Były ksiądz mówi o swoim odejściu z Kościoła. "Przestałem widzieć sens celibatu"
W habicie spędził ponad 20 lat. Na msze w Gdańsku przyciągał tłumy. W pewnym momencie zdecydował jednak, że zostawi Kościół, bo "zrozumiał, że nic nie wie" i się zakochał. Teraz jest psychoterapeutą. Były dominikanin Jacek Krzysztofowicz opowiada Wirtualnej Polsce o swojej życiowej drodze.
06.07.2017 | aktual.: 28.05.2018 14:59
Karolina Rogaska: Na swojej stronie internetowej pisze pan, że jedną z pana pasji jest "próba zrozumienia ludzi i otaczającego świata”. Jak to próbowanie wygląda i wychodzi w praktyce?
Jacek Krzysztofowicz: Każdy z nas patrzy na świat przez swoje okno i widzi różne rzeczy. Traktuje je jako obraz rzeczywistości, nie zdając sobie sprawy z tego, że inni ludzie patrzą przez inne okna. Żeby zrozumieć drugiego człowieka, trzeba stanąć przy nim i wyjrzeć przez jego okno. I jeśli robi się to regularnie, to szybko odkrywa się, że to, co widzimy, jest tylko jednym z wielu sposobów postrzegania świata, ludzi, religii. To dla mnie fascynujące, że rzeczywistość ma w sobie taką głębię i że najciekawszym sposobem jej poznawania jest słuchanie opowieści innych ludzi.
Jest jakieś okno, przez które trudno było panu patrzeć?
Widok jest tym trudniejszy, im bardziej doświadczenie innych ludzi jest odmienne od mojego własnego. Mam tak z ludźmi, którzy doświadczyli bardzo dużo cierpienia. Ja go nie miałem dużo w swoim życiu. Muszę więc odbyć jakąś drogę, żeby dojść do tego punktu, w którym oni stoją, żeby obudzić w sobie empatię. Albo, gdy jako psychoterapeuta pracuję z pacjentem homoseksualnym, to jest to dla mnie doświadczenie ogromnej inności. I potrzebny jest wewnętrzny wysiłek, by stanąć przy jego oknie z pełnym zrozumieniem i życzliwością.
To chęć głębszego zrozumienia innych sprawiła, że od bycia kapłanem przeszedł pan do prowadzenia psychoterapii?
Według mnie to, co robię teraz, jest logiczną konsekwencją tego, co robiłem wcześniej. Zawsze starałem się pomagać ludziom, ale w pewnym momencie odkryłem, że jeśli chcę to robić dobrze, to powinienem używać narzędzi psychoterapeutycznych. Zacząłem je poznawać jeszcze kiedy byłem duszpasterzem.
Te dwie role – duchownego i psychoterapeuty – bywają odbierane przez ludzi jako podobne do siebie.
Bo są podobne, i tu i tu chodzi o uzdrawianie duszy. Jest jednak wiele poziomów, na których się one różnią.
Na przykład?
Duchowny jest często traktowany jako autorytet. Między nim a osobą, której pomaga, powstaje zależność autorytet-uczeń. Uczeń zakłada, że jego mistrz wie lepiej i chce go naśladować. Duchowny jest więc stawiany wyżej. W psychoterapii nie ma tak, że jestem mądrzejszy niż pacjent. Po prostu spotykam go na jakimś etapie jego życia i pomagam mu pokonać kryzys. Naprowadzam go, ale on działa po swojemu. Nie wiem z góry, co jest dobre dla innego człowieka. Duchowni natomiast często są przekonani, że taką wiedzę posiadają - bo to, jak należy postępować, jest zapisane w przykazaniach, zasadach, nauczaniu Kościoła. Jeśli przychodzi do księdza ktoś w kryzysie małżeńskim, to jasne jest, że wspiera on małżeństwo, bo uważa, że rozwody są złe. Jako psychoterapeuta nie wiem z góry, czy dany człowiek powinien w związku zostać, czy też nie. Wracając do metafory okna: patrzę na dany dylemat razem z pacjentem, nie staram się go przeciągnąć do swojego okna.
Czyli wcześniej wiedział pan lepiej, a potem przestał?
Zrozumiałem, że nie wiem. Odkryłem, że nie wierzę w to, że to, czego nauczam, jest dobre dla wszystkich ludzi. To był jeden z kluczowych momentów, które przyczyniły się do decyzji o zmianie życia.
Decyzji o rezygnacji ze stanu kapłańskiego, w którym spędził pan ponad 20 lat życia.
Przez wiele lat miałem wrażenie, że stoję na szczycie, że widzę wszystko z góry. Jestem w miejscu, w którym jest największa mądrość, że dotykam głębi rzeczywistości. Takie podejście można zresztą dość powszechnie spotkać w Kościele. Jednak w pewnym momencie zorientowałem się, że wcale nie jestem tak wysoko. Tak jakby rozstąpiła się przede mną mgła i dopiero zauważyłem, że droga na szczyt jest jeszcze bardzo długa. Na początku obawiałem się nią ruszyć. Wiem, że niektórzy wolą zostać tam, gdzie są. I to zrozumiałe – wędrowanie pod górę niesie ze sobą ryzyko. Ja zrobiłem kilka kroków i zobaczyłem więcej, pojawiły się nowe widoki. Wiedziałem, że mogę zawrócić, ale już nie chciałem, bo to oznaczałoby stratę. A w moim życiu są teraz rzeczy, z których nie mam najmniejszej ochoty rezygnować.
"Odważyłem się wreszcie żyć i kochać” - powiedział pan niedługo przejściu do stanu świeckiego.
Bardzo często jest tak, że nie mogąc czegoś mieć albo nie mając odwagi po to sięgnąć mówimy sobie, że tego nie potrzebujemy. Tak jest na przykład z celibatem w Kościele katolickim. Nie jest prawdą, że wszyscy księża lubią celibat. Ja chciałem żyć w normalnym związku. Od pewnego momentu przestałem widzieć sens celibatu w moim życiu i nie miałem siły udawać, że jest inaczej.
Kwestia celibatu w Kościele jest podnoszona od wielu lat…
A nawet od wielu stuleci i trudno ten temat zamieść pod dywan. Osobiście uważam, że Kościół ma prawo mieć swoje zasady. Jeżeli komuś się one nie podobają, to nie ma przymusu być w tym Kościele duchownym.
A z perspektywy czasu i doświadczenia – uważa pan, że są rzeczy, które powinny się w Kościele zmienić?
Znów ucieknę się do metafory. Do Kościoła mamy często taki stosunek jak nastolatkowie do swoich rodziców. Nastolatek uważa, że rodzice powinni się zmienić, dostosować do jego wyobrażeń. Dorosły człowiek wie, że mogą być tacy jacy są. Są trochę z innej epoki, ale mają swoje zasady i może dzięki temu dobrze przeżyli swoje życie. Jako dorośli nie musimy słuchać swoich rodziców, ale też nie mamy prawa wymagać, żeby chcieli żyć tak jak my. I podobnie jest z Kościołem. Ma 2000 lat, swoją tradycję i oczekiwanie, że się zmieni, bo "ja tak chcę”, jest trochę niestosowne.