Charles Jenkins - amerykański żołnierz, który uciekł do Korei Północnej
Starszy sierżant Charles Jenkins znalazł nietypowy sposób na rozwiązanie swoich problemów. Postanowił uciec z US Army i przedostać się do Korei Północnej. Czerwony raj Kim Ir Sena nie spodobał się amerykańskiemu żołnierzowi, nie było już jednak szans na ucieczkę. Jenkins regularnie trafiał na okładki propagandowego magazynu "Ulubieńcy fortuny" i do reżimowych produkcji telewizyjnych. "Zasłynął" też rolą głównego czarnego charakteru w serialu "Bezimienni herosi". W praktyce na 39 lat stał się niewolnikiem - pisze Michał Staniul w artykule dla WP.
31.08.2015 18:16
Awans na starszego sierżanta przyjemnie podłechtał Jenkinsowi ego - dla niego, chłopaka z prowincji, było to nie lada osiągnięciem. Ale radość trwała krótko.
Najpierw przełożeni zadecydowali, że jego oddział dołączy do zaczepnych patroli tuż przy linii wroga - na granicy z Koreą Północną. Wkrótce po koszarach rozeszła się jeszcze gorsza wieść: cała jednostka ma trafić do Wietnamu. Plotka, lecz tego Jenkins już nie wiedział.
Młody mężczyzna był przerażony. W armii służył od siedmiu lat i zawsze czuł, że nie nadaje się do dowodzenia - zwłaszcza w warunkach bojowych. Nie miał ani wykształcenia, ani charyzmy; nie posiadał nawet donośnego głosu. Nie chciał takiej odpowiedzialności, choć nie mógł po prostu odmówić i zrezygnować. Musiał znaleźć inne wyjście.
Miał świadomość, że to, co zamierza zrobić, jest zdradą. Po dziesiątym piwie było mu już jednak wszystko jedno. Podjął decyzję: w trakcie najbliższego patrolu odłączy się od swojego oddziału, przemknie przez Strefę Zdemilitaryzowaną (DMZ) i w potwornie zimną noc 5 stycznia 1965 roku dostanie się na terytorium Korei Północnej. Stamtąd, zakładał, prędzej czy później trafi do Moskwy, która odda go USA podczas wymiany jeńców. W najgorszym wypadku zostanie ukarany za dezercję. Lepsze to od śmierci na obcej wojnie w dżungli.
Problem w tym, że Charles Robert Jenkins nie wiedział jednej rzeczy: reżim w Pjongjangu, choć czerwony do cna, nigdy nie podporządkował się ZSRR. Koreańscy komuniści nie oddawali Sowietom swoich zdobyczy.
"Byłem takim ignorantem. Nie rozumiałem, że kraj, w którym szukałem tymczasowego schronienia, był w rzeczywistości gigantycznym, obłąkanym więzieniem" - napisał w swojej autobiografii "The Reluctant Communist" ("Niechętny komunista").
Zziębnięty, skacowany i zakrwawiony Jenkins natknął się na północnokoreański posterunek po kilku godzinach tułaczki przez największe pole minowe świata. Gdy otoczyli go zdezorientowani Koreańczycy, 24-letni dezerter poczuł, że popełnił ogromny błąd. Płacić miał za niego przez następne cztery dekady.
Raj?
Po dwunastu dniach mniej lub bardziej brutalnych przesłuchań, Jenkins poznał trzech innych Amerykanów, którzy po 1962 roku uciekli ze stacjonujących wzdłuż Koreańskiej Strefy Zdemilitaryzowanej jednostek US Army: Jamesa Dresnoka, Larry'ego Abshiera i Jerry'ego Parrisha. Wszyscy byli rekrutami z poboru, wszyscy mieli za sobą trudną przeszłość i wszyscy wpakowali się w wojsku w tarapaty przez niesubordynację.
"Wiele nas łączyło. Byliśmy młodymi, durnymi żołnierzami z ubogich środowisk, którzy bez armii nie mieliby nic. Postanowiliśmy to wszystko odrzucić, bo nie potrafiliśmy stawić czoła swoim prawdziwym lub wyimaginowanym problemom" - pisze we wspomnieniach Jenkins.
Z perspektywy amerykańskiego dowództwa tchórzliwi uciekinierzy prezentowali niewielką wartość. Dla Koreańczyków byli jednak bezcennym trofeum.
Reżimowe media od razu ułożyły odpowiednią narrację: oto czterech jankeskich żołnierzy porzuca zgniły kapitalistyczny świat, by dobrowolnie zaznać szczęścia w socjalistycznym raju stworzonym przez Kim Ir Sena. Uśmiechnięta czwórka regularnie trafiała na okładki propagandowego magazynu "Ulubieńcy fortuny", pozowała do zdjęć na tle lśniących traktorów i rzekomo podpisywała się pod tyradami wymierzonymi w "imperialistów z USA". Chropowaty, basowy głos dwumetrowego Dresnoka zabrzmiał wkrótce z wielkich głośników, które północnokoreańska armia skierowała w stronę amerykańskich oddziałów przy DMZ. - Porzućcie służbę i przejdźcie na północ. Niczego wam nie zabraknie, mamy pieniądze, kobiety i alkohol - zapewniał.
W późniejszych latach dezerterzy pojawiali się także w propagandowych produkcjach telewizyjnych. Jenkins "zasłynął" przede wszystkim rolą głównego czarnego charakteru w serialu "Bezimienni herosi". Grany przez niego Dr Kelton był bezwzględnym amerykańskim kapitalistą starającym się za wszelką cenę doprowadzić do wybuchu kolejnej wojny na Półwyspie Koreańskim. W tym samym filmie Jerry Parrish wcielił się w postać brytyjskiego pułkownika Louisa Londona, który doznaje oświecenia i staje po stronie Północy.
Fragment północnokoreańskiego serialu "Bezimienni herosi" z udziałem Charlesa Jenkinsa
Przedostające się okazjonalnie na zewnątrz informacje tworzyły wrażenie, że Jenkins i spółka byli nie tylko zdrajcami, ale i konformistami, którzy pławią się w statusie celebrytów jednej z najbardziej represyjnych dyktatur globu. Były to wszakże tylko pozory.
Oczy
"Jak każdemu mieszkańcowi Korei Północnej, przydzielono nam "liderów". Przez 40 lat miałem ich zbyt wielu, by wszystkich zliczyć. Jako członkowie Północnokoreańskiej Partii Robotniczej (którą nazywaliśmy Organizacją), liderzy byli odpowiedzialni za przyglądanie się każdemu naszemu ruchowi i dbanie, byśmy żyli i zachowywali się zgodnie z " - wspomina Jenkins.
Początkowo wszyscy Amerykanie mieszkali w jednym pokoju bez łóżek. Choć później wielokrotnie przenoszono ich do innych miejsc, warunki niemal zawsze były fatalne: domy nie miały ogrzewania, często brakowało w nich też bieżącej wody i prądu. Aby wyjść na zewnątrz, cudzoziemcy musieli prosić o zgodę swoich nadzorców; działanie na własną rękę kończyło się z zasady długą połajanką, obcięciem racji żywnościowych lub biciem. Karę często kazano wymierzać najsilniejszemu z grupy Dresnokowi. - Sprawiało mu to przyjemność - wspominał Jenkins.
Przez pierwsze lata podstawowym zajęciem całej czwórki była nauka: Organizacja wymagała, by wykuli na pamięć wszystkie teksty opisujące ideologię północnokoreańskiej samowystarczalności, Dżucze. Po siedmiu latach studiów - osiem godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu, a do tego karne nadgodziny za każdy oblany sprawdzian - Jenkins mógł wyrecytować po koreańsku każdą ze złotych myśli Kim Ir Sena. Gdy wystarczająco dobrze opanował lokalny język, partia skierowała go do nauczania angielskiego na wojskowym uniwersytecie w Pjongjangu. Było w tym mnóstwo ironii: "profesor" Jenkins miał za sobą zaledwie sześć klas szkoły podstawowej, a jego mocnego, południowego akcentu nie rozumieli często nawet Amerykanie. - Jeśli byliśmy najlepszymi wykładowcami, jakich mogli znaleźć, to Korea Północna naprawdę potrzebowała szerszych kadr - żartował.
Pewnego dnia studenci zauważyli wojskowy tatuaż na lewym przedramieniu Jenkinsa: dwa skrzyżowane karabiny i napis "US Army". Nim zdążył cokolwiek zrobić, zawleczono go do gabinetu chirurgicznego. Gdy lekarz wycinał mu nożyczkami szeroki płat skóry z ręki, Jenkins omal nie zemdlał.
"Doktor powiedział, bez cienia żalu czy smutku, że nie może mi dać żadnych środków przeciwbólowych, bo musi je zachować dla bohaterów z pola bitwy. (...) Nie wróciłem już do tej kliniki na ściągnięcie szwów. W życiu nie pozwoliłbym, żeby ten rzeźnik znowu mnie dotknął" - pisze Jenkins.
Miłość u drzwi
W 1980 roku jeden z opiekunów Jenkinsa przywiózł do jego domu 21-letnią Japonkę Hitomi Sogę. - Będzie z tobą mieszkać. Masz nauczyć ją angielskiego - usłyszał. Brzmiało to niewinnie, ale Amerykanin wiedział, że chodzi o coś więcej niż korepetycje. Koreańczycy już wcześniej wyznaczali swoim zagranicznym "gościom" partnerki; partia chciała kontrolować każdy element ich życia, wliczając to, z kim będą spać. Zrządzeniem losu, Charlesa i dwukrotnie od niego młodszą Hitomi połączyła wkrótce prawdziwa miłość. Po niespełna 40 dniach para wzięła ślub.
"Nie wiem, co nas do siebie przyciągnęło. Oboje czuliśmy się bardzo samotni w świecie, w którym byliśmy całkowitymi outsiderami. Szybko zrozumieliśmy też, że wspólnie nienawidzimy Korei Północnej. To było mocną więzią" - wspomina w autobiografii.
Po paru tygodniach znajomości Soga wyjawiła Jenkinsowi, że dwa lata wcześniej została uprowadzona ze swojej rodzinnej wyspy przez agentów Korei Północnej. Dlaczego wysłannicy Kim Ir Sena porwali młodziutką pielęgniarkę z Japonii? Tego dokładnie nie wiadomo. Wiadomo za to, że Hitomi nie była jedyna.
Choć reżim długo temu zaprzeczał, Pjongjang od lat uprowadzał obywateli obcych państw, zwłaszcza Korei Południowej i Japonii. Porwani pomagali w nauce języka i zrozumieniu lokalnej specyfiki północnokoreańskim szpiegom, którzy często przejmowali ich tożsamość podczas prób przeniknięcia na terytorium wroga. Ale według Jenkinsa, makiaweliczny plan posuwał się jeszcze dalej.
Uprowadzeni mieli wydawać na świat potomstwo, z którego miejscowy wywiad mógłby stworzyć szpiegów idealnych: indoktrynowanych od dziecka, dwujęzycznych i obdarzonych właściwymi rysami twarzy, by wtopić się w tłum. Gdy jego córki osiągnęły odpowiedni wiek, Organizacja natychmiast wysłała je do uważanej za kuźnię agentów stołecznej Szkoły Języków Obcych.
"W Korei Południowej jest pełno dzieciaków zrodzonych ze związków koreańskich kobiet z amerykańskimi żołnierzami. Moje córki mogłyby bez wzbudzania podejrzeń poruszać się po Seulu i oglądać obiekty wojskowe w całym kraju. (...) Udając, że szukają ojca, mogłyby wejść prawie do każdego biura. Ich wygląd dałby im ogromne możliwości" - wspomina amerykański żołnierz.
Na szczęście, najczarniejszy scenariusz nigdy się nie spełnił.
Ratunek
W 2002 roku doszło do historycznego spotkania: japoński premier Junichiro Koizumi zjawił się w Pjongjangu, by porozmawiać z Kim Dzong Ilem. Licząc na normalizację relacji i finansową pomoc, północnokoreański dyktator zrobił to, czego Tokio domagało się od dawna: przyznał, że Korea faktycznie uprowadzała obywateli Kraju Kwitnącej Wiśni. Spośród rzekomej trzynastki porwanych (zdaniem japońskich władz w rzeczywistości było to 19 osób, a według organizacji pozarządowym - ponad 80), pięciu ciągle pozostawało przy życiu. Jedną z nich była Hitomi Soga. Po paru tygodniach kobieta była już w Japonii. Jenkins i jego córki na wolność musieli jeszcze poczekać.
O ile Pjongjang - w imię poprawy stosunków z Japonią - bez oporu zgodził się na rozstanie w Sogą, tak nieszczególnie miał ochotę pozbywać się swojej zimnowojennej pamiątki. Wątpliwości nękały również samego Jenkinsa: mógł nienawidzić Korei, ale dobrze wiedział, że Tokio musiałoby oddać go Amerykanom, dla których pozostawał godnym kary dezerterem. Koreańscy opiekunowie nieustannie powtarzali mu, że sąd wojskowy szykuje dla niego bardzo surowy wyrok. Ale stary żołnierz miał na kogo liczyć.
Hitomi Soga była już w tym czasie w Japonii prawdziwą bohaterką. Jej rozłąka z rodziną stała się sprawą narodową; petycję wzywającą rząd do walki o Jenkinsa, Brindę i Mikę podpisało ponad osiem milionów Japończyków. Premier Koizumi i japońskie MSZ wojowali więc na dwóch frontach: w Pjongjangu i w Waszyngtonie. W końcu odnieśli sukces - Amerykanin i jego córki mogli spotkać się z Hitomi na neutralnym gruncie w Indonezji. Teoretycznie miał być to tygodniowy pobyt.
8 czerwca 2004 roku Charles Robert Jenkins wsiadł na pokład samolotu lecącego do Dżakarty. Koreę Północną opuszczał po raz pierwszy od 39 lat, sześciu miesięcy i czterech dni. Nigdy już tam nie wrócił.
Dzięki wstawiennictwu rządu w Tokio i skuteczności wojskowego prawnika, amerykański trybunał skazał sędziwego sierżanta na symboliczne 30 dni odsiadki. Cztery dekady uwięzienia w orwellowskiej dyktaturze - argumentowano - było wystarczającą karą.
75-letni dziś Jenkins mieszka wraz z żoną na jej rodzinnej wyspie Sado. Drugi z żyjących jeszcze dezerterów, James Dresnok, nadal pozostaje w Korei Północnej. Jak przekonywał w 2006 roku reporterów BBC, którym pozwolono się z nim zobaczyć, nie ma zamiaru wyjeżdżać. - Nie wróciłbym do Stanów, choćby położono przede mną miliard dolarów w złocie - powiedział.
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski