PolskaByć jak Indiana Jones, czyli polscy poszukiwacze skarbów

Być jak Indiana Jones, czyli polscy poszukiwacze skarbów

Chociaż szukanie starych mieczy czy monet to dla nich najczęściej tylko hobby, niekiedy udaje im się natrafić na bezcenne zabytki o olbrzymim znaczeniu dla nauki. Niestety, przez archeologów i konserwatorów zabytków często są ignorowani.

Być jak Indiana Jones, czyli polscy poszukiwacze skarbów
Źródło zdjęć: © sakwa.org
Zenon Kubiak

09.11.2015 | aktual.: 12.11.2015 16:02

Kiedy tylko pojawiła się informacja, że legendarny "złoty pociąg" znajduje się gdzieś w Wałbrzychu, do miasta ściągnęli poszukiwacze skarbów z całej Polski. W wielu przypadkach to zupełni amatorzy, którym zamarzyła się sława Indiany Jonesa albo przynajmniej Pana Samochodzika.

"Złoty pociąg" rozpalił wyobraźnię

Samą informację o tym, że pociąg wypełniony kosztownościami, które Niemcy próbowali wywieźć z Wrocławia pod koniec II wojny światowej, podali zresztą właśnie poszukiwacze z Dolnośląskiej Grupy Badawczej, jednego z wielu tego typu stowarzyszeń działających w Polsce.

Chociaż od podania sensacyjnej wiadomości minęły dwa miesiące, nie udało się natrafić na ślad legendarnego skarbu.

- I nikt na żaden ślad nie natrafi, bo tego pociągu tam po prostu nie ma - mówi z przekonaniem Wirtualnej Polsce Dawid Stec, wiceprezes Stowarzyszenia Eksploracyjnego na Rzecz Ratowania Zabytków "Sakwa". - Wszyscy wiedzą, że musi on znajdować się gdzieś na terenie Walimia, ale w niczyim interesie nie jest, aby go teraz odnaleźć i to z bardzo prostego powodu - odnalezione w nim kosztowności będą musiały zostać zwrócone Niemcom, Żydom czy Rosjanom, którzy także roszczą sobie do nich prawa. Zgodnie z prawem dopiero po upływie 100 lat skarb przejmuje państwo, na którego terenie go znaleziono - dodaje.

Dawid Stec to także jeden z poszukiwaczy skarbów. Jako młody chłopak uwielbiał bawić się na terenie ruin i innych starych, opuszczonych budynków. Później doszło do tego zainteresowanie historią i odkrycie, że w okolicy Sandomierza, gdzie mieszka, jest wiele miejsc kryjących w sobie ciekawą przeszłość i zagadki. Gdy wkrótce poznał innych ludzi podzielających jego pasję, powstało Stowarzyszenie Eksploracyjne na Rzecz Ratowania Zabytków "Sakwa". Dziś grupę tworzy około 20 osób z całej Polski.

- Od samego początku zależało nam na tym, aby działać legalnie, chociaż początki nie były łatwe, spotkaliśmy się z dużą nieufnością ze strony archeologów. Przełomem okazał się nasz sukces podczas prac na terenie dawnego obozu jenieckiego w Łombinowicach, gdzie udało nam się odnaleźć dół, do którego Niemcy wrzucali ubrania i wszystkie rzeczy osobiste zabijanych jeńców. Chodziło im o to, aby uniemożliwić identyfikację zwłok. Dół wypełniony butami, guzikami, paskami robił wstrząsające wrażenie - wspomina Stec.

Znaleźć siekierę sprzed trzech tysięcy lat

Sam także ma na koncie wielkie sukcesy. Jako swój pierwszy skarb wspomina znalezienie siekier z brązu z czasów kultury łużyckiej, czyli sprzed trzech tysięcy lat.

- Początkowo nie miałem pojęcia, z czym mam do czynienia. Wiedziałem tylko, że musi to być coś naprawdę starego, dopiero później specjaliści uświadomili mi, jak rzadki skarb odkryłem. Za to znalezisko otrzymałem nagrodę od ministerstwa - opowiada poszukiwacz.

Siekiery można dziś podziwiać w Muzeum Okręgowym w Sandomierzu.

Inny jego wielki sukces to odnalezienie przed rokiem w okolicach Opatowa bulli antypapieża Jana XXIII z XV wieku.

Podstawowym narzędziem poszukiwaczy są detektory metalu. Można je kupić już za kilkaset złotych, ale sprzęt naprawdę dobrej jakości kosztuje już kilka tysięcy złotych. Sam wykrywacz zresztą nie wystarczy. Potrzebny jest m.in. georadar.

- Kilka miesięcy temu na prośbę ojców franciszkanów z Krakowa przeskanowaliśmy przy pomocy georadaru całą posadzkę w ich kościele, dzięki czemu odkryliśmy, że w podziemiu znajdują się krypty. W ten sposób powstała mapa podziemia bez rozkuwania całej posadzki - wyjaśnia Dawid Stec.

Nawet najlepszy sprzęt nie wystarczy, jeśli nie wie się, gdzie szukać. Kiedyś poszukiwacze dowiadywali się od różnych osób dość przypadkowo o tym, że ktoś coś słyszał, coś opowiadał na temat np. jakichś potyczek z czasów wojny w danym miejscu. Dziś na skrzynkę pocztową stowarzyszenia przychodzi mnóstwo informacji o różnych "skarbach". Każda wyprawa wymaga jednak odpowiedniego przygotowania merytorycznego - sprawdzenia starych map, archiwów itd. Dopiero na tej podstawie wybiera się miejsca eksploracji.

Dla jednych nieoceniona pomoc, dla drugich wróg

Dzięki licznym sukcesom i od początku deklarowanej legalnej działalności "Sakwa" regularnie współpracuje z archeologami, konserwatorami zabytków i dyrektorami muzeów, do których później trafiają ich znaleziska. Nie wszyscy jednak są zainteresowani taką pomocą.

- Wiele dyrektorów placówek traktuje nas wrogo, jakbyśmy byli dla nich konkurencją, a przecież tak nie jest. Nie jesteśmy archeologami, naukowcami, my tylko pomagamy ustalić, w jakim miejscu warto zacząć kopać - zapewnia Stec.

Jeszcze bardziej rozgoryczony współpracą ze środowiskiem naukowym jest Artur Troncik z Siemianowic Śląskich. To chyba najbardziej znany poszukiwacz skarbów w Polsce. W 2012 r. pomógł znaleźć blisko 2 tysiące cennych przedmiotów w Czermnie - wiosce z okolic Grodów Czerwieńskich zniszczonej przez Tatarów w XIII wieku. Troncik odkrył m.in. garniec wypełniony XIII-wieczną biżuterią, co okrzyknięto mianem "skarbu z Czermna". Za to odkrycie wraz z archeologami prof. Andrzejem Kokowskim i Marcinem Piotrowskim otrzymał w 2012 r. nagrodę "National Geographic" w kategorii "naukowe odkrycie roku".

Troncik w przeciwieństwie do innych poszukiwaczy skarbów nie jest już amatorem. Założył własną firmę świadczącą usługi eksploracyjne. Współpracuje z archeologami, chociaż nie wszyscy są zainteresowani.

- Wielu uważa, że sami potrafią obsługiwać wykrywacz metali, ale to nieprawda. Wbrew pozorom to dość skomplikowane urządzenie. Zdarza się, że archeolodzy kończą prace w jakimś miejscu w przekonaniu, że niczego cennego tam nie ma, po czym poszukiwacze w znajdują w tym miejscu cenne zabytki. Tak było np. w Nowej Cerkwi, gdzie to eksploratorzy w hałdach ziemi wydobytej przez archeologów znaleźli mnóstwo przedmiotów z kultury celtyckiej - opowiada Troncik.

Na poszukiwania skarbów trzeba mieć pozwolenie

Poszukiwacz z Siemianowic Śląskich najbardziej jednak narzeka na postawę wojewódzkich konserwatorów zabytków. Bez ich zgody żaden amator nie może legalnie prowadzić swoich poszukiwań. O ile część konserwatorów wydaje takie zgody bez większych problemów, o tyle część nie wydaje takich pozwoleń prawie w ogóle.

- Szczególnie to dotyczy takich osób jak ja, które nie należą do żadnej formalnej grupy czy stowarzyszenia - opowiada Troncik. - Od jakiegoś czasu walczę z takimi konserwatorami przed sądami, bo moim zdaniem oni łamią prawo - dodaje.

W Wojewódzkim Urzędzie Ochrony Zabytków w Poznaniu przyznają, że w ostatnim czasie wydali tylko jedno pozwolenie na prowadzenie poszukiwań, ale nie wynika to z żadnych złośliwości.

- Gdy ktoś się do nas zwraca z zapytaniem o to, co musi zrobić, informujemy go, że musi przedstawić zgodę właściciela terenu, na którym chce prowadzić poszukiwania, a także oświadczenie dyrektora muzeum o chęci przyjęcia ewentualnych znalezionych zabytków. Takie wymogi odstraszają wiele osób, ale podejrzewamy, że po prostu prowadzą poszukiwania na własną rękę, nielegalnie - opowiada w rozmowie z Wirtualną Polską jeden z pracowników Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków.

To właśnie nielegalni poszukiwacze, którzy znajdowane przedmioty sprzedają dla zysku, psują opinię o całym środowisku eksplorerów. Zgodnie z obowiązującymi przepisami wszystko, co znajdzie się pod ziemią należy do Skarbu Państwa. Znalazca może jednak liczyć na nagrodę od ministerstwa. Jego wysokość zależy jednak o uznania urzędników.

- Dla mnie skarbem nie jest złota moneta, tylko każdy przedmiot, który dostarcza mi wiedzy o przeszłości, potwierdza lub zaprzecza dotychczasowym ustaleniom naukowym - podsumowuje Dawid Stec.

Byłeś świadkiem lub uczestnikiem zdarzenia? .

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (42)