Casanova wraca
Za kilka dni w kinach kolejny „Casanova” (USA, reż. Lasse Hallstrom). Z nim pytanie: po co kino sięga do erotycznego ramola sprzed 300 lat? I odpowiedź: bez Casanovy kino może się spokojnie obejść. Nie może się jednak obejść bez łamania seksualnego tabu. Bo po to istnieje.
13.03.2006 | aktual.: 13.03.2006 14:26
Seks nieletnich
Seks na ekranie? Teoretycznie nie ma o co kruszyć kopii – w jednym pornograficznym filmiku, dostępnym na rogu za pięć złotych, jest tyle nagości i kopulacji, ile w całej historii kina razem wziętej. Tyle że w filmowej erotyce zupełnie nie chodzi o seksualny tartak. Tak naprawdę widza interesuje w kinie nie sam seks, ale obrzęd przekraczania tabu. Stróże moralności przez ostatnie sto lat wcale nie obawiali się na ekranie gołych biustów. Oni obawiali się przesłania: ty też możesz pokazywać zawartość stanika i nie stanie się nic strasznego. Kino przekonywało, że seks jest mniej straszny, niż mówią w szkole i z ambony. Walczyło z przekonaniem, że seks leży bardzo blisko deprawacji, upadku moralnego i zbrodni.
Poważne problemy z amerykańską cenzurą miał pogodny francuski film „Zielone zboże” (1954), w którym para kuzynów podczas rodzinnych wakacji w Bretanii stawia pierwsze kroki w erotyce. Nie idzie im gładko – przynajmniej do czasu, aż chłopiec nie wpadnie w miłosne sidła kobiety o wiele od niego starszej. Wyedukowany wraca do swej nastoletniej wybranki już jako „pełnowartościowy” mężczyzna. We Francji ta opowieść nie wzbudziła oporów, ale w Stanach uznano ją za zamach na niewinność dziecka. Sprawa oparła się aż o Sąd Najwyższy. Podobnie rzecz się miała z „Lolitą” (1962), do której scenariusz napisał sam Nabokov, proponując na główną bohaterkę piętnastolatkę, podczas gdy w powieści miała ona lat zaledwie 13. Reżyser Stanley Kubrick musiał wprowadzić sporo zmian, łagodząc seksualną wymowę filmu. Tego, że się ugiął, żałował do końca życia.
Tabu – małżeństwo „otwarte”. Tu granice tolerancji przesunęła poczciwa „Emmanuelle” (1974). Dziś widzimy w niej tylko niewinne zbliżenia i słodkie widoczki z Bangkoku. W połowie lat 70. widownia dostrzegała jednak coś zupełnie innego. Emmanuelle żyje bowiem w „otwartym” związku z mężem, który jednocześnie jest nauczycielem seksu. Kiedy orientuje się, że swej uczennicy nie może dać więcej, oddaje ją w ręce przyjaciela domu. A ten powoduje, że szanowana żona dyplomaty przeżywa upojny romans z kobietą, zostaje zgwałcona przez anonimowego mężczyznę w palarni opium, wreszcie staje się nagrodą dla zwycięzcy pokątnego meczu bokserskiego. I nie czuje się skrzywdzona. To właśnie podobało się kobietom całego świata: rozmach lojalnej żony, która współżyje, z kim chce i kiedy chce. I to nie rozbija jej małżeństwa.
Tabu – pani domu, która po godzinach zmienia się w prostytutkę. Pokazywano ją dziesiątki razy i za każdym razem prasa grzmiała, że to zamach na rodzinę. Afera wybuchła na przykład wokół „Boccaccia 70” (1962), gdzie w jednej z nowel, wyreżyserowanych przez Luchina Viscontiego, Romy Schneider gra hrabinę znudzoną własnym pożyciem seksualnym. Hrabina wpada na pomysł zostania prostytutką, a jej pierwszym klientem zostaje własny mąż.
Ponętne kształty
Nie zawsze jednak kino było tak pryncypialne. Zdecydowanie częściej chodziło o to, by zabawić widownię kawałkiem damskiego ciała. Kino odkryło kilkanaście sprytnych sposobów. Przed pierwszą wojną najszerszą widownię ściągał do kin „handel żywym towarem”. Z ogromnym sukcesem finansowym. „Handel duszami” (1913) nakręcono zaledwie za 5,7 tys. dol., a przyniósł dochód w wysokości 450 tys. dol. Kolejną sztuczką było skrzyżowanie seksu i religii. Nic tak nie podniecało publiczności jak dziewica seksualnie napastowana za wiarę. Nagość i pobożność w jednym. Na planach hollywoodzkich filmów obowiązywała zasada: sześć rolek grzechu, jedna rolka morałów. Kiedy D.W. Griffith chciał zwabić jak największą widownię dla swej „Nietolerancji” (1916), nakręcił scenę biblijnej uczty Baltazara z udziałem sporej grupy nagich prostytutek. I to one, a nie biblijna opowieść, robiły widownię. W ekranowym gigancie „W cieniu krzyża” (1932) uwagę widzów przykuwały nie prześladowania chrześcijan za Nerona, lecz ponętne kształty
cesarzowej Poppei, kąpiącej się w oślim mleku. No i „serie instruktażowe” – filmy, które niby to miały pokazywać palący problem społeczny, a streszczały się do eksponowania zalotnej nagości. W tym gatunku hitem wszech czasów stała się niemiecka seria „Raport o uczennicach”, kręcona przez całe lata 70. Kanwą „Raportu” było opracowanie niemieckiego seksuologa Günthera Hunolda o życiu seksualnym nastolatek. W rzeczywistości stał się okazją do pokazania szeregu scenek z gatunku soft porno. Takich „raportów” nakręcono aż 21 – na temat hostess, gospodyń domowych, uczniów itp. Obejrzało je wówczas 100 mln widzów.
Boginie seksu
Jednak historia filmowej erotyki to nie dzieje anonimowych – choćby najpiękniejszych – pośladków i biustów. Publiczność domagała się, by te biusty należały do „bogiń seksu”. Producenci wiedzieli doskonale: jeżeli wylansują symbol seksualny swojej epoki, to odkryją żyłę złota. I przejdą do historii.
W latach 30. żądzę pobudzała Mae West, która nie pokazała ani kawałka golizny. Za to w każdym filmie manipulowała mężczyznami, wykazując, że przed dziewczyną z poważnymi, choć zakrytymi, atutami fizycznymi kariera stoi otworem. Tylko dwa pierwsze filmy z jej udziałem obejrzało 46 mln Amerykanów. A amerykańscy lotnicy ostatniej wojny nazwali nadmuchiwane kamizelki ratunkowe maewestkami – od mocno wypukłego gorsu.
Nad koszarowymi łóżkami wieszali już jednak wizerunek innej gwiazdy: Betty Grable, aktoreczki o nogach wartych milion dolarów. Grała w jednym filmie za drugim („Siedmiodniowa przepustka”, „Coś dla chłopców” itd.) – wszystkie były równie proste jak scenariusz parady wojskowej. I równie jak ona oblegane przez publiczność. Kariera Betty Grable zakończyła się jednak w momencie, kiedy umilkły ostatnie strzały.
Mężczyźni wracali z frontów do domu i nie zastawali tam słodkich ukochanych, ale wydry, które zdradzały ich z dekownikami. Ekranowe symbole seksu musiały być teraz nieobliczalne i mroczne. Kobiety fatalne doby czarnego kryminału. Rita Hayworth, podniecająco zdejmująca rękawiczki w „Gildzie” (1946), oraz Lauren Bacall – żona i filmowa partnerka Humphreya Bogarta.
Prosperity lat 50. prosiła się o kobietę ciepłą, miłą i przystępną. I tą właśnie przystępnością Marilyn Monroe wygrała z Ritą Hayworth. Za nią postępował cały szereg przystępnych gwiazd. Brigitte Bardot weszła do światowego kina pierwszymi ujęciami z „I Bóg stworzył kobietę” (1957), w trakcie których męska dłoń pieści jej pośladki. Jeanne Moreau w „Kochankach” (1959) uprawia miłość w łódce, wannie, nawet na korytarzu rodowej siedziby. Udziela się oralnie, jest pokorna i oddana. Dla kochanka zostawia męża, dziecko i dom. Tymczasem w latach 60. – dekadzie zimnej wojny i Wietnamu – seks i polityka z pierwszych stron gazet splotły się nierozerwalnie. I potrzebowały nowych symboli. Kobiet z niewielkim biustem, ale za to z dużym zaangażowaniem politycznym i społecznym. Jak Jane Fonda, która pokazała poruszającą postać prostytutki w filmie „Klute” (1971), a wcześniej kilka innych, równie zaangażowanych. W latach 70. – dekadzie disco – seks stał się „radosną zabawą milionów”. Po stronie męskiej uosabiał go Warren
Beatty. Do historii kina przeszła scena konferencyjna z filmu „Szampon” (1975) z jego udziałem. W tle, z telewizora, rzecznik prezydenta Nixona gromi seks i wyuzdanie, a na pierwszym planie pod stołem konferencyjnym Julie Christie „robi dobrze” Warrenowi. Nawet jeżeli życie seksualne tego czy innego bohatera pełne było zahamowań, to przynajmniej bez zahamowań o tym mówił. Woody Allen ze swoją partnerką Diane Keaton („Annie Hall”, 1977) rozmawiają o trudnościach własnego pożycia w kolejce po bilety do kina, u psychoanalityka i w rozmowie ze znajomymi. Podobnie Jack Nicholson i Art Garfunkel w „Porozmawiajmy o kobietach” (1971).
Lata 80. wniosły do tych rozmów nowy temat: AIDS. Odtąd niemal każdy romans filmowy stawał się głosem w dyskusji na ten temat. Na czele z „Fatalnym zauroczeniem” (1987). Wobec śmiertelnego zagrożenia płcie stanęły w równoprawnym szyku. A dekadę później do walki ze sobą nawzajem. Kobieta walczyła bowiem o swoje miejsce w łóżku z zaborczym i egoistycznym samcem. Na ekrany wkraczają panie może nieefektowne, ale za to zdeterminowane. Susan Sarandon i Geena Davis w „Thelmie i Louise” (1991) kierują swój samochód w przepaść po krótkiej i burzliwej krucjacie wymierzonej w męski szowinistyczny świat...
Neurosa eroica
A co z seksem w polskim filmie? Nie bardzo jest o czym pisać, chyba że z obowiązku zarejestrujemy goliznę. Więc: dla zabawy przypominamy pierś Hanny Skarżanki, na której opierała się frekwencja na filmie „Młodość Chopina” (1952). I Ewę Dałkowską nagą w stylu retro w „Sprawie Gorgonowej” (1977). I zawiązki biustu, które dojrzewająca dziewczynka ogląda przed lustrem w filmie „Nie będę cię kochać” (1974).
Dla porządku do katalogu wciągamy też aktorki, które rozbierały się chętniej niż inne. Barbara Brylska („Faraon”), Ewa Krzyżewska („Zazdrość i medycyna”), Dorota Kamińska („Widziadło”), Christie Paul („Miś”), Katarzyna Figura („Pociąg do Hollywood”). Ale ta odkryta skóra nie wnosiła do kina żadnego problemu.
Skoro na początku mowa była o Casanovie, to my też mieliśmy swoją wersję dla ubogich, czyli serial „Tulipan”, w którym oszust o twarzy Jana Monczki uwodził łatwowierne kobiety, aby wyłudzić od nich pieniądze i kosztowności. A jak się historia Casanovy znad Wisły kończyła, gdy jego kobiety zawiązały pakt o nieagresji, pokazywał nieco wcześniejszy „Och Karol” w reżyserii Romana Załuskiego. Prawdziwym bohaterem polskiego kina jest za to seks, do którego nie dochodzi. Bo – jak w dramacie Różewicza – ułan już, już ma posiąść wybrankę, a tu trąbka gra, trzeba się wycofać i dosiadać konia. Przykłady idą w dziesiątki. Klasyczny – w „Lotnej” (1959) Andrzeja Wajdy. Ułan bierze ślub podczas wojny, po jednodniowej znajomości z dziewczyną i ginie zaraz po pospiesznej nocy poślubnej. O scenę erotyczną w „Kanale” (1958) z kolei rozegrała się cała awantura. Tam Emil Karewicz, powstaniec warszawski, przed zejściem do kanałów pakuje się do łóżka z łączniczką. Weterani domagali się, aby rzecz całą natychmiast wyciąć, bo nie
licuje z godnością powstańca. Stanisława Celińska zademonstrowała biust w neurastenicznym seksie z Danielem Olbrychskim w „Krajobrazie po bitwie” (1970), ale zaraz okazało się, że jej ukochany, były więzień obozu koncentracyjnego, to fizyczny wrak. Całą paradę takich wraków pokazał Tadeusz Konwicki. W „Ostatnim dniu lata” (1956) teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie zbliżeniu pary młodych na pustej plaży. Nie dochodzi jednak do niego, bo była wojna itp. A w „Zaduszkach” (1961) jest jeszcze gorzej: para wynajęła pokój w zajeździe specjalnie po to, by uprawiać miłość – i nic. W dodatku nie wiadomo dlaczego. Co z tego, że Krystyna Janda pokazała wszystko jako więźniarka UB w „Przesłuchaniu” (1988), skoro była to najbardziej ponura nagość polskiego kina. I tak bez końca. Odnotujmy w tej sytuacji tylko interesujące drobiazgi. Sprężynę dramaturgiczną filmu „Przepraszam, czy tu biją” (1978) nakręca panienka, która umie się kochać „na koguta”. Problem w tym, że na czym ten „kogut” polega, wiedzą wszyscy
bohaterowie filmu, ale nie widzowie. Za to w całej okazałości interesujący zabieg erotyczny zademonstrowała Kalina Jędrusik wobec Daniela Olbrychskiego w „Ziemi obiecanej” (1976). Co z tego, skoro Wajda wyciął scenę w „poprawionej” wersji filmu z 1999 r.
I jeszcze unikatowe polskie zboczenie, które wylansował Konrad Szołajski w „Człowieku z...”. Tam pewna chętna panienka, doby pierwszej „Solidarności”, nie może mieć normalnego pożycia, ponieważ cierpi na schorzenie o nazwie neurosa eroica. To znaczy: może się kochać, ale tylko z bohaterem. I to jest cały polski problem: seksu chce każdy, tylko bohaterów mało.
Wiesław Kot