Cichy zabójca ma na swoim koncie dziesięć ofiar dziennie. Jest przełom w jego diagnozowaniu
- Dzięki naszej bazie danych możemy dopasować wyniki nowego pacjenta do wyników, które są już w niej zawarte i zdiagnozować konkretny rodzaj raka. Badamy zatem krew i najpierw stwierdzamy obecność komórek rakowych, a jeśli wyniki pasują do tych w bazie, jest to najprawdopodobniej rak prostaty - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską dr Hovard Urnowitz. Dodaje, że to punkt zwrotny w historii diagnozowania nowotworów. - Chciałabym żyć na świecie w którym ludzie nie umierają na raka - mówi. Z wynalazcą rewolucyjnej metody diagnozowania nowotworów, której trafność określa się na poziomie 90 proc., rozmawia Monika Rozpędek.
08.07.2016 | aktual.: 21.07.2016 09:55
WP: Monika Rozpędek: - Z dostępnych danych statystycznych wynika, że w Polsce każdego dnia na nowotwór prostaty umiera dziesięciu mężczyzn. Choroba ta znajduje się na trzecim miejscu w rankingu chorób śmiertelnych. Wyżej plasują się tylko nowotwór płuc i żołądka. Wszystko jednak wskazuje na to, że mamy do czynienia z pewnego rodzaju przełomem.
dr Howard Urnovitz: - 5 czerwca tego roku otrzymaliśmy zgodę na opublikowanie najnowszych danych. Zaprezentowaliśmy je Amerykańskiemu Towarzystwu Onkologii Klinicznej (ang. American Society of Clinical Oncology, ASCO). Tak, to był prawdziwy przełom. Mogliśmy zademonstrować wagę naszych odkryć. Tak jak 20 lat temu mogliśmy ogłosić test na ładunek wirusowy AIDS, tak teraz mogliśmy zrobić dokładnie to samo w odniesieniu do raka. Myślę, że ten dzień można uznać za punkt zwrotny w historii diagnozowania nowotworów. Czekaliśmy na to 20 lat.
WP: Na czym, w uproszczeniu, polega pana metoda?
- Test, o którym rozmawiamy można nazwać testem mierzącym ładunek raka we krwi. Nikt do tej pory nie umiał tego zrobić. Rak działa na dwa sposoby: może mutować i powielać komórki lub może je niszczyć. Badanie zaczynamy od chromosomu pierwszego i przechodzimy dalej, aż do najmniejszego chromosomu. Od pierwszego do dwudziestego trzeciego. To tu zapisana jest informacja, którą w genach przekazali nam rodzice. My dodatkowo dzielimy genom na 700 „okienek”. Jedno z nich, w którym odnotowujemy przyrost, oznaczamy kropką. Taką sytuację nazwiemy stratą. Po tym właśnie można poznać raka, po niestandardowej liczbie odchyleń: strat i przyrostów. Kontynuujemy badanie kolejnych „okienek”, wyniki których mogą być w normie lub nie. Na koniec podsumowujemy je i przygotowujemy raport, na którym widać porównanie tego, co znajduje się w reprezentatywnej próbce krwi u mniej więcej 97% zdrowych ludzi, a co w próbce krwi osoby badanej. W ten sposób nasz test diagnozuje raka. To, co my robimy, a czego nie robił do tej pory nikt
inny, to liczenie, prosta matematyka. Dodawanie do siebie strat i przyrostów, nic więcej.
WP: Jaka jest rola pacjenta podczas takiego badania?
- Jedyne co musi zrobić, to oddać próbkę krwi. Resztą zajmują się laboratoria.
WP: Istnieje już przecież metoda diagnozowania raka z krwi. Test PSA. Dlaczego ten test jest niedoskonały? Dlaczego trzeba było dalej szukać innych metod wykrywania tej choroby?
- Test PSA jest bardzo czuły, ale niestety bardzo niedokładny. W 80 proc. przypadków podwyższony poziom PSA nie oznacza raka. I na tym polega problem. Wyobraźmy sobie następującą sytuację: pewien mężczyzna poddaje się badaniu, którego wynik okazuje się być poza normą. W ośmiu przypadkach na dziesięć wynik testu będzie zakłamany. Nawet zwykła jazda na rowerze może wpłynąć na rezultaty badania, ponieważ zawartość antygenu we krwi, specyficznego dla prostaty, rośnie podczas takiej aktywności.
WP: Co to oznacza?
- Że ośmiu mężczyzn po badaniu PSA podda się biopsji, której wynik również może okazać się negatywny. A biopsja jest zabiegiem bardzo bolesnym, z którym wiąże się ryzyko infekcji oraz inne skutki uboczne. Po co więc zalecać jej wykonanie, jeśli można zdiagnozować chorobę w inny, mniej inwazyjny sposób?
WP: Pana test nie tylko diagnozuje raka, ale także bada skuteczność leczenia onkologicznego. Jak to wygląda w praktyce?
- Powiedzmy, że dany pacjent zostaje przebadany naszym testem i zaczyna terapię, przyjmuje leki. Po czterech tygodniach przeprowadzamy test jeszcze raz. Jeśli wynik się nie zmienia, oznacza to, że terapia nie przynosi rezultatów i trzeba ją zmienić. Jeśli wynik zbliża się do normy, terapia działa i powinna być kontynuowana. W większości przypadków rak rozwija się powoli i nie powoduje śmierci. Potrzebny jest test, dzięki któremu można będzie określić, który pacjent powinien poddać się terapii, a który powinien tylko obserwować rozwój choroby. Taki test można powtarzać co pół roku, lub nawet co rok. Jeśli wynik nie ulegnie zmianie, nie musimy martwić na zapas. Jeśli sytuacja zmieni się w drugą stronę, trzeba zacząć działać.
WP: A co z pacjentami, którzy są dopiero w trakcie diagnozy?
- Test mierzy nie tylko poziom zawartości raka we krwi, ale potrafi też zidentyfikować nowotwór w jego naprawdę wczesnym stadium.
WP: O ilu typach raka mówimy?
- Do tej pory udało nam się przetestować i wprowadzić testy diagnozujące 11 rodzajów nowotworu i wszystkie te próby zakończyły się sukcesem. Jednak na dzień dzisiejszy pełna funkcjonalność i wykrywalność dotyczy nowotworu prostaty i piersi. Wierzę, że w ciągu 2 lat będziemy w stanie stworzyć jeden test diagnozujący wszystkie typy nowotworów.
WP: By móc określić jaki jest to rodzaj raka, potrzebna jest baza danych, do której porównujecie pobrany od pacjenta materiał. Czy mam rację?
- Tak, to prawda.
WP: W jaki sposób udało się panu stworzyć taką bazę i ile czasu to zajęło?
- Przebadaliśmy prawie tysiąc próbek: 200 osób ze zdiagnozowanym nowotworem piersi oraz reprezentatywną grupę kontrolną, 204 osoby z nowotworem prostaty i ich grupę kontrolną, 68 osób cierpiących na nowotwór odbytu i 72 kolejne osoby. Zajęło nam to około roku. W tym czasie próbowaliśmy określić, co szczególnego jest w raku prostaty, co odróżnia go od innych rodzajów nowotworu. Dzięki naszej bazie danych możemy dopasować wyniki nowego pacjenta do wyników, które są już w niej zawarte i zdiagnozować konkretny rodzaj raka. Badamy zatem krew i najpierw stwierdzamy obecność komórek rakowych, a jeśli wyniki pasują do tych w bazie, jest to najprawdopodobniej rak prostaty. Jeśli znajdziemy przyrost w danym miejscu, w chromosomie pierwszym, to jest to oznaka, że jest to rak prostaty, ponieważ tylko on i tylko w takim miejscu, i w taki sposób zaznacza swoją obecność. Takie miejsca nazywamy punktami zapalnymi.
WP: Czy pańska metoda może powodować jakieś nieprzewidziane konsekwencje lub efekty uboczne, tak jak ma to miejsce w przypadku biopsji?
- Nie. Jest to test uzupełniający, dodatkowy. Tak jak przy teście PSA, pobieramy próbkę krwi i oddajemy ją w ręce lekarza, który w przypadku pozytywnego wyniku najprawdopodobniej zleci wykonanie biopsji, która nie zawsze sprzyja zdrowiu pacjenta.
WP: Jest bolesna, to prawda. Ale czy chce pan powiedzieć, że wyniki biopsji nie są wiarygodne?
- W 30 proc. przypadków rak nie zostanie wykryty. Powiedzmy, że ta piłeczka, którą właśnie trzymam w ręce, jest rakiem prostaty. Podczas biopsji wykonam od 12 do 20 prób. Jeśli próbnikiem nie trafię w piłeczkę, czyli w raka, przegapię go. W najgorszym przypadku wynik testu PSA lub naszego testu będzie pozytywny, a biopsja negatywna, mimo obecności choroby w organizmie. Jeśli chodzi o kobiety i wykrywalność zachorowań na raka piersi, to mammografia myli się niemal w 50 proc. przypadków. Połowa z tych „czerwonych flag”, podniesionych podczas badania, jest bezpodstawna.
WP: Czy USG nie powinno wyeliminować ryzyka przeoczenia komórek rakowych podczas biopsji?
- Mimo wszystko, nawet przy użyciu USG ryzyko przeoczenia ich nie zmniejsza się. Trzeba za każdym razem wkłuwać się w inne miejsce i szukać. Profesor Borkowski, członek rady nadzorczej naszej firmy Chronix, powiedział, że podczas operacji okazuje się, że 40 proc. biopsji wskazało na obszary niezarażone lub zarażone innym rodzajem raka. Okazuje się zatem, że większości biopsji w ogóle nie trzeba było wykonywać.
WP: Kiedy pańskie testy będą w Polsce powszechnie dostępne?
- Testy są już dostępne, można je wykonać prywatnie. Nasza firma zleciła badania, dzięki którym mamy nadzieję przekonać rząd do umożliwienia wykonania naszego testu wszystkim pacjentom. Czemu miałby tego nie zrobić? Idą za tym oszczędności rzędu miliardów złotych. Dzięki szybkiemu diagnozowaniu nie trzeba byłoby opiekować się pacjentami chorymi na raka, ponieważ zostaliby oni szybciej wyleczeni. Nie hospitalizowano by pacjentów z powodu podawania złych leków, ponieważ taka sytuacja nie miałaby miejsca. Nie wydawano by pieniędzy na niepotrzebne biopsje. To są twarde argumenty, które przedstawiamy wszystkim rządom, czy to Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii czy innych państw.
WP: A co, jeśli polski rząd uzna pana argumenty za niewystarczające? Czy wtedy polscy pacjenci będą mogli wykonać test za granicą?
- Tak jak mówiłem, testy są już dostępne w Polsce, tylko trzeba za nie zapłacić z prywatnej kieszeni.
WP: Ile zatem kosztuje wykonanie testu?
- Jest to najtańsze na rynku tego typu badanie genetyczne. Kosztuje 5 tys. złotych. Można też wykonać inny test na obecność raka piersi i sprawdzić, czy jest się nosicielem genu odpowiedzialnego za raka piersi i czy istnieje ryzyko zachorowania na ten typ nowotworu. Jednak taki test, dla porównania, kosztuje 20 tysięcy złotych. Jest to koszt za sprawdzenie tylko jednej możliwości. Nasze badanie kosztuje 5 tys. złotych i badany jest cały genom, a nie tylko jeden gen.
WP: Dla pana to niewiele, ale ktoś może nie mieć takich pieniędzy.
- Tak. Jeśli jednak sprawa jest na ostrzu noża i zastanawiasz się, czy wydanie tych pieniędzy uratuje komuś życie, to taka kwota zawsze się znajdzie. Oczywiście, rozumiem, że póki co cena badania jest pewną przeszkodzą i ogranicza pulę badanych do ludzi bardziej zamożnych. Jednak kiedy świat medyczny dowie się o działaniu i skuteczności naszego badania, wtedy dowiedzą się o tym doktorzy, a potem pacjenci i na koniec niewątpliwie i urzędnicy, którzy zrozumieją, że właśnie takie rozwiązania posłużą nie tylko pacjentom ale i budżetowi państwa.
WP: Jest jeszcze jedna przeszkoda. Środowiska, którym może zależeć, by takie badanie nie było powszechne. A konkretnie - koncerny farmaceutyczne.
- Przy użyciu naszego testu możliwe jest stwierdzenie jaki odsetek badanych pozytywnie reaguje na daną terapię. Czy pracując w firmie wytwarzającej leki nie chciałaby pani kontynuować współpracy z tymi, na których lek wpływa pozytywnie? Po co przechodzić do fazy drugiej i wydać kolejnych 800 milionów dolarów. Może lepiej odrzucić dany lek i przejść do testowania następnego? Dzięki naszym odkryciom cykl pracy nad jednym lekiem na raka skróci się niewyobrażalnie. Onkolodzy potrzebują jak największej liczby leków, by móc z powodzeniem walczyć z rakiem. To jest nowe jutro, a perspektywie końcowej, w przyszłości, po wykonaniu testu i analizie wykonanej przez komputer, będziemy w stanie od razu określić listę konkretnych leków, które pomogą w danym przypadku. Być może stanie się tak za 5 lat. Dlaczego mówię to z taką pewnością? W ten sposób właśnie wygraliśmy walkę z AIDS. A kto zarobił wtedy na ratowaniu ludzkiego życia najwięcej?
WP: Rynek farmaceutyczny.
- Właśnie. Ja chciałabym żyć na świecie w którym ludzie nie umierają na raka. Same plusy. W końcu wszyscy dojdziemy do takiego właśnie wniosku i nikt na pewno nie zostanie odsunięty w tej branży na bok.
WP: Ile czasu zajmują testy zanim badanie zostanie uznane i dopuszczone do ogólnego użytku?
- Po raz pierwszy 6 lat temu przy użyciu nowoczesnego sprzętu udowodniliśmy, że jesteśmy w stanie wykryć raka piersi i raka prostaty w warunkach kontrolnych. Wtedy takie badanie kosztowało około 200 tysięcy złotych, było więc bardzo drogie. Pojawił się potem na rynku jeszcze lepszy sprzęt. Wtedy opracowanie dokumentacji zajęło nam rok. Na naukowe publikacje czekaliśmy również rok. Więc zazwyczaj cykl pracy trwa 2 lata: od odkrycia, przez zbieranie i analizę danych i publikację. Dzięki temu jesteśmy dzisiaj właśnie tutaj.
- dr Hovard Urnovitz - współzałożyciel firmy Chronix, służył wcześniej jako starszy pracownik naukowy w Instytucie Badań nad Rakiem, Medical Research Institute w San Francisco w Kalifornii. Był także dyrektorem Molekularnej i Inżynierii Komórkowej w XOMA Corporation w Berkeley, w Kalifornii oraz dyrektorem Instrumentu Hybrydoma w Pracowni Patologii Eksperymentalnej na Uniwersytecie Iowa.