Cisza przed pustynną burzą
W Bagdadzie dzieje się coś złego. Mówię ci, oni coś na nas szykują - powtarza co kilka minut szeregowy Chris z 1. Dywizji Pancernej. Na kolanach trzyma odbezpieczony karabin maszynowy. Gorący wiatr unosi tabuny piachu, zapowiadając pustynną burzę.
30.06.2003 08:32
W chustach osłaniających usta i nosy siedzimy oparci o gąsienice czołgu. Mimo że jest jeszcze przed dziesiątą, na ulicy Saadon, jednej z najważniejszych arterii Bagdadu, nie ma żywej duszy. Miesiąc temu wieczorami nie można było tędy przejechać bez stania w korkach. Teraz Bagdad już od późnego popołudnia wygląda jak wymarłe miasto. Przygnębiające wrażenie potęgują wcześnie zapadające ciemności, w których pogrążają się ulice (od pięciu dni nie ma prądu), oraz głucha cisza, co kilka godzin zakłócana jedynie hukiem silników krążących nad miastem blackhawków oraz ujadaniem zdziczałych psów. Co jakiś czas słychać też strzały.
Podczas nocnej warty żołnierze będą czekać na to coś złego, co może się zdarzyć. Nazywają ją "the witching hours". - Tu dzieje się coś złego. Oni coś na nas szykują - powtarza znowu szeregowy. - Zaczęli już na nas polować, ale na razie to wciąż jeszcze cisza przed burzą. Przed kolejną pustynną burzą - dodaje sarkastycznie.
Z tygodnia na tydzień do Ameryki i Europy jest odsyłanych coraz więcej trumien z ciałami żołnierzy, a to, co dzieje się ostatnio w Iraku, zaczyna przypominać polowanie na żołnierzy międzynarodowej koalicji. Po południu, zaledwie kilka godzin przed moim spotkaniem z Chrisem, na drodze między Babilonem a Bagdadem widziałam dymiący wrak wojskowej ciężarówki transportowej. Dookoła chodzili zaszokowani żołnierze. Kiedy spytałam, co się stało, jeden z nich odpowiedział z przerażeniem w oczach: - Wybuchła. Nie był w stanie wykrztusić z siebie ani słowa więcej. Do wypadku doszło kilkanaście minut wcześniej. Mimo to w kabinie kierowcy plastik zdążył się już stopić z metalowymi częściami. Każdy, kto widział wrak, nie miał wątpliwości, że takich zniszczeń nie mogło spowodować nawet najpoważniejsze zderzenie, a osoba lub osoby, które były w środku, nie miały szans przeżyć. Kilka godzin później wojskowe centrum prasowe poinformowało, że amerykański konwój został ostrzelany z ręcznego granatnika RPG. Na miejscu zginęło
dwóch żołnierzy.
Od 1 maja, czyli od czasu, gdy prezydent George W. Bush ogłosił zakończenie głównych działań wojennych, w Iraku zabito dziewiętnastu Amerykanów i sześciu Brytyjczyków. Na początku kwietnia, zaraz po zakończeniu wojny, w zasadzie nie odnotowywano ataków na wojskowych. Żołnierzy koalicji traktowano jak wyzwolicieli. Dziś trudno znaleźć Irakijczyka, który mówi o nich inaczej niż jak o okupantach.
Najwięcej zamachów przeprowadzono w Bagdadzie oraz w okolicach Kirkuku i Tikritu, rodzinnego miasta Saddama Husajna, gdzie sympatie dla obalonego dyktatora są największe. To właśnie tam kilkanaście dni temu rozegrała się regularna bitwa. Posterunek Amerykanów w środku nocy ostrzelano z moździerzy, a potem z karabinów maszynowych. Później napastnicy wciągnęli wycofujących się żołnierzy w zasadzkę w niewielkiej uliczce i zaczęli strzelać do nich jak do kaczek z dachów pobliskich domów. W ubiegłym tygodniu po raz pierwszy dokonano też zamachów na Irakijczyków, którzy współpracują z Amerykanami.
Kto jest odpowiedzialny za zamachy? Kto poluje na żołnierzy? Paul Bremer, cywilny administrator Iraku, poinformował, że ataki przeprowadzają dawni członkowie partii Baas oraz żołnierze z oddziałów elitarnej Gwardii Republikańskiej. "Grupy zamachowców są zorganizowane, ale niewielkie, i działają niezależnie od siebie" - zapewniał Bremer. Wojskowy wywiad USA oraz sami Irakijczycy mówią jednak co innego. Z przecieków na przykład z biura Bremera wynika, że w ostatnich kilku tygodniach powstały co najmniej cztery organizacje liczące po kilkaset osób.
Podczas rozmów na temat antyamerykańskiej opozycji najczęściej mówi się jednak o formacji o nazwie Awdah, czyli Powrót. - Tworzą ją ludzie związani z dawnym reżimem. Dzięki temu mają broń i pieniądze - mówi "Wprost" mieszkający w Bagdadzie były iracki generał Gwardii Republikańskiej. Udało mi się do niego dotrzeć. Opowiada, że kilka dni temu przyszedł do niego mężczyzna, proponując mu 1,5 tys. USD, jeśli dołączy do Awdah. Zaoferował dodatkowo 4 tys. dolarów za znalezienie następnego ochotnika, ale postawił warunek: nie może to być cywil, lecz osoba wyszkolona w używaniu broni, najlepiej umiejąca posługiwać się wyrzutniami rakiet.
Słowa generała potwierdził wysoko postawiony przedstawiciel amerykańskiej administracji w Iraku. Jego zdaniem, organizacja Awdah stworzyła kilkanaście grup, które przemieszczają się z miasta do miasta, werbując ochotników. Poza byłymi irackimi wojskowymi członkami Awdah są Palestyńczycy, Irańczycy i Syryjczycy, którzy na wezwanie Saddama ściągnęli do Iraku jeszcze przed wojną. - To wcale nie znaczy, że chcą, by dawny dyktator wrócił. Wiedzą jednak, że nie ma dla nich miejsca w Iraku, w którym są Amerykanie. Ich jedynym celem jest wyrzucenie z kraju "okupanta". Liczą, że wówczas do władzy wrócą dzisiejsi mocodawcy Awdah, czyli byli członkowie Baas - twierdzi urzędnik.
Atakami na amerykańskie konwoje - zdaniem generała - terroryści chcą zastraszyć szeregowych żołnierzy. - Jeśli w każdej chwili może zginąć kolega, pojawia się przerażenie i złość. W takiej sytuacji o kolejną tragedię nietrudno. Sekundy dzielą niedoświadczonego żołnierza od nierozważnego pociągnięcia za spust. Tymczasem jeśli będą ginąć niewinni cywile, coraz więcej Irakijczyków będzie pragnąć odwetu. Spirala nienawiści może być nakręcona błyskawicznie. Wówczas do powstania wystarczy iskra, a biorąc pod uwagę, że każdy dorosły mieszkaniec Iraku ma broń, łatwo sobie wyobrazić, co może się wydarzyć.
Agata Jabłońska