"Były trudności z ewakuacją rannych w Magdalence"
Podczas policyjnej akcji w Magdalence w marcu 2003 r. były problemy z ewakuacją rannych i koordynacją działań ratowniczych - wynika z zeznań świadków, którzy stawili się przed Sądem Okręgowym w Warszawie na procesie trojga policjantów oskarżonych o nieprawidłowości podczas tej akcji w marcu 2003 r.
16.11.2005 | aktual.: 16.11.2005 18:01
Podczas środowej rozprawy zeznawała m.in. załoga karetki reanimacyjnej z Piaseczna, która jako pierwsza została wezwana na pomoc rannym w akcji policjantom, oraz policjant z Piaseczna, który był na miejscu akcji.
Według lekarki, anestezjolog Ireny G., w Magdalence były duże trudności z ewakuacją rannych. Tam było jak na wojnie - wymiana strzałów cały czas - zeznała. Podkreśliła, że policjanci, którzy wynosili rannych z miejsca akcji, mówili, że mają duże problemy. Z zeznań G. wynika, że karetkom ani lekarzom nie pozwolono zbytnio zbliżyć się do miejsca akcji: najpierw karetki ustawiono w odległości 600-700 metrów, potem podjechały na ok. 400 m od posesji.
W karetce, w której lekarzem była G., zmarł jeden z rannych policjantów. Jak zeznała anestezjolog, miał on rozległe rany w okolicy pachwiny, "był mocno wykrwawiony". Według niej, kiedy policjanci przyciągnęli go do karetki, był w stanie śmierci klinicznej. Reanimacja nie przyniosła efektu.
Według lekarki, pomóc mogła mu ewentualnie natychmiastowa interwencja lekarza po odniesieniu obrażeń - nie później niż ok. 3 minut od zdarzenia. Lekarka zeznała, że przed akcją nikt z policji nie rezerwował karetki i nie informował pogotowia, że może być ona potrzebna. Karetka miała też problem z trafieniem na miejsce akcji, dlatego wysłano policyjny samochód, który ją pilotował.
Lekarka zeznała ponadto, że to karetka czekała na dostarczenie do niej rannych, a nie ranni na karetkę. Według niej na przyjazd karetki prawdopodobnie czekał tylko jeden policjant, który był ranny w głowę, ale przytomny.
Tymczasem według pielęgniarki z tej karetki, Elżbiety K., gdy zespół dotarł na miejsce, wielu policjantów oczekiwało już na pomoc. Według K., oczekujących mogło być nawet kilkadziesiąt osób. Pielęgniarka nie jest pewna, czy na miejscu ktoś zajmował się koordynacją działań ratowniczych. Jak powiedziała, rannych dowożono do karetki opancerzonymi samochodami.
Inny świadek - policjant z Piaseczna Marcin Ż., którego wezwano na miejsce akcji, by dostarczył biorącym udział w akcji policjantom dodatkową broń, zeznał w środę: lekarze z karetek pytali nas, czy są jeszcze potrzebni, czy mogą odjechać z rannymi, a my nie byliśmy w stanie udzielić im informacji.
Podczas środowej rozprawy Krystyna Szczucka, matka jednego z dwóch policjantów, którzy zginęli w wyniku akcji wycofała powództwo cywilne przeciwko trojgu policjantom, oskarżonym o nieprawidłowości podczas akcji. Domagała się ona 80 tys. zł zadośćuczynienia. Pełnomocnik Szczuckiej Paweł Gadkowski argumentując, dlaczego jego klientka wycofała powództwo cywilne powiedział, że udział w postępowaniu bardzo źle wpływa na jego klientkę, podkreślił jednak, że nie przestanie ona być oskarżycielem posiłkowym w toczącym się procesie karnym.
Zeznając w środę w procesie, Szczucka powiedziała m.in., że nigdy nie zapoznano jej z wynikami sekcji zwłok syna. Do dziś też nie otrzymała jego osobistych rzeczy, w tym dokumentów oraz m.in. prywatnego sprzętu alpinistycznego, nart i roweru, które syn przechowywał w pracy. Jak poinformował dziennikarzy jej pełnomocnik, w tej sprawie toczy się w prokuraturze Warszawa - Ochota odrębne postępowanie.
Szczucka zeznała też, że ok. ośmiu miesięcy po akcji w Magdalence odebrała telefon z policji. Jak powiedziała, dzwoniący poinformował ją, że zostały zebrane jakieś pieniądze i teraz ten ktoś chciałby je przekazać matkom policjantów, którzy zginęli w akcji. Szczucka wyjaśniła, że nie wie, ani kto zebrał te pieniądze, ani kto dokładnie dzwonił. Pieniędzy nie przyjęła. Podobny telefon odebrała siostra drugiego zabitego podczas akcji policjanta Lidia Granos.
Na ławie oskarżonych zasiadają: była naczelnik wydziału do walki z terrorem kryminalnym Komendy Stołecznej Policji Grażyna Biskupska, były dowódca pododdziału antyterrorystów Kuba Jałoszyński i 51-letni były zastępca komendanta stołecznego policji Jan P. Prokuratura zarzuca im nieumyślne spowodowanie zagrożenia dla życia i zdrowia policjantów, nieumyślne spowodowanie uszczerbku na zdrowiu oraz niedopełnienie obowiązków w trakcie przygotowania i przeprowadzenia akcji. Oskarżeni nie przyznają się do winy. Grozi im kara do 8 lat pozbawienia wolności.
W nocy z 5 na 6 marca 2003 r. policjanci mieli zatrzymać w podwarszawskiej Magdalence dwóch groźnych przestępców Igora Pikusa i Roberta Cieślaka zamieszanych m.in. w sprawę zabójstwa policjanta w podwarszawskich Parolach. Na terenie posesji, gdzie ukrywali się bandyci, były rozmieszczone miny, które wybuchły w pobliżu policjantów. Zginęło wtedy dwóch funkcjonariuszy, a 16 zostało rannych. W rezultacie wymiany ognia budynek częściowo spłonął; przestępcy zaczadzieli.