Był bity, wykorzystywany seksualnie. Na plecach miał prawie zatarte już ślady© iStock.com

Był bity, wykorzystywany seksualnie. Na plecach miał prawie zatarte już ślady

Magdalena Drozdek
27 kwietnia 2018

- Mamo, a ty wiesz, co to jest cwel? – zapytał po powrocie z kolonii. Był bity, zastraszany, molestowany. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Nawet wtedy, gdy 7-latek spał pod drzwiami pokoju domku letniskowego.

Wychowawczyni postawiła gwiazdkę przy nazwisku chłopca. To były pierwsze kolonie 7-letniego Michała. Ta mała gwiazdka naskrobana na liście dzieci przebywających w ośrodku nad morzem miała przypominać opiekunom, że Michał może będzie potrzebował dodatkowego wsparcia. Kilka dni później okazało się, że ta gwiazdka to był zwykły bazgroł dla uspokojenia Martyny, mamy 7-latka.

- Sprawdziłam ośrodek kolonijny. Sprawdziłam tę firmę. Kolonie były fundowane przez kuratorium oświaty. I myślałam, że jeśli tak wysoka instytucja stoi za wyjazdem, to wychowawcy będą fajni i że wszystko będzie w porządku – opowiada spokojnym głosem. Już swoje wypłakała.

Przez pierwsze trzy dni kolonii kierowniczka dzwoniła i upewniała Martynę, że wszystko jest dobrze. Mówiła, że Michał się zaaklimatyzował.

- Syn dzwonił, ale nie mówił mi, że jest krzywdzony. Przecież jeśli powtarzał, że wszystko było OK, to ja mu wierzyłam. W domu powiedział mi później, że nie chciał się przyznać, że chłopcy go krzywdzą, bo bał się, że go stamtąd zabiorę. Bo kolonie – jako atrakcje – były dla niego fajne. Tylko to, co działo się w pokoju, już nie – wspomina Martyna.

Mówili, że jestem ich zabawką

- Mamo, a ty wiesz, co to jest cwel? – zapytał Michał po powrocie z kolonii. Zaraz udzielił mamie odpowiedzi: „Cwel to jest taki facet, którego się ru… w d...”. Wtedy Martyna po raz pierwszy usłyszała od syna, co zrobiono mu na koloniach. – Oni mnie tam bili. Łapali za ręce, za nogi, rzucali o podłogę. Mówili, że jestem ich zabawką – mówił chłopiec.

Michał na koloniach był prześladowany, bity, wykorzystywany seksualnie. Martyna w domu na jego plecach zobaczyła prawie zatarte już ślady wyrysowanych markerem członków. Na przedramieniu było jeszcze widać napis „JP”. Michał mówił, że trochę go przerobił, bo „to było coś brzydkiego”.

Przez pierwsze dni po powrocie z kolonii Michał dodawał kolejne szczegóły do tego, co przeżył. Opowiadał, że prawie się nie mył, bo bał się chodzić pod prysznic. Koledzy mieli go kopać, wyrzucać rzeczy za okno. Mieli opuszczać przy nim bieliznę i przymuszać go do "zrobienia loda". Ci chłopcy byli od niego niewiele starsi.

Obraz
© iStock.com / "Oni mnie tam bili. Łapali za ręce, za nogi, rzucali o podłogę. Mówili, że jestem ich zabawką" – mówił chłopiec

- W pierwszych dniach, gdy upewniłam się, że Michał nie wyolbrzymia, złożyłam donos na policję o popełnieniu przestępstwa. Czekałam. Czekałam bardzo długo, aż w końcu ktoś odpowie na to zgłoszenie. Wydaje mi się, że taka sprawa powinna zostać podjęta od razu. Ale nie. Koleżanka podpowiedziała, żebym napisała do dziennikarzy. Pojawił się tekst w gazecie, potem reportaż w telewizji. Od razu ruszyło. Niedługo później pojawiła się u nas policja – opowiada dziś Martyna.

Sprawa do mediów trafiła we wrześniu 2017 roku. Z chłopcem rozmawiała wtedy specjalistka z terenowego komitetu Ochrony Praw Dziecka, Ewa Nowakowska. Potwierdziła, że 7-latek nie zmyślał, nie wyolbrzymiał. Opowiedział jej o sytuacjach, które miały charakter seksualny. – Wstydził się o nich mówić. Nie rozumiał ich. Pokazywał mi na zabawkach. Chłopcy spuszczali spodnie, kazali mu robić loda. Pokazywał również inną czynność seksualną. Mówił, co to znaczy być „zacwe…”. Krzyczał, bronił się, uciekał z pokoju. To były kolonie przetrwania – przyznała ekspertka. I dodała: - To nie są konfabulacje. Dziecko, które ma coś wmawiane, w inny sposób opowiada, bo powtarza słowa dorosłych. A on mówi jak siedmiolatek.

Minęło osiem miesięcy. I nie wydarzyło się nic.

Żeby syn mógł normalnie żyć

- Proszę pytać, ja już teraz mogę o tym wszystkim rozmawiać spokojnie – mówi mi teraz Martyna.

- Wyciągnięto jakieś konsekwencje po tym, co stało się na koloniach? – pytam.

- Nie – odpowiada bez wahania.

We wrześniu historia jej 7-letniego syna była wszędzie. Pisano o koszmarze na koloniach, o tym, czego doświadczył Michał i nie szczędzono szczegółów. Komentowali eksperci, inni rodzice. Wydawało się, że sprawa jest prosta. Ustalono dość szybko, kto krzywdził dziecko. Nie było też tajemnicą, kto sprawował opiekę nad grupą. Martyna złożyła doniesienie o popełnieniu przestępstwa. Było przesłuchanie Michała, była opinia ekspertów. I tyle. Biuro podróży, które organizowało wyjazd, odpierało wszystkie ataki i dalej odpiera. Sprawy nie chcieli komentować, twierdząc, że to konfabulacje.

- Największe konsekwencje ponieśliśmy my sami. Po reportażu ludzie komentowali moje zachowanie, moje życie prywatne. To wszystko odbiło się na moim zdrowiu, na psychice syna. A sprawa utknęła w sądzie. Przez ten czas dostałam tylko jedno pismo. Rodzice tych dzieci próbowali złożyć zażalenie, ale zostało oddalone – tłumaczy.

- Skierowałam sprawę przeciwko nieletnim, przeciwko opiekunom i firmie. I nie mam pojęcia, co się dzieje. Czekam. Rozchorowałam się, mam problemy ze zdrowiem. Zamiast biegać po sądach, biegam po lekarzach. A jeszcze pracować trzeba. Starałam się to wszystko jakoś wyprostować, żeby syn mógł normalnie żyć. Zmieniliśmy miejsce zamieszkania, szkołę – mówi Martyna.

- Ktoś powiedział: przepraszam? – pytam.

- Nie, absolutnie nikt – odpowiada.

Obraz
© iStock.com / "Starałam się to wszystko jakoś wyprostować, żeby syn mógł normalnie żyć. Zmieniliśmy miejsce zamieszkania, szkołę" – mówi Martyna

Przygoda, zabawa, bezpieczeństwo

„Dzisiejsze kolonie czy obozy dla dzieci, to wyjazdy nowej generacji. To doświadczenie, które buduje pewność siebie, pozwala nawiązać relacje, lepiej się komunikować z rówieśnikami i przede wszystkim… w bezpieczny sposób uczyć się niezależności”.

Taką formułkę podsuwa jedna ze stron poświęconych organizowaniu kolonii dla dzieci. I wiele w tym prawdy. Na zamkniętej grupie dla mam zostawiam krótki wpis. Pytam, czy wysyłały dzieci na kolonie, czy mają jakieś obawy przed posyłaniem dzieci na turnusy. Zalewa mnie fala pozytywnych wspomnień.

„Moja córka jeździ na obozy harcerskie, w tym roku do Szkocji. W kraju taki obóz to koszt ok. 750 zł. Fajna młodzież, super wspomnienia. Poza tym narty na Słowacji ze szkoły. Wymiana językowa do Niemiec też ze szkoły. Więc nie panikować i niech dzieciaki jeżdżą”.

„Jeździłam również jako wychowawca na kolonie. Wszystko zależy od kadry, organizacji i podejścia do dzieci. Zawsze było świetnie”.

„W 4-6 klasie zawsze jeździłam na kolonie z zakładu pracy mojej mamy, super wspominam takie wyjazdy”.

Historia opisana przez Martynę to tylko procent wszystkich przypadków. Choć policja nie prowadzi oficjalnych statystyk, to wystarczy przejrzeć komentarze czy artykuły o koloniach, by zobaczyć, że historie przemocy czy molestowania zdarzyły się w ostatnich latach tylko kilka razy. Przynajmniej te, które rodzice zgodzili się upublicznić.

- Nie jestem jedyną osobą, której dziecko to spotkało. Odezwały się do mnie dwie kobiety przez Facebooka. Kontakt? Teraz już nie znajdę tych wiadomości. Jedna pani, która do mnie pisała, ma dwóch synów. Założyła sprawę w sądzie. To było to samo biuro podróży. Jej dzieci dzwoniły do niej jeszcze z kolonii, żeby powiedzieć, że dzieje się źle. Opowiedziała, że syna trzymało dwóch chłopców. Trzeci go bił. Podobno doszło do gwałtu – wspomina Martyna.

- Zgłaszały się matki, które opowiedziały już na policji o swoich historiach. Ale pisały też takie kobiety, które bały się o tym głośno opowiedzieć. Nie przyznały się. Wie pani, dzieci są często niegrzeczne. Czasem nie wiedzą, że to, co robią, jest złe. Ale to wychowawcy powinni reagować. Powinni od razu wyłapywać te złe sytuacje – opowiada.

Obraz
© East News / Historia opisana przez Martynę to tylko procent wszystkich przypadków

Martyna ma żal, że opiekunem grupy, do której trafił jej syn, była dziewczyna po kursie, a nie doświadczony wychowawca. – Po tym wszystkim w rozmowie ze mną przyznała, że miała pod opieką 14 dzieci, że sobie z nimi nie mogła dać rady. Zapytałam, dlaczego tego nie zgłosiła. Ale wytknęła mi tylko, że to syn sprawiał problemy. Tyle że powiedziała to dopiero po tym, jak cała sprawa wyszła na jaw. Nikt nie dzwonił, nie mówił wcześniej, że dzieje się coś złego – mówi i dodaje:

- Mamy ustawę, która pozwala, żeby opiekunami dzieci były osoby po nawet godzinnym kursie. A tylko z boku ta praca wygląda na łatwą. Jeśli opiekun jest źle wyedukowany, nie wie, jak zająć się dziećmi z różnych środowisk, to wszystko się sypie.

Trafiła mi się fucha

Ustawa, o której mówi Martyna, została jednak zmieniona przez Ministerstwo Edukacji Narodowej w 2015 roku. Długo przed tym, kiedy Michał trafił na kolonie nad morzem. Według nowych przepisów opiekunem kolonii nie może być osoba, która ukończyła tylko kurs internetowy. A tak działo się latami.

W sieci mnożyły się „kursy wyłącznie online – w twoim domu, przy kubku gorącej kawy”. Tak jeszcze w styczniu 2015 roku reklamowały się firmy, które oferowały „szkolenia” na wychowawców kolonii.

Za 80, góra 200 złotych można było zostać opiekunem. Nie trzeba było nawet wstawać z kanapy, żeby otrzymać certyfikat.

- Kilka lat temu trafiła mi się fucha – opowiada mi Marek. - Miałem zostać kierownikiem wycieczki dla dzieci w wieku od 8 do 18 lat. Był to tygodniowy wyjazd po Polsce. Problem w tym, że kompletnie nie miałem pojęcia, jak się takimi dziećmi zajmować. Znalazłem w internecie „kurs” na opiekuna kolonijnego. W ciągu kilku godzin wypełniłem test (bez czytania jakiegokolwiek podręcznika), a po kilku dniach stosowny papier przyszedł do mnie pocztą. Nie pamiętam dokładnie ile, ale kosztowało to chyba 80 złotych. Nikt mnie o nic nie pytał, nikt niczego nie sprawdzał – mówi.

O pedagogice nie miał pojęcia. Teraz otwarcie przyznaje: - Nie wiem, co bym zrobił, gdyby komukolwiek się coś stało. Nie znam nawet podstaw pierwszej pomocy. Ludzie pytali mnie, czy w czasie takiego wyjazdu „kadra” imprezuje. Nie miejmy złudzeń – byliśmy młodzi, a dla nas to też były wakacje.

Dla Agaty, 25-letniej studentki pedagogiki, wyjazdy na kolonie były nie tylko dodatkową szansą na łatwy zarobek. Jeśli lubisz dzieci, chcesz z nimi pracować. Kolonie to niemal darmowa praktyka. Ale i ona przeszła krótkie szkolenie za półdarmo.

- Tematy poruszane na szkoleniu to m.in. formy sprawowania opieki nad dziećmi i młodzieżą, bezpieczeństwo podopiecznych, organizacja czasu wolnego grupie oraz zagadnienia związane ściśle z wychowawcami - pierwsza pomoc przedmedyczna, omówienie obowiązków oraz przedstawienie, co grozi wychowawcy za niedopełnienie powierzonych mu zadań – tłumaczy mi.

- Szkolenie to za mało, aby czuć się pewnie na tym stanowisku. Tu niezbędna jest praktyka – mówi, gdy pytam ją o to, czy zmiany w prawie zmieniły coś w środowisku jej kolegów, którzy pracują na koloniach. Bo choć na papierze zmieniło się wiele, w praktyce nie bardzo.

Kurs na dobrą zabawę

Za te same kursy trzeba dziś zapłacić około 350 złotych. Rejestrujesz się online, dostajesz link do wykazu lekcji, przerabiasz materiał. Potem musisz stawić się na część praktyczną. Trwa jeden dzień, czasem tylko kilka godzin. W takim kursie, który spełnia dzisiejsze wymogi MEN, uczestniczyła Natalia.

- Opowiadali nam o grach i zabawach dla dzieci, ale nie tylko. Mnóstwo czasu spędziliśmy nad ustawami, żeby wiedzieć też, jak opieka nad dziećmi wygląda od strony prawnej – tłumaczy. – To kurs na dobrą zabawę – mówi.

- Myślisz, że to wystarcza? – pytam.

- Można spędzić i rok na szkoleniach, ale zdarzają się potem każdemu takie sytuacje, że nie ma pojęcia, co zrobić. Te kursy weekendowe dają wiedzę czysto teoretyczną. Potem dochodzi do spotkania z dziećmi i nie da się tego porównać. Można zrobić kurs za 90 złotych i mieć jakąś wiedzę. A ta wyparuje po dwóch dniach – przyznaje Natalia.

Obraz
© East News / Szkolenie to za mało, aby czuć się pewnie na tym stanowisku. Tu niezbędna jest praktyka

- Co zrobić, gdy między dziećmi dochodzi do przemocy? – dopytuję.

- No takie sytuacje się zdarzają – mówi. - Rozmawiamy z innymi wychowawcami i opowiadają o takich przypadkach. Jak się przed mini uchronić? Nie mam zielonego pojęcia. Pewna, że jesteś przygotowana na wszystko, to nigdy nie będziesz.

- Na tych wymaganych dziś kursach nie mówi się nic o przemocy. Jest o regulaminach, o zabawach, o pierwszej pomocy. Jedna milionowa tego, co powinno być omówione na szkoleniu. Ja akurat byłam na kilkunastu szkoleniach w ramach fundacji, więc omawialiśmy kwestie przemocy, molestowania seksualnego itd. Ale to wyjątek. Normalnie to nikt nie ma na to czasu. Ba, wychowawców nie sprawdza się wcale dogłębnie. Ważne, że ma certyfikat i nie był karany – opowiada Natalia.

- Dobrze by było tylko, gdyby wychowawcy pamiętali, że ponosi się odpowiedzialność za zdrowie i życie tych dzieciaków. Ja też na początku myślałam sobie: ach, pojadę sobie, pobawię się z dziećmi. A potem jesteś na miejscu, jakieś dziecko nie powie ci o drobnej rzeczy – że np. idzie do łazienki. I znika ci z oczu, a ty zaczynasz panikować, bo nie ma dzieciaka. I co robić? Dzwonić do rodziców? Do kierownika? Może już na policję? A maluch siedzi w łazience – mówi.

Trzeba jakoś żyć dalej

- Psycholog powiedziała mi, że problemy emocjonalne u Michała będą wychodzić najpewniej do końca życia – opowiada Martyna. - Trzeba być czujnym. To nie jest tak, że można to „wyleczyć”, że minie rok, dwa i zapomni. Ale trzeba jakoś żyć dalej.

- Żałujesz, że o tym powiedziałaś? - pytam.

- Czasem tak. Wiesz, ludzie boją się takich rzeczy. Nie wiem, dlaczego. Nigdy nie bałabym się walczyć o swoje dziecko. Właściwie po co zakłada się sprawę w sądzie? To Michałowi nic nie pomoże. Ale chodzi o to, żeby ludzie zwracali uwagę, że takie historie się dzieją - mówi.

- Ja tej sprawy nie zostawię, choć pewnie niewiele zdziałam. Ale wie pani, tu nawet nie o rodziców chodzi. Bo co zrobią? Ja sprawdzałam ten ośrodek, czytałam komentarze, dzwoniłam i dopytywałam o szczegóły. Wszystko zrobiłam. Tu chodzi o opiekunów. Żeby oni zdali sobie sprawę, jaka ciąży na nich odpowiedzialność. To jest najważniejsze.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (0)