Chersoń pod okupacją. Podwójne cenniki, sąsiedzkie hotspoty, ucieczka z miasta
Na okupowanych przez Rosję terytoriach południowej Ukrainy trwa proces ich łączenia z państwem Putina. Rozmawiamy z dwiema osobami żyjącymi pod okupacją, aby sprawdzić, jak zaborca rusyfikuje podbite obszary.
Na południu Ukrainy pojawił się "kurator", czyli Siergiej Kirijenko, szef administracji prezydenta Rosji. To on ma dopilnować okupowanych terytoriów na ich drodze do Rosji. O procesie, postępującym na podbitych terenach, świadczy też zmiana marionetkowego rządu w Doniecku oraz sygnały o chęci przyłączenia się do Rosji płynące od kolaborantów z Melitopola, Berdiańska czy Chersonia.
Kuratorzy, artyści, funkcjonariusze bezpieczeństwa i urzędnicy paszportowi pojechali do Chersonia, żeby przygotować dobre wiadomości dla Kremla. Ale akcja rozdawania rosyjskich paszportów miejscowym najwyraźniej idzie kiepsko. Jak inaczej bowiem wytłumaczyć to, że w niegdyś stutysięcznych miastach Ukrainy udało się Rosjanom wydać co najwyżej kilkaset paszportów z dwugłowym orłem?
Dziś w tych regionach Rosja nie wywołuje niczego poza nienawiścią. Nie ma szans wygrać żadnego przygotowanego przez siebie "referendum". Ma pod ręką zbyt mało "aktorów", aby osiągnąć jakikolwiek triumf, choćby udawany. Dzieje się tak, bo nawet najbardziej sceptyczni wobec Kijowa Ukraińcy widzą, że kremlowska "pomoc humanitarna" jest przeterminowana, a troska o mieszkańców wyłącznie pokazowa.
Skontaktowaliśmy się z dwiema osobami z Chersonia. To 30-letni przedsiębiorca Walery* i Alina, 34-letnia nauczycielka.
Walery: W regionie jest dużo rosyjskich towarów, poza tym orkowie – tak określamy Rosjan — zajęli wielkie hurtownie, gdzie miejscowi handlarze kupują żywność, by sprzedawać ją detalicznie. Kupcami są Ukraińcy, toteż i kupują, i sprzedają za hrywny.
Moja rodzina nie kupuje towarów rosyjskich. Ale ukraińskie towary są zdecydowanie droższe! Pojawiły się cenniki z podwójnym kursem. Sprzedawcy nie chcą wieszać takich cenników, ale okupanci ich do tego zmuszają.
Alina: Ruble są przyjmowane tylko w dwóch sklepach w centrum miasta, bo to sklepy stworzone przez Rosjan lub kolaborantów. Wcześniej, kiedy wszędzie był internet, ludzie płacili przelewami za pomocą ukraińskich aplikacji bankowych, a teraz płacą gotówką - hrywnami. Duże sklepy nie działają. Ludzie po towary jeżdżą na wieś lub na Krym, a następnie z własnych samochodów sprzedają je na bazarach. Ceny wszystkiego poszły mocno w górę.
Walery: Ciągle słychać ostrzał, zniszczyli już wiele okolicznych wsi. Ale nawet jeśli jest cicho, to ciężko znaleźć sobie miejsce. Cisza jest być może jeszcze gorsza niż huk wystrzałów. Potrafi być przerażająca!
Alina: Dźwięk wystrzałów spowszedniał, ja już na niego nie zwracam uwagi. Nocami słychać, jak Rosjanie atakują z okolic Chersonia Mikołajów. Szkoły są zamknięte. Miasto wróciło jakby do czasów sowieckich. Nie ma nawet jak zadzwonić po karetkę.
Nie tak dawno Rosjanie spowodowali wypadek i uciekli, a ludzie nie mogli zadzwonić do szpitala. Jakiś chłopak na rowerze pojechał po pomoc, ale kiedy w końcu przyjechali lekarze, kierowca staranowanego samochodu już nie żył. To niejedyny taki wypadek. Rosjanie "konfiskują" samochody cywilom, jeżdżąc, nie przestrzegając przepisów, zachowują się bezczelnie.
Wypadek rosyjskiego samochodu wojskowego:
Walery: Jeżdżę często. Wszędzie są "blokposty" – posterunki. Tam rozbierają cię do pasa, szukają tatuaży, przeszukują samochód, sprawdzają komórki. Mają na to jakieś swoje instrukcje. Pytają: "Dlaczego tak źle nas traktujecie?!". A co ja mam odpowiedzieć?
Alina: Blokposty są w całym mieście. Niedawno wyciągnęli moją przyjaciółkę z busa komunikacji miejskiej, sprawdzili telefon i oddali. To nietypowe, bo w transporcie publicznym zwykle sprawdzają tylko paszporty mężczyzn. A prywatne samochody przeglądają w całości.
Społeczne hotspoty
Walery: Mieszkańcy Chersonia czekają na ukraińską armię. Miasto jest bardzo proukraińskie. Rosjanie próbują robić pokazówki, używając jakiejś biedoty przywiezionej z Krymu i niektórych ukraińskich emerytów. Wyłączyli ukraińską telewizję i piorą im mózgi swoją propagandą.
Alina: Ludzie szukają hotspotów, w których można skorzystać z wi-fi, ale i tak kupują rosyjskie karty SIM, bo nie mają innego wyjścia, muszą być w kontakcie z bliskimi. Wiadomości najczęściej czytamy na kanałach na Telegramie.
Wielu mieszkańców nienawidzi okupantów, a szczególnie kolaborantów — "mera" Wołodymyra Saldy i byłego dziennikarza Kyryłę Striemousowa, "szefa" chersońskiej administracji cywilno-wojskowej powołanej przez rosyjskich żołnierzy. Ale władze ukraińskie też nie cieszą się wielkim zaufaniem.
Od samego początku wojny władze Chersonia nie udzielały informacji, nie kontaktowały się z ludźmi. Dlatego większość mieszkańców nikomu nie ufa.
Walery: Z zasięgiem jest d…pa. Wystawiamy swoje routery na ulice i zdejmujemy hasła, by inni mogli skorzystać i komunikować z bliskimi. Niektórzy poszli do "orków" po ich karty SIM, ale ich używanie nie jest takie proste. Nie da się doładować takiej karty. Potrzebne są rachunki w rublach, których nie mamy.
Alina: Znam przypadki, kiedy na blokpostach zmuszali ludzi do pokazania telefonu, sieci społecznościowych, korespondencji. Jak coś się nie spodoba, niszczyli komórkę.
Walery: Okupanci "dobrowolnie" kierują ludzi do prac — np. do kopania rowów, pomocy armii. Mogą skonfiskować, co tylko zechcą. Ludzie nie mogą się temu sprzeciwić, bo są szantażowani tym, że żołnierze zrobią krzywdę ich dzieciom!
Zastraszanie — to niejedyna forma przemocy
W obwodzie chersońskim Rosjanie trzymają w więzieniach blisko 600 osób, niektórych wywożą na Krym — twierdzi przedstawicielka prezydenta Ukrainy w Republice Autonomicznej Krymu, Tamiła Taszewa.
Alina: Jestem nie tylko nauczycielką, ale i szkolną psycholożką, współpracuję z innymi psychologami, ośrodkami i organizacjami psychologicznymi. Mamy wiele sygnałów o gwałtach. Ofiary nawet na wyzwolonym terytorium nie chcą o tym mówić, czy zgłaszać, a co dopiero na terytorium okupowanym! Nie wiem, jak z tego wyjdziemy, to bardzo trudne.
Walery: Ci, którzy aktywnie sprzeciwiają się okupantom, są wywożeni. Rosjanie namierzają ich poprzez sieci społecznościowe, pomagają w tym funkcjonariusze Rosgwardii i kolaboranci-donosiciele! Ludzie już nie wychodzą na demonstracje jak wiosną. Opór jest cichy. Działamy poprzez ludzi na nieokupowanych terytoriach, anonimowo rozmawiamy z nimi, by pisali prawdę o tym, co się dzieje.
Alina: Ludzie są porywani. Torturowani. Dziś w Chersoniu trudno jawnie sprzeciwiać się Rosjanom. Jest to ryzyko nie tylko dla takiego człowieka, ale także dla jego rodziny. Propaganda przekonuje, jacy to jesteśmy szczęśliwi w Chersoniu i jak bardzo chcemy być częścią Rosji. Tylko żeby pokazać taki obrazek, funkcjonariusze FSB przywożą swoje rodziny do chersońskich hoteli i akademików, by oni odgrywali rolę "zadowolonych" mieszkańców miasta. Nas tam nie wpuszczają.
Walery: W mieście jest teraz wiele osób przywiezionych z Krymu. We wszystkich akademikach. A my czekamy na Siły Zbrojne Ukrainy.
Mieszkaniec Chersonia Nisar Achmad szyje wstążki w kolorach flagi Ukrainy i rozwiesza je po mieście:
Walery: Niby ukraiński legalny mer Ihor Kołychajew jest w mieście, ale pisze w sieciach społecznościowych jakieś bzdury — że wszystkie służby komunalne miasta działają. A przecież emeryci nie dostają emerytury od dwóch miesięcy. Pieniądze z kart da się wypłacić tylko w kilku bankach, więc ludzie stają tam w kolejkach już od północy.
Ihor Kołychajew ogłosił 25 kwietnia, że okupanci zajęli radę miasta, a on opuścił budynek. Wcześniej ukraińska flaga cały czas wisiała nad budynkiem samorządu, mimo że miasto zostało zajęte przez Rosjan na początku marca. Kołychajew twierdzi, że pozostał w Chersoniu:
Alina: Komunikacja z naszą władzą [Kołychajewem] odbywa się w jej sieciach społecznościowych, w komentarzach. Tak było zresztą od samego początku wojny. Przez to, że brak było informacji o sytuacji od naszego samorządu, w mieście szerzyły się plotki. Teraz wielu ludzi ma sporo pytań do mera Kołychajewa. Chersoński dziennikarz Kostiantyn Riżenko pyta o wypłaty dla budżetówki, o emerytury, o zbiórkę na rzecz miasta, która idzie do prywatnej fundacji mera.
Walery: Jeśli miasto zostanie odcięte od ukraińskich pieniędzy — będzie po nas. Ludzie przestaną być po stronie Ukrainy, bo stracą wiarę. Ja nie pracuję od trzech miesięcy, ale przecież mnie nikt nie zwolnił, i nie mogę ubiegać się o zasiłek dla bezrobotnych. Moją żonę zawieszono — nie zwolniono — więc i jej nic nie przysługuje. Córka ma 4 lata i na nią też nie dostajemy żadnych pieniędzy! Mamy jeszcze trochę oszczędności, ale niedługo się skończą. A nie chcemy zostać kolaborantami.
Ucieczka
Pod koniec naszej rozmowy Alina mówi mi, że planuje wyjazd z Chersonia. Możliwości są dwie.
Pierwsza — przez Wasiliwkę do Zaporoża. Ten wariant może się udać tylko w przypadku, jeśli przepuszczą ją przez blokposty. Tu front jest relatywnie "spokojniejszy" niż na kierunku mikołajowskim czy krzyworoskim.
Druga możliwość jest bardziej kosztowna i trudna. Jej zaleta to stała dostępność. Można bowiem wyjechać z Chersonia przez Krym. Na tej drodze czekają rosyjskie obozy filtracyjne. Alina wybiera drogę przez Wasiliwkę. Kiedy udaje mi się z nią potem porozmawiać, jest w drodze od 5 dni.
Alina: Im dalej jestem od Chersonia, tym więcej widzę polityki. To dziwne, bo kiedy mieszkałam i pracowałam w Chersoniu, myślałam tylko o tym, jak pomóc rodzinie, znaleźć lekarstwa, bo mój ojczym jest bardzo chory, na nic innego nie wystarczało mi energii.
Po drodze jest wiele kontroli, po 17. blokpoście przestałam już je liczyć. Orkowie nawet nie starają się być grzeczni. Przepytują ludzi. My mieliśmy "szczęście" w nieszczęściu, bo w naszym autobusie był starszy pan ze złamanym kręgosłupem i cukrzycą. Z tego powodu nie byliśmy za bardzo przeszukiwani. Ale orkowie czepili się 14-letniego chłopca, który jechał z matką i młodszym bratem.
Na dwóch blokpostach przesłuchiwali go, bo myśleli, że ma sfałszowaną metrykę i jest pełnoletni. A chłopiec wyglądał na swój wiek, czyli jak dziecko. W autobusie było 18 osób. Większość z oburzeniem krzyczała: "co robicie, to jest dziecko przecież!". Wtedy orkowie odpuścili.
Byli z nami także 17-letni chłopcy, których wyciągnięto, rozebrano i sprawdzono pod kątem wojskowych tatuaży. Niedaleko Wasyliwki, na ostatnich posterunkach, czekaliśmy 5 godzin na środku pola, w palącym słońcu, aż pozwolono nam odejść. Wyruszyliśmy z Chersonia o 7:00, o 11:30 byliśmy w Wasyliwce, a dopiero o 17:00 zostaliśmy wpuszczeni. Gdy tylko dotarliśmy do naszych, wezwali karetkę, przekazali dalej, że jest z nami chory człowiek, pomogli mu.
Ani Walery, ani Alina nie mają planów na przyszłość. Nie wiedzą, co przyniesie im jutro. Alina liczy jedynie, że w nowym miejscu znajdzie jakieś mieszkanie, a życie będzie budować od nowa. Ale jak zaczynać od nowa, kiedy w Chersoniu została część rodziny.
Walery na pytanie o przyszłość mówi, że jest ono "bardzo teoretyczne":
- Jeśli nic się nie zmieni do jesieni, wyjadę z rodziną. Bardzo tego nie chcę, bo i ja, i żona mamy tu starych schorowanych rodziców, którzy potrzebują pomocy, opiekujemy się też zwierzętami i bezdomnymi. Nikt o nich nie zadba, ale nie będę miał innego wyjścia, bo jak nie wyjedziemy, to nie przetrwamy. Ale jeszcze nie straciliśmy nadziei.
*Imiona bohaterów zostały zmienione.
Dla Wirtualnej Polski: Igor Isajew