ŚwiatBrutalne gwałty w amerykańskiej armii

Brutalne gwałty w amerykańskiej armii

W amerykańskiej armii służy blisko 300 tysięcy kobiet. Statystycznie, co trzecia z nich do końca swojej dwuletniej służby zostanie co najmniej raz zgwałcona. Nie przez wrogich partyzantów, lecz kolegów z wojska.

Brutalne gwałty w amerykańskiej armii
Źródło zdjęć: © AFP | Patrick Baz

16.08.2010 18:35

LaVena Johnson miała 19 lat, gdy w lipcu 2005 roku zginęła w bazie Balad w Iraku. Jej ciało było w tragicznym stanie: połamany nos, wybite zęby, ślady brutalnego gwałtu, nadpalone kwasem narządy płciowe, poparzenia ogniem, przestrzelona głowa. Do zapuszczonego namiotu, w którym znaleziono jej zwłoki, prowadziła krwawa smuga rozciągnięta na piasku. Wojskowi prokuratorzy rozpoczęli śledztwo, zadali kilka pytań. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Sprawa zamknięta, konkluzja: samobójstwo. Johnson najpierw się pobiła, potem zgwałciła, podpaliła, a na końcu przyłożyła sobie karabin do potylicy i pociągnęła za spust. Po wszystkim dociągnęła się po ziemi do namiotu. Podobnych „samobójstw” przytrafiło się w amerykańskiej armii w ostatnich latach co najmniej kilkanaście. Bujać to my, panowie szlachta.

Przypadek młodej LaVeny jest skrajnie brutalny i absurdalny. Właśnie dzięki temu doskonale obrazuje podejście amerykańskiego establishmentu wojskowego do problemu przemocy wobec kobiet w armii: udawać, że nic nie śmierdzi. Za wszelką cenę – udawać.

Seks-rzeź

Tymczasem woń zepsucia już dawno temu powinna wykrzywić dowódcom i politykom twarze w bolesnym grymasie. Statystyki opracowane Wydziału ds. Weteranów są zatrważające: co trzecia Amerykanka w armii pada ofiarą gwałtu, a 90% doświadcza jakiejś formy molestowania. Siedem na dziesięć żołnierek cierpiących na syndrom stresu pourazowego (PTSD) nosi w sobie wspomnienia o pohańbieniu lub napastowaniu przez towarzysza broni. Ale to dopiero początek koszmaru. – Statystyki wskazują, że jeśli zostałaś zgwałcona w wojsku raz, spotka cię to tu znowu i znowu – powiedziała reporterom BBC kongresmenka Loretta Sanchez zajmująca się sprawami armii.

Temat seksualnego wykorzystywania kobiet w amerykańskich siłach zbrojnych był przez lata zupełnie nieobecny w debacie publicznej. Poważne głosy w tej kwestii pojawiły się dopiero po rozpoczęciu konfliktów w Afganistanie i Iraku. Ciężar prowadzenia dwóch wojen na raz zmusił Pentagon do zdecydowanego otworzenia się, mimo wielu oporów, również na rekrutów płci pięknej. Tych nie brakuje; zachęcone patriotycznymi uczuciami, zewem przygody, sensownym wynagrodzeniem i perspektywą opłaconych studiów po dwuletniej służbie panie masowo zaciągają się w szeregi armii. W rezultacie dziś co siódmy amerykański żołnierz to kobieta. Nigdy wcześniej tak wiele z nich nie stacjonowało w koszarach na terenie USA i za granicą. Nigdy wcześniej tak wiele z nich nie było gwałconych. Zdarza się to podczas patroli, ćwiczeń, kąpieli czy w drodze do latryny przy „akompaniamencie” generatorów prądu zagłuszającym wezwania o pomoc.

Temat musiał w końcu wypłynąć na powierzchnię. Niektóre z pokrzywdzonych kobiet odważyły się publicznie opowiedzieć o swoich przeżyciach. Inne historie zostały wyśledzone przez dziennikarzy. Światło dzienne ujrzały artykuły opisujące walkę żołnierek z prymitywnym samczym popędem, niekiedy przemieniającą się w prawdziwą walkę o życie, jak pokazuje przykład LaVeny. Powstało wiele stowarzyszeń pomagających ofiarom i domagających się zmian w armii. W rezultacie w 2005 roku wprowadzone drobne reformy, które miały zagwarantować Amerykankom więcej prywatności: chcąc skorzystać z medycznej i psychologicznej pomocy, nie muszą już zawiadamiać o gwałcie swoich dowódców. Wprowadzono także szkolenia w zapobieganiu i samoobronie podczas ataków na tle seksualnym.

Efekty niestety na razie są mierne. W zeszłym roku Amerykanki zgłosiły prawie 4 tysiące gwałtów dokonanych na terenie baz wojskowych – najwięcej w historii. Szacuje się jednak, że to tylko dziesiąta część prawdziwej liczby takich przestępstw.

Lepiej siedź cicho

W 2006 roku w Afganistanie Marti Ribeiro popełniła duży błąd – odłożyła na bok swój karabin, z którym nie powinna się rozstawać nawet w bazie i poszła na papierosa. Wtedy ktoś zaatakował ją od tyłu, zaciągnął za warczący generator prądu i zgwałcił. Gdy powiedziała o tym dowódcy, usłyszała, że jeśli wniesie skargę, zostanie postawiona przed sądem polowym za pozostawienie broni bez nadzoru, a gwałciciel i tak się wszystkiego wyprze. – To byłoby moje słowo przeciwko jego, a oni nie mieli zamiaru uwierzyć mi – opowiadała BBC. Marti postanowiła więc nie składać pozwu. Podobnie postępują tysiące upokorzonych żołnierek. Wojsko jest środowiskiem, w którym solidarność, braterstwo i siła są wartościami nadrzędnymi. Złożenie donosu, nawet na gwałciciela, to w oczach wielu mundurowych sprzeniewierzenie się najświętszym zasadom. W krótkim czasie kobieta-ofiara, która przełamie ciszę, stanie się obiektem szykan i gróźb, straci szansę na awans. Przyzna się, że nie potrafiła się obronić i będzie musiała pogodzić się z łątką
słabeusza. Zdominowany przez mężczyzn świat armii wyrzuci ją poza margines, gdzie służba ojczyźnie zamieni się w torturę, gehennę wstydu i żalu. Ponownie zostanie ofiarą.

Ale może być jeszcze gorzej. W amerykańskiej prasie szeroko komentowano przypadek Suzanne Swift, która doniosła na gwałcącego ją sierżanta i odmówiła ponownego wyjazdu do Iraku w jego jednostce. Karę poniosła ona – za dezercję stanęła przed sądem wojskowym i trafiła na miesiąc do więzienia. Mężczyzna został tylko upomniany.

Gwałt i próba gwałtu nie są nawet jasno zdefiniowane w amerykańskim prawie wojskowym. W efekcie militarne trybunały ferują czasami bardzo niezrozumiałymi wyrokami. Lotniczka Cassandra Hernandez miała zostać grupowo zgwałcona podczas zabawy przez swoich trzech kolegów. Gdy jednak odmówiła składania przeciwko nim zeznań przed sądem, dowództwo pozwało ją za picie alkoholu przed ukończeniem pełnoletności i „nieprzyzwoite zachowanie”. Groził jej rok więzienia, ale skończyło się na karze dyscyplinarnej i zapisie w aktach. Rzekomi gwałciciele nie musieli odpierać żadnych zarzutów prokuratora.

Bezkarność sprawców jest groteskowa. Połowa śledztw w sprawie przemocy seksualnej w armii zostaje umorzona. Śledczy nie lubią robić kłopotów chłopcom, którzy „przecież służą państwu”, jak usłyszała jedna z ofiar od swego dowódcy. Niecałe 11% dochodzeń kończy się przed trybunałem, jednak większość stwierdzonych sprawców otrzymuje tylko wyroki zawieszenia, reprymendy lub degradacji. Wielu winnych bez większych problemów awansuje w przyszłości. Bardzo wymowny jest fakt, że nawet skazani gwałciciele po śmierci otrzymują wojskowy pogrzeb z wszelkimi honorami.

Nieumiejętność lub niechęć amerykańskiej armii do przełamania męskiej nietykalności może poważnie rzutować na jej skuteczność. Na polu bitwy zaufanie do kompanów jest niezbędne. Tylko dzięki niemu można efektywnie wykonywać zadania wymagające współpracy, od prowadzenia ostrzału po rozbrajanie min. Żołnierka, która czuje się zagrożona przez własnych rodaków, traci część potencjału bojowego. Biorąc pod uwagę coraz większą liczbę kobiet w wojsku, może to być duża strata.

Niemałym paradoksem jest to, że kraj walczący o „serca i umysły” obcych narodów na własne życzenie zachowuje w swych siłach zbrojnych ludzi zdolnych do gwałcenia własnych koleżanek. Jeśli potrafią zrobić coś takiego, to co powstrzyma ich przed „zabawieniem się” kosztem przypadkowej Afganki lub Irakijki? One tym bardziej nie doniosą na nich do dowódcy.

Światełko?

Kongres USA regularnie debatuje nad problemem gwałtów w armii. Dyskusje jednak na niewiele się zdadzą bez zmiany w myśleniu. Dojrzeć musi przede wszystkim postawa dowódców, którzy przymykają oczy na ekscesy swoich podopiecznych lub sami biorą w nich udział. Dr Keye Whitley, dyrektorka Biura Do Spraw Zapobiegania i Odpowiadania na Ataki Seksualne (SAPRO) przy Sekretarzu Obrony twierdzi jednak, że pewna poprawa następuje. – Coraz więcej dowodzących kieruje takie sprawy do trybunałów wojskowych – powiedziała dziennikarzom.

A co mogą zrobić pohańbione żołnierki? Powody, by milczeć, są liczne, nakładają się na siebie i piętrzą tworząc swoistą wieżę rozpaczy, w której wiele kobiet zamyka się w samotności. Równanie jest proste. Jeśli będą siedzieć cicho, mogą ocalić karierę i oszczędzić sobie innych kłopotów.

Mimo to, jest jeden silny argument za tym, by głośno wykrzyczeć swoją skargę. Gdy pierwsze Amerykanki w mundurach zdecydowały się opowiedzieć o gwałtach, USA zaczęło mówić o tym problemie. Kiedy dołączyły do nich kolejne kobiety, ludzie władzy musieli wprowadzić chociaż drobne zmiany. Kiedyś tych głosów może być tyle, że nie oprze im się nawet najtwardszy wojskowy beton. Skorzystają na tym nie tylko żołnierki.

Michał Staniul, Wirtualna Polska

Czytaj również bloog autora: Blizny świata!

Źródło artykułu:WP Wiadomości
kobietaarmiaafganistan
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)