzą popyt na tego typu usługi. To oni wykupują rejsy wzdłuż wybrzeży dotkniętych tsunami, kupują płyty CD z amatorskimi filmami kręconymi podczas ataku kilkumetrowych fal, kolekcjonują przerażające zdjęcia oraz T-shirty z napisem "Przeżyłem tsunami" i rysunkiem wesołej fali. Gdy dwa miesiące po tragedii Marzena Kądziela wraz z grupą dziennikarzy pojechała do Tajlandii, zamiast plaży zobaczyła poorane wyrwami śmietniska. Jednak już wtedy wśród zniszczonych hoteli pojawiały się nowe. - Pewnego razu, gdy wybraliśmy się na spacer, spotkaliśmy człowieka, który chciał nam koniecznie coś pokazać - wspomina. - Zaprowadził nas na
miejsce, w którym stała szkoła. Nie było po niej ani śladu. Potem zaciągnął nas do zrujnowanego hotelu, który stał nietknięty od czasu tragedii. Połamane krzesła, porwane koła ratunkowe, bałagan. Obok, dla kontrastu, stał odbudowany hotel. Nie mogliśmy się oprzeć wrażeniu, że właściciel wraka celowo nie ruszył bałaganu. Pielgrzymi czy gapie?
Co przyciąga turystów do takich miejsc? Zdaniem Anny Wieczorkiewicz jest to chęć doświadczenia czegoś wyjątkowego i autentycznego, co nie mieści się w głowie, przerasta nasze wyobrażenia o życiu i świecie. Zwiedzenie plaży zmasakrowanej przez tsunami daje nam również możliwość bezpiecznego kontaktu z niepojętym żywiołem. Także inne miejsca, w których wydarzyły się różnego rodzaju katastrofy, mają nieodparty urok. Zwiedza się Czarnobyl, Hiroszimę i pozostałości po WTC. Z tym ostatnim sprawa jest jednak o wiele bardziej skomplikowana. To przecież masowy grób i świeża, niezabliźniona rana Ameryki.
Ground Zero jest jednak obowiązkowym punktem na trasie zwiedzania Manhattanu. W 2002 roku ściągnęło 3,6 miliona odwiedzających, czyli dwa razy tyle ile Centrum Obserwacyjne znajdujące się na ostatnim piętrze World Trade Center w roku 2001. Codziennie platforma przed płotem ogradzającym potężną wyrwę po WTC wypełniona jest ludźmi, którzy przybyli w różnych celach. Znajdziemy tam zwolenników i przeciwników wojny w Iraku, zapłakanych pielgrzymów oddających hołd ofiarom, rodziny ofiar, przypadkowych turystów.
- Przy dziurze po WTC kręci się mnóstwo dziwnych ludzi. Protestują, agitują, próbują sprzedawać gadżety spod pazuchy. Nie jest to miejsce, które sprzyja refleksji, właściwie wygląda jak wielki plac budowy - opowiada Grzegorz Borowski, który w Nowym Jorku był kilkakrotnie. Przyznaje, że dużo większe wrażenie niż Ground Zero zrobił na nim pomnik The Sphere autorstwa Fritza Koeninga, który kiedyś dumnie stał pomiędzy wieżowcami. - Teraz rzeźbę można oglądać w Battery Park. Jest zniszczona, ale ocalała, i na tym właśnie polega jej symboliczne znaczenie. Wiele osób zanosi tam znicze i kwiaty. Cztery lata po zamachu władze Nowego Jorku nie zdołały zagospodarować terenu; nadal nie wiadomo, który projekt będzie realizowany. Być może jest to efekt obawy przed oskarżeniami o kupczenie tragedią ofiar. Samo postawienie platformy spotkało się z zarzutami o przerabianie Poziomu Zero na atrakcję turystyczną.
Lecz przecież Amerykanie są nie mniej niż inni zainteresowani wspominaniem czarnych dni swojej historii. Mają Sixth Floor Museum stojące w miejscu, gdzie zamordowano prezydenta Kennedy'ego (otwarte 26 lat po zamachu jest obecnie największą atrakcją Dallas i przyciąga rocznie 450 tysięcy turystów), a budynki Ford's Theater (tu w 1865 roku zamordowano prezydenta Lincolna) i Lorraine Motel w Memphis (zastrzelono w nim dr Martina Luthera Kinga) też przyciągają swą mroczną przeszłością. W percepcji miejsc naznaczonych tragedią ogromną rolę odgrywa jednak czas. Łatwiej nam znieść żarty na temat faszyzmu bądź stalinizmu niż terroryzmu. Kto wie, być może za 20 lat w Nowym Jorku będziemy jadać w restauracji Poziom Zero, której wnętrze stylizowane będzie na samolot po wypadku, a kelnerzy będą nosić długie brody. Wtedy może papier toaletowy ze zdjęciami ben Ladena, kontrowersyjna pamiątka sprzedawana obecnie w okolicach WTC, nareszcie znajdzie odpowiednie zastosowanie.