Cenzura nie chciała puścić tego reportażu. Hanna Krall pisze o Annie Walentynowicz, bohaterce Sierpnia '80
"Moje książki są właściwie o jednym – sprecyzowała kiedyś swój życiowy temat Hanna Krall. - O tym, jak bardzo człowiek może być dobry i jak bardzo zły. Tego dowiadujemy się wciąż na nowo".
Przed książkami o Polakach, Żydach i Niemcach, zebranych w ubiegłym roku w jednym tomie "Fantom bólu", Hanna Krall pisała "o ludziach, którzy są zachwyceni życiem, bo udało im się odłożyć 80 złotych na książeczkę albo zdobyć nogi wieprzowe". Jeśli komuś spodobała się ta definicja jej peerelowskich bohaterów, to zgłaszam, że napisała ją ona sama.
Teksty Hanny Krall o PRL-u ukazywały się głównie w "Polityce", gdzie pracowała do stanu wojennego. "Z drukiem każdego z nich był większy lub mniejszy kłopot, szło trudno, ale przecież jakoś w końcu szło" – pisał Kazimierz Dziewanowski. Kiedy ukazywały się pojedynczo, w dużych odstępach czasu, cenzura je najczęściej z trudem, ale jednak akceptowała. Zebrane w książkę i czytane łącznie, były już ponad wytrzymałość władzy.
W 1976 r. skład drukarski książki "Szczęście Marianny Głaz" wrzucono do kotła i przetopiono na metal. Miało ją wydać wydawnictwo "Iskry". Drugą, gdzie było kilka tekstów z pierwszej zniszczonej książki i teksty nowe, Wydawnictwo Literackie wydało i gotową książkę w 1986 r. pocięto. "Dziesięć tysięcy książek cięli specjalnymi nożami, zawieszonymi jak gilotyna" – to niezwykłe w cywilizowanym kraju zdarzenie Hanna Krall opisała później w innej swojej książce "Okna" (1987), wydanej Londynie, a w Polsce w podziemnym wydawnictwie. "Od drukarza, który wchodził w skład tnącego komanda, dowiedziały się…" (one, bowiem bohaterkami "Okien" jest twórczy duet: dziennikarka i fotoreporterka) "…że znalazły się w niezasłużenie dobrym towarzystwie: poezji Osipa Mandelsztama. Z tym, dodał drukarz, że Mandelsztama cięli wszerz, a ich książkę po przekątnej. Zastanawiały się, jak lepiej. I czy istnieje metafizyka cięcia […]".
Ze stopionych i pociętych książek powstała jeszcze jedna książka – "Trudności ze wstawianiem", tylko tym razem ukazała się w podziemnym wydawnictwie Pokolenie w 1988 r. Po wprowadzeniu stanu wojennego, gdy kilkunastu dziennikarzy, w tym Krall, opuściło "Politykę", reporterkę drukowały "Wiadomości Wędkarskie".
Reportaż o Annie Walentynowicz – symbolu Sierpnia – Hanna Krall napisała jesienią 1980 r. dla "Polityki". Niestety, cenzura nie dopuściła go do druku. Tekst wydrukował "Tygodnik Powszechny", który jako pismo inteligencji katolickiej miał większą swobodę i drukował często materiały, jakie nie miały szans gdzie indziej. O kulisach powstania reportażu reporterka opowiada tak:
- Wypatrzyłam Walentynowicz od razu, gdy były strajki. Wyglądała jak moje bohaterki – zwyczajne kobiety, niewysokie, rzeczowe i dzielne. Bardzo mnie interesowała ta kobieta obok Wałęsy. Jak tylko skończyły się strajki, poprosiłam Jana Józefa Lipskiego, żeby mnie z nią skontaktował. On, że świetnie się składa, bo Ania musi przyjechać na jakieś zebranie do Warszawy, tworzyli zdaje się komitet obrony więźniów politycznych. To ty się nią zajmij, odbierz ją z dworca, mówi, a potem ją przywieź tam, gdzie trzeba. Wsiadłyśmy do taksówki na Centralnym. Jak tylko samochód ruszył, ona zaczęła rzucać ulotki przez okno. A to były pierwsze dni po Sierpniu i mówiło się: wejdą Ruscy, czy nie wejdą, zamkną kogoś, nie zamkną. Mówię: pani Aniu, ja panią błagam, w tej chwili pisanie o pani jest ważniejsze niż te ulotki, pomogę pani potem, we dwie rozrzucimy szybciej, ale najpierw porozmawiajmy. A ona na to: tak, tak, i dalej wyrzuca. Taksówkarz zaniepokojony, odwraca się i mówi: jeżeli panie się nie uspokoją, to mi zabiorą ten samochód. I to był argument, schowała ulotki. Przychodzimy do mnie domu, wchodzimy do kuchni. Mąż stoi przy kuchence, a na kuchni stoi jakiś pan i majstruje w okapie. Widocznie coś się zepsuło. Pytam: kto to jest ten pan? Jurek mówi, że hydraulik. A Ania: wzywali państwo hydraulika? Mówię: mąż chyba wzywał, a Jurek: chyba ty… I ona spojrzała na nas jak na parę debili. Pan zeskoczył zgrabnie, ukłonił się i wyszedł. Myśmy się przeniosły do pokoju, zamknęłyśmy wszystkie drzwi i gadałyśmy.
Tekstem zainteresował się Adam Hanuszkiewicz i wystawił go w Teatrze Narodowym, na scenie Teatru Małego. Tytuł "Relacje", o trzech wydarzeniach z trojgiem moich bohaterów. Rok 1956 – Lechosław Goździk, 1976 – sekretarz komitetu PZPR w Radomiu Janusz Prokopiak i 1980 – Anna Walentynowicz. Ją grała Zofia Kucówna. Teatr zaprosił bohaterów na spektakl. Walentynowicz tak usiadła z boku sceny, że światło reflektora padało i na Kucównę, i na Anię wśród publiczności. Kucówna weszła na scenę elegancko ubrana, miała bardzo ładną prywatną biżuterię. Ja tak leciusieńko struchlałam, gdy zobaczyłam te klipsy, te pierścionki, te bransoletki. A Zosia siedziała, uśmiechała się i powoli zaczęła na oczach widzów ściągać tę biżuterię, i chować do torebki. Przy publiczności zamieniać się w Walentynowicz. To było fantastyczne. Tak jakoś nogi inaczej ustawiła, jakoś tak ręce jej się zmieniły, torebkę inaczej trzymała i stała się prawdziwą Walentynowicz. Zaczęła mówić. Powiedziała może trzy zdania, a Walentynowicz zaczyna płakać. Wszyscy patrzą, Walentynowicz płacze. Kucówna mówi dalej tekst, a Ania zdejmuje okulary, wyjmuje chusteczkę, wyciera okulary, przeciera oczy, nakłada okulary. Widać było, że myśli sobie: nie mogę robić z siebie widowiska. Kucówna mówi dalej, Walentynowicz zalewa się łzami, zdejmuje te okulary, wyciera… Potem kończy się przedstawienie, troje aktorów zaprasza bohaterów na scenę. Są kwiaty, wchodzi Anna Walentynowicz i zwraca się do publiczności: proszę państwa, nie chciałabym, żeby państwo myśleli, że to ja tak płakałam nad sobą, tylko mnie było strasznie żal tej kobiety na scenie.
Po niej wszedł Goździk. No ale nie ma trzeciego, nie ma sekretarza, który nie wchodzi, a był. Ania zwróciła się do niego na widowni: panie sekretarzu, niech pan tu przyjdzie do nas. Pan jest taką samą ofiarą historii jak my.
(Anna Walentynowicz zginęła w katastrofie smoleńskiej 10 kwietnia 2010 r.).
Hanna Krall, Wyjątkowo długa linia. Spokojne niedzielne popołudnie, Warszawa: Świat Książki, 2010, s. 220–231
Ludzie może i nie są źli…
Anna Walentynowicz na pytanie o początek (bo trzeba, byśmy wiedzieli wszystko od początku, to może zrozumiemy, co się stało. 14 sierpnia co się stało, po dwunastej parę minut, kiedy to, wchodząc do stoczni, Anna Walentynowicz zobaczyła w bramie jakieś panie czekające na nią z kwiatami i usłyszała, że jacyś panowie proszą, by weszła na koparkę i powiedziała parę słów):
– Mam pięćdziesiąt jeden lat, urodziłam się na Wołyniu. Miałam matkę, ojca i brata. Kiedy wybuchła wojna, ojciec poszedł na front, brata wywieźli, a matka umarła na serce. Przygarnęli mnie obcy ludzie. Po powrocie do Polski zaczęłam chodzić po wsiach i najmować się do pracy: latem do żniw, jesienią do sprzedawania noży kuchennych, które gospodarze wyrabiali ze starych kos, a zimą moi państwo pędzili wódkę, więc w nocy pilnowałam, żeby nie rozsadziło kotła, w dzień nosiłam w plecaku butelki na handel. Za tę wódkę i noże dostawałam mąkę, ziemniaki i naftę, które dźwigałam, wracając do moich państwa.
Przyjechaliśmy do Gdańska. Gospodarze dostali z Unry klacz i krowę, panicze poszli do szkół i musiałam zająć się gospodarstwem. Ja do szkoły nie chodziłam, tyle co przed wojną, skończyłam wtedy cztery klasy, choć w papierach podaję, że siedem. Trzeba było wypełnić ankietę na spawacza i wpisałam cztery, ale kolega mówi: "Coś ty, Ania, przerób no na siódemkę”. Z czwórki bardzo łatwo siódemeczkę zrobić, więc tak zostało, ale prawda jest taka, że już nigdy nie uczyłam się, tyle co na kursie dla analfabetów w stoczni i na kursach spawania.
Moi państwo bogacili się, mieli już konie, świnie, źrebaki, pięć krów i kury, i już najmowali ludzi do pracy. Ja wstawałam o czwartej, żeby nakarmić stworzenie i przygotować śniadanie pracownikom, o siódmej szłam robić w polu i paść krowy, wracałam o siódmej wieczorem, doiłam krowy, szłam z sierpem i wózkiem po pokrzywy dla świń, przekręcałam je w sieczkarni, kładłam się o dwunastej, wstawałam o czwartej i karmiłam stworzenie.
Nie mówię, żeby oskarżać, tylko żeby oddać wierność moim przeżyciom.
Któregoś dnia zauważyliśmy przed domem w krzakach bukszpanu jakiś grób. Chcieliśmy przenieść go na cmentarz, więc zaczęłam kopać, ale to nie był grób, tylko zakopane pudełko. Otworzyłam je i zobaczyłam złote zegarki, broszki i pierścionki – jeden piękny zwłaszcza, jak trzykrotny opleciony wąż z niebieskim oczkiem, ale pani przybiegła, zgarnęła wszystko w fartuch i zabrała.
Na Wigilię postawili mi w kuchni talerz i przynieśli opłatek. Nie chciałam siedzieć sama, więc poszłam do koni i podzieliłam się opłatkiem ze Złotką. To była piękna klacz, w kieracie szła jak artystka, krokiem tanecznym – mięśnie naprężone – o, tak – w dwa okrążenia już się pociła, taka była wrażliwa i delikatna. Złożyłam jej życzenia, a Złotka zarżała – jeśli takie rzeczy są niepotrzebne, to proszę skreślić, ja tylko mówię, żeby oddać wierność, bo pani pytała.
W połowie lata postanowiłam iść, gdzie oczy poniosą. Szłam, szłam, usnęłam, dalej idę i myślę sobie: co robić? Życie odebrać by najlepiej, ale jak? Moi państwo wyrabiali z padłego bydlęcia mydło i widziałam, jak soda kaustyczna rozpuszcza wszystkie kosteczki. Byłoby dobrze trochę tej sody zdobyć, ale skąd? No, i nie odebrałam sobie życia, i poszłam dalej. Trafiłam do piekarni. Zostałam tam, bo wszędzie stały kosze białych bułeczek i niech pani sobie wyobrazi, że mogłam jeść, ile chciałam. Normalnie – bułki stoją, a ja biorę i jem. Nikt nie mówi, żeby nie brać, to ja biorę i ile chcę, to jem.
Ilu ja dobrych ludzi spotkałam w życiu. Tych, co mi pozwolili białe bułki jeść, i tych, co mi oddali za darmo suterynę, i co dali piecyk, żebym sobie do suteryny wstawiła (bardzo dobry jest taki piecyk na odmrożenie, tylko trzeba najpierw nasmarować ciało naftą i grzać przy otwartym ogniu, żeby nafta wyparowała), ale najważniejszy był jeden pan, który powiedział: "Nie siedź tutaj. Idź do stoczni, nauczysz się i staniesz się człowiekiem”.
Nie spałam całą noc. Modliłam się do Matki Boskiej Ostrobramskiej i całą noc drżące serce w mej piersi: czy tylko przyjmą mnie do stoczni, czy przyjmą. Ale Matka Boska wysłuchała mnie i w listopadzie 1950 roku przyjęto mnie na kurs spawaczy. 8 listopada dokładnie, tu jest pieczątka, a ta druga, obok, 8 sierpnia 1980 – zwolnienie. Trzydzieści lat, jaki zbieg okoliczności, prawda?
Rok później moje zdjęcie pojawiło się po raz pierwszy w gazecie w artykule Nasi przodownicy i odtąd pojawiało się coraz częściej: przed Zlotem Młodzieży w Berlinie, z okazji Kongresu Związków Zawodowych (pojechaliśmy we trójkę – Sołdek, Gołąbek i ja, jako delegaci stoczni) oraz w gablotce przodowników na dziedzińcu. W kombinezonie tam stoję, przy pracy, w jednym ręku trzymam maskę, a w drugiej rączkę spawalniczą. Obok mnie stoi Wiśniewska Jadwiga – dwieście czterdzieści procent, i Sekuła Emilia – dwieście dziesięć. Ja miałam wykon najwyższy: dwieście siedemdziesiąt procent normy. Gablotka stała przed dyrekcją, a pod nią czerwoną farbą szedł napis: "Przodownice z brygady im. Róży Luksemburg".
Najważniejszym wydarzeniem w tamtych czasach był Zlot Młodzieży w Berlinie w 1951 roku. Najpierw spędziliśmy dwa tygodnie na obozie przygotowawczym, gdzie uczyliśmy się wielu rzeczy: chodzenia krokiem marszowym, śpiewania chórem Hej, wy konie, rumaki stalowe oraz odpowiedzi na pytania agentów imperializmu. Zwłaszcza nie należało się dać namówić do pozostania, a najlepiej trzymać się grupy i na niczyje pytania nie odpowiadać w ogóle. Pamiętam, że jakiś młody górnik ze Śląska powiedział wtedy: "Gdyby do mnie podszedł imperialistyczny prowokator, to skąd mogę wiedzieć, jak bym się zachował?". Na co wstał kolega z Olsztyna, wysoki blondyn, i powiedział: "Jeśli już teraz kolega nie wie, jak by się zachował, to cóż dopiero w Berlinie?". I kolega górnik musiał złożyć oświadczenie, że źle się czuje ze zdrowiem, i powrócił na Śląsk.
Co do mnie, to siedziałam cichutko i powtarzałam sobie, że na pewno do żadnego prowokatora nie otworzę ust.
18 sierpnia zwiedziliśmy w Berlinie pierwszą wystawę, czeską. Chodziliśmy po niej dwójkami, a przy wyjściu patrzymy – nie ma naszego kolegi z Olsztyna, tego wysokiego, co nie był pewny, jak zachowa się górnik. Robimy apel, odliczamy – nie ma. Idziemy do kwater, nikomu z nikim rozmawiać nie wolno, a już z obcymi tym bardziej… No i odtąd każdego dnia ubywało po jednym delegacie, po dwóch, tyle że już bez apelu i odliczania. Powiedziano nam tylko surowo, że nikt nie śmie opowiadać w kraju, co się stało, a jeśli zapyta ktoś, to mówimy, że wroga propaganda.
Opowiadam tak szczegółowo o zlocie, bo było to ważne wydarzenie w moim życiu: po raz pierwszy sama zetknęłam się z kłamstwem i po raz pierwszy moja organizacja kazała mi okłamywać innych.
7 września 1952 roku urodził się mój syn. O jego ojcu nie opowiadam, bo nie warto: przed ślubem jeszcze pokazał swoje prawdziwe oblicze i postanowiłam nie wychodzić za mąż.
Mieszkałam z moim dzieciątkiem w Domu Matki i Dziecka jakiś czas, a potem napisałam list do Bolesława Bieruta i dostałam mieszkanie. To jest to mieszkanie właśnie, na Grunwaldzkiej, pokój z kuchnią, pięćdziesiąt trzy metry, latem całe skąpane w promieniach słońca.
Anna Walentynowicz na moją uwagę, że jej historia jest życiem robotnika idealnego, jak Wandy Gościmińskiej albo Apryasa, albo braci Bugdołów, z tamtych ludzi nikt jednak nie stał się przywódcą strajku. Czy można wskazać jakiś dzień, jakieś jedno zdarzenie, które uznalibyśmy za trop prowadzący do tej bramy stoczniowej w dniu 14 sierpnia?
– W kolektywie naszego wydziału reprezentowałam Ligę Kobiet. Raz w tygodniu zbieraliśmy się i ustalaliśmy kary i nagrody. Każdy zgłaszał swoich protegowanych do nagród i kiedy przychodziło do moich kobiet, nie było już pieniędzy. Protestowałam i mówiłam, że to niesprawiedliwe.
Kiedyś dostaliśmy trzy tysiące do podziału. Mieliśmy dać dziesięciu osobom po trzysta, ale okazało się, że pieniędzy już nie ma: dostali trzej członkowie rady, każdy po tysiąc. Podobno zresztą dwaj i tak musieli oddać przewodniczącemu, który grał w totolotka i przegrywał. Powiedziałam wtedy publicznie, pierwszy raz, że zabierają pieniądze, które należą się robotnikowi.
Na drugi dzień mistrz szeptem zawiadomił mnie: "Pani Aniu, był telefon, ma pani się zgłosić, gdyby pani nie wróciła, co z dzieckiem?". Pytano mnie, czy słucham zagranicznego radia. Powiedziałam, żeby się nie wygłupiali i że nie o radio chodzi, tylko o wczorajszą naradę. Do pracy wróciłam po paru godzinach. Czy myśli pani, że to można uznać za początek?
Nie, chyba nie. Podobnych historii z premiami, podobnych przesłuchań było tysiące, tylko że ludzie, których na rozmowy wzywano, zwykle potem przestawali zabierać głos, zaś Anna Walentynowicz mówiła dalej.
Anna Walentynowicz na pytanie, czy się nie bała:
– W 1964 roku wyszłam za mąż. Rok później zachorowałam na raka. Po operacji naświetlano mnie radem, a kiedy wychodziłam ze szpitala, lekarz powiedział, że mam przed sobą w najlepszym razie pięć lat życia. Termin, jaki wyznaczyli mi lekarze, mijał w 1970 roku. Zaraz potem wybuchł Grudzień – ten krzyk, ta ślepa rozpacz, z którą ludzie wyszli na ulicę.
Pomyślałam: minęło pięć lat, a ja żyję. Jeśli Pan Bóg darował mi życie, to po to przecież, żebym coś z nim mądrego zrobiła. I zastanowiłam się, co też to powinno być.
Wiedziałam, że sama wielkiej krzywdy nie zwalczę, więc zaczęłam od drobnych spraw. Zebrałam od ludzi na wydziale kartki na mleko, po które musieli chodzić do odległej stołówki, przyniosłam z domu garnek, gotowałam mleko i nosiłam wszystkim na stanowiska pracy. To samo zrobiłam z zupą: dogadałam się z jednym człowiekiem, który mi przywoził zupę na wydział, podgrzewałam ją, a jak zjedli, zmywałam naczynia. Nie kosztem pracy, oczywiście, tylko podczas przerw.
Przyszedł do mnie mistrz i mówi, że ja to robię pod publiczkę i że pracownicy mają chodzić do stołówki. Odniosłam naczynia i znów zastanowiłam się – co robić. Przed halą był kawałek ziemi, skopałam go i zasiałam kwiatki, ale przychodzi mistrz i mówi: "Chce się pani popisać, prawda?". "Ja nic, panie mistrzu, nie chcę – powiadam – tylko żeby kwiatki rosły". Ale zabronił mi i więcej ogródka nie uprawiałam.
Nudziło mi się. Na suwnicy miałam roboty na cztery godziny, nie więcej (przeszłam na suwnicę po operacji), ogródka uprawiać nie wolno, zupy grzać nie wolno, to siedzę na górze i szydełkuję. Któregoś dnia cisza na dole. Daję sygnał, kolega pisze mi na podłodze – "STRAJK". Lecę na dół, a tam już tłum stoi i dyrektor tłumaczy, że podział premii jest taki, jak zarządził premier. Wołam: "Przecież premier obiecał nam, że system podziału opracujemy sami". Jak krzyknęłam, ludzie mówią mi: "Idź do mikrofonu". Powtórzyłam o premiach, ale dodałam też, żebyśmy poszli teraz do pracy, a dyrekcja zawiadomi nas, co postanowiła. Ludzie podjęli pracę.
I dopiero tamtego dnia, 20 maja 1971 roku, kierownictwo zwróciło na mnie uwagę. Nie jak wzywałam do strajku, tylko jak do pracy, bo ludzie usłuchali mnie. Nie wezwania kierownika, nie dyrekcji, tylko mnie właśnie usłuchali i to dało do myślenia moim szefom.
Anna Walentynowicz na pytanie, czy się nie bała:
– W październiku 1971 roku umarł mój mąż, a syn poszedł do wojska. Dziesiątego był pogrzeb, dwudziestego piątego wyjechał syn – zostałam sama. Czego miałam się bać, skoro zostałam sama? O męża nie musiałam się bać, bo najgorsze już się stało. O syna nie, bo już dorósł. O siebie nie, bo wiedziałam, że Bóg darował mi życie, choć wciąż nie rozumiałam dokładnie dlaczego. To czego się bać? Nie, strach tu u mnie nie miał miejsca.
Zresztą zajęta byłam tylko pracą, cmentarzem i dojazdami do syna do Ustki. Na każdą Wigilię brałam w jedną rękę torbę ze zniczami, w drugą wałówkę, najpierw szłam na grób i zapalałam świecę, a potem jechałam do syna. Na grobie mówiłam: "Popatrz, Kazik, jak jest. Wszyscy mają dzisiaj swoich bliskich przy sobie, a wy jesteście w innym świecie każdy i ja nie mogę dotrzeć do was jednocześnie. Jak kosmonauta krążę między waszymi światami, czy to jest sprawiedliwe?".
Własnoręcznie zrobiłam krzyż mojemu mężowi. Sama go zespawałam, ocynkowałam i pomalowałam na białym tle czarną farbą, że wygląda jak brzoza. Znicze wbiłam bardzo głęboko i czasem poruszałam nimi i czułam, jak dotykają trumny. Mówiłam: "Kaziu, słyszysz mnie? To ja". I opowiadałam o wszystkim, co zdarzyło się tego dnia na wydziale. Kiedy zakończył się strajk, prosto ze stoczni pobiegłam na cmentarz. "Kazik – zawołałam. – Słuchaj! Zwycięstwo!".
Anna Walentynowicz na pytanie, kiedy zrozumiała, co trzeba robić:
– Po Grudniu myślałam sobie: teraz się na pewno zmieni, nie jest możliwe przecież, żeby po tych strzałach, po tej krwi wszystko zostało po dawnemu, ale okazało się, że to było możliwe. Pomagałam wtedy dwóm kobietom, pani Lodzi, sparaliżowanej od dwudziestu lat, z gośćcem postępującym, i pani Alicji, osiemdziesięciotrzyletniej staruszce bez rodziny. Matkę Teresę z Kalkuty pytano kiedyś, co może dać człowiekowi na pół godziny przed śmiercią. Odpowiedziała: "Wiarę, że człowiek nie jest zupełnie sam". Ja nie mogłam nic zrobić dla wielu, dla wszystkich skrzywdzonych naraz, to myślałam, że choć pomogę pani Alicji.
Dwa lata temu usłyszałam pierwszy raz o Wolnych Związkach. Nie wiedziałam, co to jest, ale od razu zakiełkowała we mnie myśl, że gdybyśmy mieli prawdziwe związki, to nie bylibyśmy tacy bezbronni. Zaczęłam szukać ludzi, którzy mogliby mi to wytłumaczyć. Zdziwiłam się, jak ich zobaczyłam pierwszy raz, bo to byli ludzie z inteligencji, którzy chcieli pomóc nam, robotnikom.
Opowiedziałam o nich kolegom z wydziału i przyniosłam do przeczytania nielegalne gazetki i różne rzeczy o związkach. Zaczęto mi robić przykrości. Pracownikom nie pozwolono ze mną rozmawiać, a kierownik wydziału wyznaczył mi teren, po którym miałam prawo poruszać się: od bramy do szatni i od szatni do stanowiska pracy. Na hali miałam wyznaczony odcinek, od wejścia do siatki, a ponieważ toaleta była już poza nim, dorobiono mi klucz do innej, z sąsiedniego wydziału. Każdy krok poza wyznaczonym mi terenem był uważany za opuszczenie przeze mnie stanowiska pracy.
Kiedyś miała przyjechać telewizja. Czterech pracowników przebrano w nowiutkie kombinezony, posadzono na ławce i nie pozwolono pracować, żeby się nie ubrudzili. Zdjęto plandekę z importowanej maszyny do gięcia rur, której nie używano, bo miała pięć razy większą wydajność niż nasze i nie wiedziano by, co zrobić ze zbędnymi ludźmi, i kiedy przyjechała telewizja, stanęli przy tej maszynie pracownicy w nowych kombinezonach, a mnie kazano iść na suwnicę i w żadnym razie nie pokazywać się, aż telewizja odjedzie. Telewizja odjechała, maszynę nakryto plandeką, robotnicy zdjęli kombinezony i wrócili do pracy.
We wrześniu postanowiłam odejść na emeryturę. Przed emeryturą ludziom daje się zawsze wyższą grupę bez egzaminu, ale mnie zrobiono egzamin. Zdałam go i wtedy kierownik powiedział robotnikom: "Chcecie, żeby dostała grupę? To zdejmijcie plakat". Plakat z portretem papieża wisiał od czerwca, od jego wizyty, i nikt go nie chciał zdjąć, ale jak od tego uzależniono moją podwyżkę, ludzie powiedzieli: "W porządku" i zdjęli plakat.
Wszystko to było dosyć ciężkie do zniesienia, podtrzymywała mnie tylko myśl, że nie jestem sama i że mogę się modlić. Modliliśmy się codziennie po południu, w kościele Najświętszej Marii Panny w Gdyni. Głośno odmawialiśmy różaniec w intencji przyjęcia do pracy zwolnionych ludzi, w intencji sędziów, którzy wydają niesprawiedliwe wyroki, tych, co przychodzą na nasze modlitwy służbowo, a przede wszystkim, żebyśmy mieli zawsze odwagę stawać w obronie drugiego człowieka.
W styczniu przeniesiono mnie na inny dział. Pracowałam tam z trzema osobami, którym wyznaczono zadania: brygadzista miał pilnować, żebym nie wychodziła, grupowy, żebym nie rozmawiała, a pani Jadzia miała ze mną gawędzić po kobiecemu. Przeniesienie to było bezprawne, ponieważ nie wymówiono mi warunków pracy, więc odwołałam się do komisji rozjemczej. Komisja rozjemcza przekazała sprawę komisji odwoławczej, komisja odwoławcza sądowi, sąd odwoławczej i po pół roku prawomocnym wyrokiem przywrócono mnie na poprzednie stanowisko na W-2.
Mijały tygodnie, nikt tego wyroku nie respektował. Wobec tego sama zgłosiłam się na W-2, ale kierownik zastąpił mi drogę i kazał odejść. Następnego dnia w bramie rzuciło się na mnie czterech strażników, chwycili za ręce, zabrali przepustkę i zawlekli do wartowni.
Codziennie przychodziłam do pracy zgodnie z postanowieniem sądu, ale nie pozwalano mi pracować. Jednego dnia zamykano mnie na klucz w szatni, drugiego strażnicy zatrzymywali na wartowni siłą, trzeciego nic się specjalnego nie działo, tylko dyrektor oświadczył, że wyrok sądu go nie obowiązuje – i tak dalej. 9 lipca strażnicy wezwali wóz i zawieźli mnie do działu kadr.
Tu po trzydziestu latach pracy w Stoczni Gdańskiej wręczono mi zwolnienie dyscyplinarne, świadectwo pracy i zaległą wypłatę. W świadectwie było napisane: "z artykułu 52., za samowolne porzucenie pracy", choć przychodziłam dzień w dzień i odbijałam kartę.
Urzędniczka, która mnie zwalniała, powiedziała: "Pani Aniu, to straszne, co robią z panią, ja dwie tabletki relanium musiałam wziąć, żeby pani dać to zwolnienie". Zapytałam: "A dlaczego właściwie pani to robi?". "Zwolnią mnie, jak nie zrobię – powiedziała – a wtedy przyjdzie ktoś inny i zrobi to samo". "To niech ten inny też nie robi. I jeszcze inny. Wszystkich nie zwolnią przecież". Dlaczego ludzie nie rozumieją tak prostej sprawy, jak pani uważa?
Anna Walentynowicz na pytanie, czy ludzie są źli:
– Kiedy wybuchnął strajk, zaczęły się dziać z ludźmi jakieś dziwne rzeczy. Ludzie zrobili się dobrzy. Od razu, w ciągu jednego dnia. Nawet jeden pan, jeden z moich najgorszych prześladowców, zaczął tak jakoś odważnie przemawiać do mikrofonu, ale tego nie wytrzymałam już i powiedziałam, jak się zachowywał wcześniej. Sytuacja zrobiła się trochę niemiła i Lech musiał salę uspokoić. "Proszę, żeby wszyscy usiedli – powiedział – i zachowali godność, jak przystało na chrześcijanina. Ja sam wyprowadzę tego pana, żeby mu się nie stała krzywda". I przeprowadził go do bramy, za bramę nawet, poprzez tłum, który czekał na niego.
Ten człowiek był u mnie niedawno i mnie przepraszał. Wszyscy mnie przepraszają teraz i wszyscy są dla mnie bardzo mili i dobrzy. Strażnicy, którzy wykręcali mi ręce, mówią: "Dzień dobry, pani Aniu", i nawet przepustki nie chcą sprawdzić. Mistrzowie, którzy pilnowali, żebym korzystała tylko z mojej toalety, składają mi gratulacje, a pani Jadzia, która gawędziła ze mną po kobiecemu, powiedziała: "Jestem z panią, pani Aniu".
Poszłam do nich któregoś dnia w czasie strajku z dziennikarzem angielskim. Jakże się mną ucieszyli. "Musieliśmy, pani Aniu, to wszystko robić, bo baliśmy się" – powiedzieli mi. "Ale teraz się już nie boicie?" - spytałam. "Nie, teraz nie". I rzuciliśmy się sobie w ramiona. Tak że – jak przypuszczam – ludzie może i nie są źli, tylko się bardzo boją.
Anna Walentynowicz na pytanie o dzień 14 sierpnia:
– Rano byłam w naszej przychodni u lekarza. Ktoś powiedział: strajk. Spojrzałam na dźwigi za murem. Stały. Na wszelki wypadek nie wróciłam do domu, tylko do znajomych, pod czterdziestym. Przed dwunastą przybiegła do mnie sąsiadka i mówi: "Dyrektor przysłał po ciebie wóz". Powiedziałam, że nie wyjdę stąd i niech podjadą pod samą bramę. Samochód podjechał, wskoczyłam i pojechaliśmy. Parę minut po dwunastej weszłam do stoczni. W bramie stały jakieś dwie panie z kwiatami i okazało się, że były to kwiaty dla mnie. Ktoś powiedział, żebym weszła na koparkę. Weszłam i zobaczyłam ogromny tłum, jak podczas wizyty papieża. Nad tłumem zobaczyłam transparent: "ŻĄDAMY PRZYJĘCIA WALENTYNOWICZ".
Starałam się nie płakać.
Powiedziałam: "Dziękuję wam" – i zeszłam z koparki.
Następnie wszyscy poszliśmy do hali BHP, żeby się naradzić, ale resztę już pani pewnie zna, więc nie ma sensu powtarzać.
Mariusz Szczygieł - reporter, felietonista, wydawca. Laureat Europejskiej Nagrody Literackiej (za książkę "Gottland"), Dziennikarz Roku 2013 w konkursie "Grand Press". Oprócz Krall i Kapuścińskiego najczęściej wydawany za granicą polski reporter, jego książki wyszły w 21 językach. Jest autorem trzytomowej antologii polskiego reportażu XX wieku "100/XX" (wydawnictwo Czarne). Wykłada w Polskiej Szkole Reportażu. Od kilku lat co tydzień w "Dużym Formacie" - dodatku do "Gazety Wyborczej" prowadzi swój "Projekt: prawda", w którym różni ludzie zdradzają mu swoje życiowe prawdy. Czechofil, znany propagator kultury czeskiej. 2 listopada w wydawnictwie Dowody na Istnienie wyszła jego najnowsza książka reporterska pt. "Nie ma".
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl