Co czuje człowiek przed śmiercią?
- Podczas trzech podstawowych aktywności naszej egzystencji, czyli narodzin, kopulacji i śmierci, za pierwszym razem nigdy nie jest łatwo - mówi w wywiadzie dla Wirtualnej Polski dr hab. Bartłomiej Dobroczyński. Psycholog z Uniwersytetu Jagiellońskiego wyjaśnia, co najbardziej przeraża nas w końcówce życia. Rozmawiamy też o tym, czy na ten koniec można się jakoś przygotować?
WP:
Anna Korzec: Czy boi się pan śmierci?
Dr hab. Bartłomiej Dobroczyński:- Zależy, co pani rozumie przez słowo „boję się” - czy na samą myśl o śmierci uciekam do kąta i dygoczę, czy pyta pani o coś bardziej subtelnego i złożonego.
WP: Nie podejrzewałam pana o tego typu ucieczkowe reakcje. Miałam na myśli ten bardziej subtelny wymiar lęku przed śmiercią.
- Tak, oczywiście - mam takie chwile, kiedy bardzo niepokoi mnie fakt, że - jak mówił Heidegger - człowiek jest Sein-zum-Tode, czyli bytem ku śmierci. Śmierć jest wydarzeniem, o którym bardzo niewiele wiemy - każdy umierający jest tu debiutantem. To zupełnie naturalne, że doświadczenie, z którym stykamy się po raz pierwszy, jest dla nas trudne i obawiamy się go - nie wiemy przecież, jak będzie ono przebiegać. Inni weseli teoretycy mówią, że podczas trzech podstawowych aktywności naszej egzystencji: czyli narodzin, kopulacji i śmierci, za pierwszym razem nigdy nie jest łatwo. Sprawy nie ułatwia też świadomość, że z narodzinami i śmiercią mamy do czynienia po raz pierwszy i ostatni.
WP:
A w obliczu śmierci jesteśmy też zupełnie sami...
- Tak, w śmierci każdy z nas jest samotny - tutaj nikt nie może nam towarzyszyć. Ja umieram, a inni nie. Albo umierają, ale też robią to w samotności, niejako na własny rachunek. To wyjątkowa sytuacja dlatego, że w tym doświadczeniu nikt inny nie może być w takiej relacji z moją świadomością, w jakiej ja jestem.
WP:
Czy śmierć przeraża nas tylko dlatego, że jest wielką „wyprawą w nieznane”?
- Myślę, że na lęk przed śmiercią składa się kilka elementów - to nie jest nic jednorodnego. Pamiętam, że wiele lat temu na ścianie kurii biskupiej w Krakowie ktoś sprejem nabazgrał bardzo trafne przesłanie. „Nie boję się śmierci, ale umierania” - głosił ten napis. Śmierć przeraża nas nie tylko dlatego, że to swego rodzaju akt ostateczny. Postrzegamy ją też jako pewien proces i to, co do niego prowadzi. Przyzwyczailiśmy się, żeby patrzeć na śmierć z perspektywy mediów – jako na skutek straszliwego wypadku albo agonię podczas długiego pobytu w szpitalu, gdzie podłączeni jesteśmy do wenflonów, cewników i przebywamy w otoczeniu krwi, flegmy i kroplówek…. Na klepsydrach czytamy: „odszedł po długich a ciężkich cierpieniach”. To wszystko nie napawa optymizmem. Jeśli obiecałaby pani ludziom, że w trakcie umierania nie będą cierpieć, to na pytanie „czy boisz się śmierci” wielu odpowiedziałoby: „eee, nie ma problemu”.
WP: Dobrze, to przyjmijmy, że uporaliśmy się z lękiem dotyczącym procesu umierania i związanego z tym cierpienia. Co dalej?
- Problem polega na tym, że nie wiemy, „co dalej”. To zależy od tego, w co wierzymy. Niektórzy odpowiadają: „dalej nic”, zgodnie z tym, co mówił już 300 lat p.n.e. Epikur: „Kiedy ja jestem śmierci nie ma, kiedy śmierć jest, nie ma mnie”. Wtedy pojawia się lęk przed próżnią - po łacinie „horror vacui”. Wyobrażenie tej pustki to dla wielu trudne do zniesienia przeżycie. Do tego może się jeszcze dołączyć żal związany z niespełnieniem, poczucie, że nie udało mi się osiągnąć w życiu wszystkiego, co sobie wymarzyłem. Badania pokazują bardzo ciekawe zjawisko: ludzie w ostatnich chwilach życia, wbrew temu, co można by przypuszczać, nie tyle żałują tego, co zrobili, ale tego, czego nie udało im się zrealizować.
WP:
A co z wiarą w życie pozagrobowe?
- Oczywiście, istnieją różne tradycje duchowe i religijne, które uczą, że śmierć nie jest końcem życia. Dzięki panującej współcześnie globalizacji mamy dostęp do różnych informacji i ta wielość doniesień też raczej pogłębia naszą niepewność. Przychodzą mi do głowy trzy takie modelowe scenariusze wydarzeń. Pierwszy pochodzi z naszej tradycji - chrześcijańskiej. Według niej istnieją cztery rzeczy ostateczne - śmierć, sąd Boży, niebo albo piekło. Ale tu też toczą się spory w obrębie różnych wyznań i kościołów - teologowie spierają o to, czy zmartwychwstanie następuje w momencie śmierci, czy leży się w grobie i czeka się na sąd ostateczny, niektórzy zastanawiają się, co będzie w okresie pomiędzy złożeniem do grobu, a zmartwychwstaniem. Jak mówi Szymborska: „Bóg się chowa, diabli wiedzą gdzie”, nie wiadomo, wtedy my też będziemy schowani diabli wiedzą gdzie… I do zwykłej obawy o śmierć biologiczną, dołącza się jeszcze tzw. „lęk metafizyczny”: nie wiadomo, co będzie dalej, do jakiego miejsca trafimy. Ale tradycje
orientalne też stawiają przed nami trudne zadania. Na Wschodzie wierzy się w tzw. samsarę, czyli koło narodzin i śmierci. Mamy do czynienia z wędrówką dusz, czyli tzw. metempsychozą. To znaczy, że impreza się nie kończy – co prawda umieramy, ale dusza wychodzi z ciała i zostaje poddana jakiemuś osądowi. Po tym dostaje nowe ciało, ludzkie bądź zwierzęce. Jak twierdził Platon, chodzi o to, żeby przypomnieć sobie swoje wzniosłe powołanie do świata idealnego, odpokutować za to, co się zrobiło. Później znowu śmierć i - w zależności od danej tradycji - odpoczynek albo od razu bezpośrednio nowe wcielenie. Rosyjska teozofka, Helena Bławatska dopuszczała pewne ułatwienie, bo twierdziła, że dusza będzie mogła przez 1,5 tys. lat odpoczywać w Dewachanie, krainie szczęścia, w której doświadczy wszystkiego, czego tylko zapragnie. Koło narodzin i śmierci jest o tyle problematyczne, że możemy dostać bardzo złe wcielenie (np. zostać ostrygą). Poza tym, jest to swego rodzaju katorga, męka, no bo co to za przyjemność
kilkakrotnie rodzić się, męczyć się w życiu pełnym cierpienia i chorób.
WP:
Buddyści mają specjalny przewodnik po śmierci.
- Bardo Todol, znany jako Tybetańska Księga Zmarłych. Myślę, że lepszym określeniem byłoby tu „podręcznik do umierania”. Zgodnie z zaleceniami buddyzmu, kiedy człowiek umiera, powinien być przy nim ktoś, kto będzie mu czytał tę księgę w momencie, gdy z punktu widzenia zachodniej medycyny jest on już martwy. Buddyści wierzą, że umysł takiej osoby nadal odbiera wrażenia z otoczenia, bo jest w stanie bardzo podobnym do tego, kiedy mamy marzenia senne. Mówi się nawet, że ludzie, którzy umarli, często nie są tego świadomi. Czytany wtedy tekst Tybetańskiej Księgi Umarłych opowiada, na co dany człowiek natrafi po swojej śmierci. Podstawą buddyzmu tybetańskiego jest przekonanie, że śmierć to moment, w którym musimy dokonywać najważniejszych wyborów. Będą się przed nami zjawiać różne bóstwa, kusić nas lub odpychać różnobarwne światła. Nasza reakcja na te wydarzenia może bardzo pogorszyć lub poprawić naszą sytuację. W przypadku dobrego wyboru, zmarły albo otrzyma lepsze wcielenie, albo nawet wyzwoli się z koła
narodzin i śmierci - i osiągnie stan nirwany - najlepszy, jaki sobie można tylko wyobrazić. Jak zatem widać, są różne scenariusze wydarzeń pośmiertnych, jednak w przypadku każdego z nich można stawiać sobie pytanie: czy sprostam w momencie, kiedy któryś z nich się rozegra? W takiej sytuacji człowieka może ogarnąć rozpacz i zwątpienie.
WP: Czy twarda wiara w któryś z tych scenariuszy to nie jest przywilej, który zapewni spokój w „momencie ostatecznym”? Jeśli wiemy, co wydarzy się po śmierci, możemy się czuć bardziej pewnie…
- Nie, bo żaden z tych scenariuszy niczego nie zapewnia! Moim zdaniem, niezależnie od lęku przed próżnią, nieistnieniem, równie przerażające może być to, że w momencie śmierci trafimy w ręce sił potężniejszych od siebie, które za nas zdecydują o naszym losie. Każda z religii przedstawia gotowy scenariusz, jednak żadna z nich nie mówi „dasz sobie radę na pewno”. Ktoś może wierzyć - mówiąc językiem naszej tradycji - w miłosierdzie Boże, ale i tak nie może być pewny, że będzie ono jego dotyczyć. Oto pewnej osobie śniła się kolejka do Sądu Ostatecznego, w której zajmowała miejsce tuż za Matką Teresą z Kalkuty. Obok tej kolejki przechodził się Jezus. I kiedy zbliżył się do tej świetlanej Postaci, powiedział: „Wiesz co, Tereniu, mogłabyś się w tym swoim życiu trochę bardziej postarać”. Osoba budzi się zlana potem. Horror metafizyczny. Bo zawsze może się okazać, że w zetknięciu z Absolutem nie ma pani żadnych szans. Te scenariusze wydarzeń zmieniały się też na przełomie dziejów, 1,5 tys. lat temu św. Augustyn
wierzył, że większość ludzi idzie do piekła, w tym nienarodzone dzieci, jak również te, które umarły zaraz po porodzie nie otrzymawszy chrztu. To jest dość złożona kwestia.
WP:
Nasz stosunek do śmierci jest też kształtowany przez kulturę.
- Oczywiście, są kultury, w których ludzie ze śmiercią żyją za pan brat - na przykład Meksyk. Tam śmierć jest celebrowana na wiele różnych sposobów, podkreśla się śmiertelność człowieka, a święto zmarłych jest radosnym festynem i ucztowaniem. Natomiast kultura Zachodu, w której zostaliśmy wychowani, ma do śmierci stosunek paniczno-paranoidalny i za wszelką cenę próbuje usunąć ją z naszej świadomości. Jest to pewien paradoks, bo równocześnie śmierć jest wszechobecna w mediach, napędza emocje, budzi zainteresowanie, podnosi oglądalność.
WP: W mediach mamy raczej do czynienia z trywializacją śmierci- pokazuje się zdjęcia z egzekucji znanych dyktatorów, wystawia na widok publiczny zwłoki postaci znanych z życia publicznego.
- Nie jestem pewien, czy to jest kwestia strywializowania. To naturalne, że kultura żywi się emocjami, które towarzyszą kluczowemu w życiu każdego człowieka wydarzeniu. Ludzie jednak przyzwyczajają się do obrazu śmierci prezentowanego przez media. Jednak media często zniekształcają rzeczywistość, wyrabiają mylne wyobrażenie na wiele tematów. Jeśli w telewizji pokazują wycieczkę znanego podróżnika po dżungli, to niejeden widz może sobie pomyśleć, że to nic trudnego i każdy poradziłby sobie w takiej sytuacji. Jednak gdyby sam znalazł się w tych chaszczach i pijawki, pająki i komary wgryzałyby mu się w całe ciało, jestem pewien, że zacząłby postrzegać tę sytuację inaczej. Z chorobami i śmiercią jest bardzo podobnie. W momencie, kiedy zaczynamy mieć poważne problemy ze zdrowiem, śmierć pojawia się jako coś realnego, to szybko dostrzegamy, że ta „zabawa” wygląda zupełnie inaczej, niż myśleliśmy. Jednak kultura zawsze epatowała obrazami śmierci. Jeśli obejrzy sobie pani obrazy Hansa Memlinga, czy Hieronima Boscha,
to tam też często widać poćwiartowane ciała, i okrutne tortury. Ludzie w dawnych czasach funkcjonowali podobnie - ulubioną rozrywką gawiedzi było wtedy obserwowanie publicznych egzekucji.
WP: A czy te obrazy wystawionych zwłok nie są takim współczesnym danse macabre, próbą oswojenia śmierci?
- Też, ale to jest spektakl. I przyczyny są różne. Współczesny świat jest tak mocno nasycony obrazami i informacją, że już nie wiadomo, co zrobić, aby mój obraz wygrał z konkurencyjnym obrazem. Informacja ma przyciągać od razu, najlepiej, aby zawierała seks i śmierć jednocześnie. Ale jest też druga strona medalu – musimy zmierzyć się z „prawdziwą śmiercią”. Żyjemy w terrorze medycyny. Naszym życiem i szczęściem zarządzają ibupromy, aspiryny i inne środki przepisywane na przeczyszczenie, serce, wątrobę, płuca i inne rzeczy. Również medycynie oddaliśmy „końcówkę” - ostatni rok czy dwa lata życia przeciętny człowiek spędza najczęściej w szpitalu, hospicjum albo przytułku. Bardzo rzadko ludzie umierają w domu. W takiej sytuacji nie możemy się nauczyć, na czym polega umieranie, nie ma już tak jak dawniej, kiedy człowiek dokonywał żywota w domu, na oczach wszystkich członków rodziny. W szpitalach, w momencie, gdy zbliżają się ostatnie chwile danej osoby, które przebiegają niekiedy bardzo gwałtownie i wiążą się z
intensywnymi zabiegami medycznymi, to zwykle jej bliscy są wypraszani. Oni często się też boją, bo nie wiedzą, jak wtedy reagować. Śmierć zostaje wykluczona z takiego zbiorowego doświadczenia. Nie jestem katolikiem, ale uważam, że bardzo pozytywną rolę odegrał tu papież Jan Paweł II, który niejako zademonstrował światu, jak należy umierać – to znaczy nie uciekał przed śmiercią, stawił jej czoła, a robił to niejako na oczach wszystkich. W Polsce scenariusz jest taki: postać publiczna aktywnie działa, a w pewnym momencie znika na rok lub dwa. Później dowiadujemy się, że ten ktoś umarł np. na raka płuc, czy wątroby, a gazety piszą: przegrał walkę z rakiem. Co jest niesłychanie irytującym sformułowaniem. Podstawowe pytanie brzmi bowiem: czy mógł wygrać? A jeśli wygrał, to na jak długo? I na czym to zwycięstwo miałoby polegać? Czy liczymy na to, że będziemy żyć 160 lat, 200, albo milion? Nie da się. Przeciętnie około 70-80 roku życia walimy głową w wiadro i cześć. I nie ma tutaj żadnej filozofii, nie da się tego
wygrać, nie ma żadnej możliwości zrobienia jakiegoś potężnego Faustowskiego zakładu, że akurat ja będę żył wiecznie.
WP:
Dlaczego bardziej lub mniej świadomie chcemy przedłużać sobie życie?
- To zjawisko wiąże się z postępującą laicyzacją, Zachód coraz mniej wierzy w świętość życia i w to, że śmierć jest ważną bramą do jakiegoś nowego świata, w związku z tym coraz ważniejszym jest, żeby, jak to opisał Huxley w „Nowym Wspaniałym Świecie” - jak najdłużej utrzymywać ciało w formie trzydziestolatka, a następnie zostać poddanym uroczystej eutanazji. Ciągle mówi się o jakości życia, o tym, że życie uważa się za udane, jeśli jest się zdrowym i ma się odpowiednią ilość ekscytujących doznań, ma się odpowiednie przedmioty, gadżety itd.
WP: Czy da się oddzielić jakieś czysto biologiczne elementy lęku przed śmiercią? Czy jest on nierozerwalnie związany z kulturą, w której wyrastamy?
- Myślę, że nie jesteśmy w stanie zobaczyć siebie bez kultury. Wyrastamy w jakimś języku, który wpływa na nasz sposób postrzegania świata. Za biologicznymi korzeniami lęku przed śmiercią mogą jednak przemawiać badania przeprowadzone na zwierzętach. Z niektórymi można nawiązać coś na kształt kontaktu - potrafią one przekazać człowiekowi pewne informacje. Zapytano gorylicę Koko, co się dzieje z przedstawicielami jej gatunku po śmierci. I w języku migowym Koko odpowiadała, że idą do cichego, bezpiecznego miejsca na uboczu. Możemy w związku z tym przypuszczać, że zwierzęta wyższe być może wiedzą, że istnieje śmierć i przejawiają emocje z nią związane. Jest też parę ciekawych, trudnych do wytłumaczenia zjawisk, jak np. tzw. cmentarzyska słoni. Zaobserwowano, że żywe słonie wracają do miejsc, gdzie leżą szkielety ich martwych pobratymców, i odprawiają tam tajemnicze „rytuały”. Nie wiemy, dlaczego słonie godzinami potrafią gładzić trąbami leżące szkielety. Te zwierzęta znane są z tego, że mają świetną pamięć,
możemy podejrzewać, że w ten sposób jakoś przypominają sobie swoich towarzyszy albo oddają im hołd. A może obchodzą swoje święto zmarłych? Nie wiemy. Ludzie postrzegają śmierć przez kulturę, więc nie potrafimy jasno wyodrębnić tutaj biologicznych elementów. Są też jednak tacy badacze, którzy uważają, że wszystko to, co jest kulturowe, jest biologiczne, że kultura to w istocie biologiczna strategia przetrwania. W takim sensie wszystko, o czym tutaj mówimy jest częścią kultury i nie jest ona niczym zewnętrznym, odrębnym od natury.
WP: Także ta kultura nakazuje nam wznosić zmarłym okazałe pomniki i tłumnie odwiedzać miejsca ich pochówku?
- Budowanie pomników to sposób na zachowanie symbolicznej nieśmiertelności. Mówi o tym znana z psychologii społecznej „Terror Management Theory”, czyli Teoria Opanowania Trwogi - każdy człowiek unika myślenia o śmierci i odsuwa od siebie obawy z nią związane. Lękamy się nie tylko biologicznego unicestwienia, ale też utraty sensu - że to, czego dokonałem i co wydawało mi się ważne i istotne, w momencie śmierci okazuje się zupełnie bezużyteczne. Pomniki czy cmentarze to forma odbudowania ciągłości, a to nic innego jak utrwalenie, czyli trwanie, a więc pewna forma nieśmiertelności. Działa to jednak w obie strony, bo pamięć o zmarłych to sposób na budowanie tożsamości. Gdybyśmy tego nie robili, bylibyśmy jak zwierzęta - one nie mają historii. Dzięki temu, że my zapisujemy swoją przeszłość - możemy się uczyć od Platona czy Tukidydesa. Natomiast wydra nie może się niczego nauczyć w ten sposób od wydry, która żyła 2 tys. lat temu. Leszek Kołakowski mówił, że nie uczymy się historii po to, żeby się nauczyć jak żyć i
odnosić sukcesy, tylko po to, aby wiedzieć, kim jesteśmy. Człowiek ma mentalność plemienną, kiedy idziemy na cmentarz i uprawiamy kult przodków, tworzymy pewną wspólnotę symboliczną. Mówimy, że tu leży dziadek Kazio a tu babcia Zdzisia. Nie musimy nawet znać historii wszystkich naszych zmarłych - już samo poczucie wspólnoty uświadamia nam, kim jesteśmy. W innych tradycjach owo poczucie przybiera dość makabryczną postać: np. niektóre plemiona Indian amazońskich grzebią swoich krewnych wewnątrz chat, w których mieszka ich rodzina. Synowie i wnuki śpią na ciałach swoich przodków – to ilustruje, jak wielkie znaczenie ma dla tych społeczności bliskość zmarłych.
WP:
Czy możemy jakoś przygotować się na śmierć?
- Szkoły duchowe we wszystkich miejscach na świecie są niczym innym, jak uczeniem życia w kontekście śmierci. Niezależnie od tego, jaki będzie nasz koniec, ich zaletą jest to, że dają one silną psychiczną podbudowę. Osoba, która będzie funkcjonowała zgodnie z zaleceniami danej tradycji powinna być gotowa na śmierć w takim sensie, że każdego wyboru dokonuje z uwzględnieniem tej ostatecznej perspektywy. Na przykład mając do wyboru pośpiech, bo mam coś ważnego do załatwienia dla siebie, i wyjęcie ciernia z łapki wróbla, to mówię: wyjmę cierń z łapki wróbla, bo moja religia mówi, „miłuj bliźniego jak siebie samego”, albo „miej współczucie dla wszystkich istot żyjących”. I jeśli w takim momencie przychodzi ktoś i przystawia mi rewolwer do głowy, to ja mówię – jestem gotowy, bo wyciągnąłem cierń z łapki wróbla, a – zgodnie z zaleceniami mojej religii - tak powinienem był zrobić, wszystko jest w porządku. Natomiast współczesny świat przygotowuje nas do śmierci inaczej: stara się położyć nacisk na to, żeby jak
najdłużej dbać o siebie. To zdrowie jest bogiem w dzisiejszych czasach – jeśli straci się zdrowie, to już nic dobrego nas nie czeka. Ale czy to może przygotować nas na śmierć? Nie jestem pewny. Nie bardzo potrafię sobie wyobrazić, jak mam się przygotować - poza tradycjami filozoficznymi i duchowymi. Kiedyś rozmawiałem z Tomasz Węcławskim, kiedy jeszcze sprawował posługę kapłańską. Wtedy ze sporą dozą naiwności zapytałem: „Księże profesorze, a jak się przeżywa własną śmierć? Jak się ją będzie przeżywać, według księdza wiedzy?” A on mi odpowiedział: „Drogi panie, śmierć to jest właśnie coś, czego się nie przeżywa”. To jest pewna brutalność świata, którego nie obchodzi, czy my jesteśmy gotowi na śmierć. Po prostu to w pewnym momencie przyjdzie samo. Tutaj warto jednak przywołać relacje ludzi, którzy mają do czynienia ze śmiercią. Oni mówią, że śmierć ma swoje prawa i swoją dynamikę. Są doniesienia o tym, że kiedy wejdzie się już w ten proces, to nie jest on związany z jakimś panicznym lękiem czy cierpieniem.
Istnieją relacje, które mówią o tym, że śmierć przebiega w taki sposób, jakby człowiek był już na nią przygotowany. Towarzyszy temu pogodzenie, uspokojenie. Często mówi się „umarł spokojnie, umarł pogodzony”. Zobaczymy. Każdy będzie mógł tego doświadczyć na sobie.
Dr hab. Bartłomiej Dobroczyński jest psychologiem, wykładowcą w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jest autorem publikacji z zakresu relacji między duchowością a psychiką, psychologii transpersonalnej i historii myśli psychologicznej.