Kto przegrywa wojnę? Polak zdradza prawdę o sytuacji na froncie
- Rozmawiałem z radną Borodianki. Była na rosyjskiej liście proskrypcyjnej. Kiedy przybyły rosyjskie wojska, jej w mieście nie było. Była jednak jej rodzina, którą miały spotkać tortury. Jedna z osób została zastrzelona. Żołnierzom chodziło tylko o to, by ją znaleźć - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Witold Dobrowolski. Fotoreporter, który został porwany przez OMON, przez separatystów w Słowiańsku. I który, mimo tych dramatycznych doświadczeń, zdecydował się zostać wolontariuszem na ukraińskim froncie.
03.07.2022 | aktual.: 04.07.2022 07:37
Witold Dobrowolski, fotoreporter, laureat Grand Press Photo 2020 za fotografie z Hongkongu, przed dwoma laty został zatrzymany na Białorusi. Był przetrzymywany i poddawany wielogodzinnym torturom. Był bity pięściami, pałkami. Potem trafił do białoruskiego więzienia, gdzie w przepełnionej celi czekał na koniec poniżania i bicia oraz na wyjście na wolność.
Mimo dramatycznych doświadczeń w 2022 roku zdecydował się wyjechać do Ukrainy, by tam - jako wolontariusz - pomagać miejscowym, którzy stają się ofiarami przemocy ze strony wojsk rosyjskich. Obecnie kończy się jego "zmiana", niedługo wraca do Polski, by - jak mówi - wrócić do Ukrainy jak najszybciej. Porozmawialiśmy z nim, kiedy przebywa jeszcze u naszego wschodniego sąsiada.
Żaneta Gotowalska, dziennikarka Wirtualnej Polski: Niektórzy mówią, że wojna w Ukrainie już przycichła. To prawda?
Witold Dobrowolski, fotoreporter: Wojna cały czas trwa i jest bardzo gorąco. Zwłaszcza w Donbasie, choć na innych odcinkach frontu również dochodzi do aktywnych działań. Linia frontu się przemieszcza. Nie można mówić o żadnym zamrożonym konflikcie. Być może niektórzy zmniejszyli swoje zainteresowanie tematem, ale Polacy - sąsiadując z Ukrainą - siłą rzeczy interesują się sytuacją. Szczególnie, kiedy ostrzały są niedaleko granicy z Polską.
Skupiam się na pracy w obwodzie chersońskim. Tu, gdzie jestem, bombardowania czy ostrzał artyleryjski słychać cały czas. Na samym froncie wymiana ognia trwa non stop. Ukraińcy powoli, lecz nieustępliwie idą naprzód.
Mówi się też, że Ukraina tę wojnę przegrywa. Jak pan na to patrzy z perspektywy obserwatora?
Ci, którzy tak mówią, odbierają wyłącznie negatywne sygnały ze środowisk ukraińskich - oficerów, żołnierzy, cywili, którzy mogą być zaniepokojeni kwestią braków amunicji, porażek na froncie. Te same osoby nie zwracają uwagi na to, jakie są nastroje po stronie rosyjskiej. A są one niezbyt pozytywne.
Po stronie ukraińskiej morale są zdecydowanie wyższe. Czasem jest tylu ochotników do walki, że aż brakuje dla nich broni. Znam wiele osób, dla których zabrakło miejsca na kontrakty. Takie osoby potrafią jeździć nielegalnie na front, tylko po to, by walczyć i przyczynić się do ostatecznego zwycięstwa z okupantem. Wszystko jednak zależy od militarnego wsparcia ze strony Zachodu.
Co mówią panu zwykli Ukraińcy, z którymi ma szansę pan rozmawiać?
Ukraińcy są wdzięczni za wsparcie ze strony Zachodu. Mówią, że są świadomi, że bez niego konflikt wyglądałby zupełnie inaczej, że mógłby rozlać się na zachód Ukrainy. Zwracają uwagę, że jeśli Zachód chciałby, by wojna skończyła się jak najszybciej, wsparcie militarne powinno być znacznie większe. Od tego zależy, by wojna nie została zamrożona.
Wszyscy patrzą na to z nadzieją. Mimo tych trudów, Ukraińcom, na niektórych odcinkach, udaje się iść do przodu i wyzwalać swoje ziemie.
Jeździ pan z ekipą do rannych po ostrzałach ze strony wojsk rosyjskich. Jak wygląda pomoc tym osobom?
Nasza pomoc opiera się na protokole TCCC. Chodzi o pomoc na polu walki - walka z masywnymi krwotokami i niedrożnością układu oddechowego; stabilizacja życia rannego, by można mu udzielić pomocy ambulatoryjnej. Początkowo jeździliśmy na karetce zaprzyjaźnionego oddziału i pomagaliśmy, gdy w jakieś miejsce spadły bomby. Mieliśmy stały kontakt z Czerwonym Krzyżem, szpitalem wojskowym. Dostawaliśmy informacje, gdzie mamy jechać.
Podczas naszego pierwszego wyjazdu do Ukrainy często docieraliśmy na miejsce pierwsi. Pogotowie bało się tam wysłać swoją ekipę. Pomagaliśmy więc rannym, zdezorientowanym osobom. Dopiero potem przyjeżdżała karetka i zabierała ich do szpitala.
Jakie jest podejście mieszkańców?
Mówiło się, że obwód Mikołajewski to prorosyjski region. To się jednak szybko zmieniło, gdy zaczęły spadać na nich bomby i pociski artyleryjskie. Jedna z rannych osób mówiła nam bardzo negatywne słowa o Rosjanach, o tym, czym jest "ruski mir". Mówiła, że wszyscy Rosjanie zasługują na śmierć.
To była starsza osoba, pokolenie, które - wydawać by się mogło - tęskni za ZSRR. Dzięki naszym kontaktom z mieszkańcami tamtych regionów widzimy jednak, jak bardzo to się zmieniło. Ludzie na własnej skórze czują, co robią im wysłannicy Kremla.
Wiele mówi się o gwałtach na ukraińskich dziewczynach i kobietach. Czy spotkał pan taką ofiarę?
Rozmawiałem z radną miasta Borodianka, niedaleko Buczy. W tych miejscach rosyjskie wojska dokonywały tortur i ludobójstwa na ludności cywilnej. Robili to na podstawie list proskrypcyjnych. Ta kobieta na tej liście była. Na szczęście, kiedy przybyły rosyjskie wojska, jej wtedy w mieście nie było.
Była jednak jej rodzina, którą miały spotkać tortury. Jedna z osób została zastrzelona. Żołnierzom chodziło o to, by znaleźć ją, by zmusić resztę rodziny do kontaktu z nią, celem namierzenia. Nawet radnych małego miasteczka przy Kijowie próbowano bezwzględnie lokalizować.
Jak pan odnajduje się w rzeczywistości, w której przyszło panu funkcjonować?
Na podstawie osobistych przeżyć, których doświadczyłem w Ukrainie w 2014 roku czy później, nie wyobrażałem sobie, że to tak daleko zajdzie, jeśli chodzi o brutalność wojsk Kremla. Nie przypuszczałem, że wróci to do poziomu Armii Czerwonej. Widzę dokładnie, że to, w jaki sposób przed laty działały wojska, teraz doczekało się powtórki.
To, co teraz się dzieje u naszego sąsiada, mogło spotkać i nas, gdyby nie Ukraina. Walec neosowiecki uderzył o Ukrainę i zabezpieczono tym samym Polskę, kraje bałtyckie, Mołdawię. Całe nasze siły powinny być skierowane na pomoc Ukrainie, by ta historia się więcej nie powtórzyła, by agresja Rosjan się nie rozlała.
Czy kiedykolwiek jednak pojawiły się u pana myśli, że to już wystarczy, że już nie warto zostać w Ukrainie? Doświadczył pan w swoim życiu przemocy, będąc choćby na Białorusi.
Byłem porwany przez białoruski OMON, przez separatystów w Słowiańsku. To jednak jest niczym w porównaniu do tego, jakich zbrodni wojennych jestem niemalże świadkiem w Ukrainie. Nie miałem nigdy wątpliwości, nie zastanawiałem się, czy to nie pora wracać. Nie mam obaw. Miałbym je, gdybym teraz został wzięty do rosyjskiej niewoli. Dla nich nie ma znaczenia, czy jest się żołnierzem, wolontariuszem, dziennikarzem czy cywilem.
Wydarzenia, których jestem teraz świadkiem w Ukrainie sprawiają, że czuję, że najważniejsze to być w Ukrainie i pomagać. W tym jest sens. Jeśli nie będziemy pomagać, to samo czeka nas w naszym kraju. A tego byśmy nie chcieli.
Żaneta Gotowalska, dziennikarka Wirtualnej Polski