Bliski Wschód pęka w szwach. Czy wkrótce rozpadnie się Libia, Syria, Irak i inne państwa?
Prawdopodobnie wkrótce atlasy polityczne obszaru bliskowschodniego trzeba będzie niemal w całości kreślić na nowo, bo postkolonialne granice pękają w szwach. Coraz mniej stoi na przeszkodzie, by rozpadła się Libia, Syria oraz Irak. A to dopiero wierzchołek góry lodowej, bo na Bliskim Wschodzie niemal wszystkie państwa są "zszyte" z różniących się elementów, przez co każde z nich jest podatne na oddziaływanie destrukcyjnych sił odśrodkowych - pisze Tomasz Otłowski dla "Polski Zbrojnej".
21.06.2013 | aktual.: 21.06.2013 09:29
W trzecim roku Arabskiej Wiosny - wywracającej do góry nogami dotychczasowy ład geopolityczny na obszarze Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej (określanego też potocznie anglojęzycznym skrótem MENA - od Middle East & North Africa) - sytuacja w tej części świata staje się coraz bardziej skomplikowana. Realniej niż kiedykolwiek do tej pory rysuje się perspektywa znaczących korekt na mapie politycznej tego obszaru. Region, w którym od wielu dekad jak ognia bano się najmniejszej nawet zmiany dotychczasowego kształtu i przebiegu granic państwowych, bez względu na sposób, w jaki zostały one wytyczone i jak miałyby być zmienione (na drodze pokojowej czy w wyniku wojny), być może stoi właśnie u progu rewolucyjnych przekształceń. Wyłonić się z nich może całkowicie nowy układ sił strategicznych oraz, co równie ważne, kształt granic tamtejszych państw zupełnie odmienny od tego znanego nam "od zawsze".
Piętno historii?
Mało kto zdaje sobie dziś jednak sprawę z tego, że owo "od zawsze" nie trwa w istocie nawet 100 lat. Dla zdecydowanej większości dzisiejszych państw Bliskiego Wschodu historia ich niezawisłej (przynajmniej formalnie) od europejskich mocarstw kolonialnych państwowości zaczyna się dopiero po II wojnie światowej. Znacznie wcześniej na regionalną scenę geopolityczną wkroczyły zaledwie dwa niepodległe państwa: Egipt (w 1922 roku) oraz Republika Turcji (w 1923 roku), powstała na gruzach pokonanego w I wojnie światowej imperium osmańskiego. Oprócz tych dwóch krajów, jako kolejny suwerenny podmiot stosunków międzynarodowych w tej części świata funkcjonował wówczas tylko Iran. Dawne osmańskie prowincje w Mashreku, Maghrebie i Arabii musiały poczekać na swą szansę wybicia się na niepodległość jeszcze dziesięć (w przypadku Królestwa Saudów) lub wręcz kilkadziesiąt lat.
I choć być może zabrzmi to dziwnie, ich przyszły kształt terytorialny i przebieg granic były i tak od dawna określone, przynajmniej w ogólnym zarysie. Anglia i Francja - główne mocarstwa kolonialne na obszarze MENA - dokonały tego wstępnie już w 1916 roku, a więc jeszcze w trakcie krwawych zmagań w I wojnie światowej. Rzecz została wówczas uzgodniona w zawartym potajemnie porozumieniu, dotyczącym przyszłego podziału stref wpływów obu potęg na Bliskim Wschodzie po zakończeniu wielkiej wojny i pokonaniu Osmanów. Umowa ta, nazwana od nazwisk jej głównych autorów układem Sykesa i Picota, położyła, jak się okazało, trwałe (w istocie aktualne w wielu aspektach aż do dziś) podwaliny pod polityczną mapę Bliskiego Wschodu. Niemal wszystkie późniejsze decyzje mandatowe Ligi Narodów (a potem, już po II wojnie światowej, także Organizacji Narodów Zjednoczonych)
oraz działania głównych mocarstw dotyczące regionu MENA odnosiły się do ustaleń zawartych między Londynem a Paryżem wiosną 1916 roku.
Paradoksem jest fakt, że nawet zawierucha II wojny światowej nie wpłynęła - może z wyjątkiem wykrojenia w 1948 roku państwa żydowskiego z obszaru mandatu brytyjskiego - na zmianę regionalnego układu geopolitycznego, zaprojektowanego w ogólnym zarysie trzydzieści lat wcześniej przez Marka Sykesa i François Picota. Układ ten do tego stopnia wywarł piętno na regionie, że większość dzisiejszych granic państw w nim leżących (zwłaszcza na obszarze Mashreku, będącego geopolitycznym sercem całego regionu) to niemal idealne odwzorowanie szkiców i kreśleń poczynionych odręcznie na mapie przez francuskich i brytyjskich dyplomatów przed niespełna wiekiem…
Sztuczne granice
Nie trzeba chyba dodawać, że te kreślone arbitralnie linie podziału wpływów między ówczesnymi mocarstwami europejskimi nijak się miały do sytuacji w terenie. Nie uwzględniały nie tylko lokalnych uwarunkowań geograficznych (przykładem są działy głównych rzek i wód gruntowych), przyrodniczych (sezonowe migracje zwierząt) czy klimatycznych, lecz także, przede wszystkim, całkowicie abstrahowały od specyfiki narodowościowej, etnicznej i wyznaniowej miejscowej ludności. Autorzy tych zamaszystych (dosłownie i w przenośni) geopolitycznych planów nie zadali sobie najmniejszego trudu, aby pochylić się nad regionalną mozaiką wyznań, sekt, narodów i grup etnicznych, nad wpływami lokalnych plemion i ich szejków, o uwarunkowaniach kulturowych i historycznych nie wspominając. Ci, którzy potem (nierzadko kilka dekad później) wykorzystywali szkice i ustalenia Sykesa i Picota - tych "ojców założycieli" dzisiejszego chaosu na Bliskim Wschodzie - również nie byli bardziej roztropni i powielali oraz utrwalali ich błędy. Tak
działo się na przykład na obszarze Maghrebu i Sahelu, gdzie w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku granice wytyczano arbitralnie na mapach z użyciem linijki, bo tak było szybciej i łatwiej.
Sytuację strategiczną w tym regionie komplikował także, już u samego zarania, fakt, że oprócz Turków, Persów i do pewnego stopnia Egipcjan na Bliskim Wschodzie nie wyodrębniły się jeszcze narody w ich nowoczesnej, znanej na Zachodzie, postaci. W takiej rzeczywistości każdy organizm państwowy, niezależnie od przebiegu granic i sposobu ich wytyczenia, był w istocie tworem sztucznym, pozbawionym ważnej podstawy funkcjonowania, jaką w Europie czy Ameryce Północnej od ponad dwustu lat daje "etnos" i jego samoidentyfikacja w opozycji do innych narodów i narodowości.
Stan taki istnieje na obszarze MENA w zasadzie do dziś, trudno bowiem wskazać - może oprócz wspomnianych już Turków, Irańczyków czy Egipcjan (pomijamy tu oczywiście Izrael) - inne narody, wyodrębnione naprawdę, w sposób świadomy i trwały, powiązane z istniejącymi w regionie organizmami państwowymi. Jak potwierdzają rozmaite badania socjologiczne, tylko część (i to wcale nie większa) dzisiejszych mieszkańców Iraku, Syrii, Arabii Saudyjskiej czy nawet Libanu, uznawanego za najbardziej "zeuropeizowany", uważa się za członka odpowiednio "narodu": irackiego, syryjskiego, saudyjskiego czy libańskiego.
Islam, klan... naród
Dla większości z nich takie pojęcie jest co najmniej niezrozumiałe. Ale czy można się dziwić takiemu stanowi rzeczy? Wszak dla przeciętnego mieszkańca któregokolwiek ze współczesnych państw bliskowschodnich najważniejszym i pierwszym z rzędu punktem odniesienia oraz samoidentyfikacji jest religia, czyli islam. Na drugim miejscu znajdują się własny klan, plemię lub ród (kolejność różna w zależności od konkretnej części regionu), a dopiero na trzeciej pozycji plasuje się owo abstrakcyjne "państwo". Twór często oderwany od realiów codziennego życia, a do tego równie często postrzegany jako opresyjny i wrogi, bo albo zawiadywany przez inne plemię czy klan, albo też zdominowany przez świeckie siły polityczne niechętne "prawdziwemu" islamowi. A czasem wręcz kierowany przez "heretyków" (casus dzisiejszej Syrii i Iraku, gdzie we władzach dominują przedstawiciele nurtów szyickich) czy "niewiernych" (jak na przykład Liban, gdzie duża część rządu składa się z chrześcijan).
W tym kontekście paradoksalne jest to, że jeden z niewielu regionalnych narodów, które w pełni zasługują na to pojęcie (wpisują się w definicję narodu, tak jak rozumiemy ją współcześnie na Zachodzie), czyli Kurdowie, do dziś nie doczekał się własnej państwowości. Nie sposób nie zauważyć, że jest w tym fakcie coś symbolicznego dla ogólnej sytuacji na Bliskim Wschodzie; coś, co może stanowić doskonałą ilustrację niezdrowego stanu rzeczy, z jakim mamy do czynienia na obszarze MENA.
Na marginesie warto zauważyć, że przekleństwem dla Kurdów i główną przyczyną ich dotychczasowej fatalnej sytuacji strategicznej zdaje się to, że zamieszkiwane przez nich tereny położone są między innymi w granicach dwóch najsilniejszych (i wciąż jednych z niewielu w regionie) państw opartych na nowoczesnym "etnos" - czyli Turcji i Iranu. W tym kontekście wielce wymowne jest także i to, że namiastka kurdyjskiej państwowości (w postaci Kurdyjskiego Regionu Autonomicznego) powstała właśnie w Iraku, państwie istniejącym bez własnego narodu, stworzonym sztucznie i będącym w prostej linii "potomkiem" wspomnianych już kreśleń palcem po mapie z 1916 roku… Piekło na Ziemi
W tej sytuacji nie można się również dziwić, że ład strategiczny i geopolityczny na obszarze MENA, kształtujący się stopniowo od lat dwudziestych ubiegłego stulecia, od samego początku był obciążony piętnem niezliczonych konfliktów, sporów i krzywd, niemożliwych już dziś do naprawienia i, co gorsza, narastających z każdą kolejną dekadą. A także z każdą kolejną regionalną wojną, rzezią i falą prześladowań. Nic więc dziwnego, że o regionie tym zwykło się już pisać, mówić i myśleć jak o obszarze endemicznie wręcz niestabilnym, gdzie mnogość konfliktowych, przeciwstawnych interesów, rywalizacji, wpływów i oddziaływań - na wszystkich możliwych poziomach i we wszelkich możliwych aspektach życia społecznego - jest tak duża, że czyni tę część świata istnym piekłem na ziemi. Miejscem, gdzie pokój i stabilny ład międzynarodowy są czymś z gruntu nierealnym.
Równie ważne w tym kontekście są oddziaływania ze strony potęg zewnętrznych. Bliski Wschód, głównie ze względu na swe znaczenie geopolityczne i ekonomiczne (surowce energetyczne!), wciąż jest bowiem obiektem szczególnego zainteresowania możnych tego świata oraz terenem, gdzie ścierają się ich wpływy i interesy. Wbrew nadziejom i oczekiwaniom wielu koniec zimnej wojny nie oznaczał tu żadnego pozytywnego przełomu. Wręcz przeciwnie - strategiczną rywalizację (a czasami i otwartą konfrontację z wykorzystaniem regionalnych "proxies") dwóch głównych antagonistów, Stanów Zjednoczonych i Związku Sowieckiego, zastąpiło współzawodnictwo kilku mocarstw. Do USA i Rosji dołączyły Chiny, Japonia, Indie oraz ponownie, po kilkudziesięciu latach faktycznej strategicznej nieobecności w regionie, kraje europejskie.
Jak bardzo destrukcyjne dla sytuacji w tym regionie potrafi być owo odziaływanie zewnętrzne, pokazują obecne wydarzenia w Syrii. Wojna domowa w tym państwie, trwająca dwa lata, nie ma na razie szans na zakończenie właśnie głównie ze względu na otwarte i jawne zaangażowanie mocarstw światowych, z których część (Zachód) popiera rebeliantów, inne zaś (Rosja i Chiny) reżim Baszara al-Asada.
Wcześniej europejska (Wielka Brytania, Francja i Włochy) interwencja militarna w Libii po stronie "demokratycznego" powstania otworzyła drogę do upadku władzy Muammara Kaddafiego, ale w efekcie spowodowała przekształcenie się tego państwa w "czarną dziurę" regionalnego bezpieczeństwa.
Powrót do korzeni
Ład międzynarodowy na Bliskim Wschodzie, w kształcie nadanym w sposób arbitralny przez dawnych kolonizatorów, nie miał więc w istocie szans na przetrwanie. Obecnie jesteśmy świadkami przyspieszającej dekompozycji dotychczasowego geopolitycznego status quo w tej części świata. Czynnikiem, który wyzwolił i zainicjował proces zmian, okazała się Arabska Wiosna - postrzegana na świecie jako spontaniczny i oddolny ruch na rzecz demokratyzacji regionu. Nawet jeśli była takim u samego swego zarania, szybko okazała się mechanizmem zdominowanym i kierowanym (jawnie, jak w Egipcie i Tunezji, lub z ukrycia, jak w Libii czy Syrii) przez islamskich ekstremistów. A do tego niemającym bynajmniej na celu zwiększenia (czy raczej: zaprowadzenia) swobód i wprowadzenia zasad demokratycznych - w ich zachodnim znaczeniu - w krajach i społeczeństwach regionu.
To właśnie sunnicki ekstremizm religijny, niegardzący brutalnym terroryzmem jako metodą walki o własne cele polityczne, okazuje się dzisiaj coraz ważniejszym czynnikiem kształtującym sytuację w regionie. Kolejnym, choć przecież nienowym, elementem regionalnej układanki strategicznej, mającym realną szansę na "przeoranie" dotychczasowego układu geopolitycznego na obszarze MENA. Po dwóch latach trwania arabskiej wiosny widać wyraźnie, że to właśnie radykalny islam jest największym beneficjentem tych wydarzeń. Nigdy wcześniej muzułmańscy ekstremiści nie mieli tak wielkich wpływów politycznych i społecznych w krajach regionu, nigdy wcześniej też nie sprawowali w tak wielu z nich władzy (do tego z demokratycznego nadania obywateli). I choć jak dotąd islamiści sprawujący dzisiaj władzę w Egipcie, Libii czy Tunezji oficjalnie nie zakwestionowali ani jednej z granic państwowych regionu (oczywiście z wyjątkiem Izraela), to nie można wykluczać takich działań w przyszłości. Wynika to z samej natury ideologii
radykalnego islamu, który odrzuca wszelkie naleciałości obce "prawdziwej wierze", w tym także te dotyczące zachodniego ustroju społeczno-politycznego (demokracja) i jego formalnego "opakowania", jakim jest nowoczesne państwo wraz ze swoimi instytucjami i mechanizmami funkcjonowania. Celem islamskich radykałów jest powrót do pierwotnej tradycji, do czystych korzeni islamu - nie tylko w sensie duchowym, lecz także (a może przede wszystkim) w wymiarze społeczno-politycznym, ekonomicznym i ustrojowym. Ideałem jest więc dla nich "państwo" będące organizmem politycznym opartym na zasadach opisanych w Koranie i hadisach.
Do stworzenia takiego "idealnego" ustroju i organizmu państwowego jest jeszcze bardzo długa droga. Ale już dziś jej pierwszym niejako etapem może być chęć zakwestionowania dotychczasowego ładu geopolitycznego w regionie. Jak wspomniano wcześniej - ładu narzuconego przed wiekiem przez obce potęgi kolonialne, a do tego całkowicie sztucznego, nieodzwierciedlającego naturalnych uwarunkowań regionu. Pierwsze drobne działania w takim kierunku już są przez islamistów podejmowane, często zresztą całkiem bezwiednie. Oto sunniccy rebelianci syryjscy z ugrupowań islamistycznych za naturalne uważają to, że w nocy walczą z siłami rządowymi na terenie Syrii, a w dzień chronią się u swych braci w wierze w sąsiednim Iraku. Dla nich granica państwowa, wytyczona ongiś przez Europejczyków, po prostu nie istnieje - po obu stronach zamieszkują ją zresztą "od zawsze" członkowie tego samego klanu, a ostatnimi czasy i tak jest niemal niepilnowana.
Pękające szwy
Takie ambiwalentne, wręcz lekceważące podejście do granic, kordonów i podziałów wytyczonych niegdyś przez kolonizatorów widać też w nazewnictwie i strukturze organizacyjnej fundamentalistycznych organizacji sunnickich. Od dawna mamy wszak do czynienia z osławioną Al-Kaidą Islamskiego Maghrebu, która zgodnie ze swym mianem działa nie tylko w większości obecnie istniejących w Maghrebie (Afryka Północna) państw arabskich, lecz także w Mali i innych krajach Sahelu.
Z kolei w Iraku dziesięć lat temu islamscy dżihadyści powołali do życia siejącą terror Organizację Bazy i Świętej Wojny w Krainie Dwóch Rzek (Tanzim al-Kaidat wa’al-Dżihad fi Bilad al-Rafidayn). Na Zachodzie dość niezręcznie próbowano tłumaczyć to jako Al-Kaida w Iraku, choć arabskie określenie "kraina dwóch rzek" odnosi się po prostu do historycznej Mezopotamii. Przyjmując taką nazwę, islamiści z Iraku nie tylko nawiązywali do historycznej geografii, lecz także w czytelny sposób dawali do zrozumienia, że współczesne granice państwowe (w tym wypadku Iraku z Kuwejtem, Syrią i Iranem) nie mają dla nich znaczenia.
Najnowszym przykładem jest sformowanie przez islamistycznych rebeliantów z Syrii ugrupowania o nazwie Front na rzecz Ochrony Ludności Lewantu (Dżabhat an-Nusrah li-Ahl ash-Shām), znanego jako Front Al-Nusra. Użyte w arabskim oryginale jego nazwy określenie "ash-Shām" to tradycyjne islamskie miano olbrzymich połaci ziem rozciągających się pomiędzy Morzem Śródziemnym na zachodzie i Eufratem na wschodzie oraz Pustynią Arabską na południu i masywem gór Taurus na północy. Obszar ten, znacznie wykraczający rozmiarami poza rozumiany przez Europejczyków historyczny Lewant, to czytelny znak programu politycznego ekstremistów, dziś walczących z reżimem Al-Asada w Syrii, a jutro być może dążących do budowy "kalifatu ash-Shám".
Wzrost znaczenia i siły radykalnego islamu w regionie MENA w ostatnich latach może więc wpłynąć na wyrysowanie od nowa mapy tego obszaru. I to nie tylko poprzez samo zanegowanie dzisiejszych granic oraz odnoszenie się do tradycyjnych, historycznych odwzorowań geograficznych, nieuwzględnionych swego czasu przez zachodnich kolonizatorów. Może to nastąpić także w wyniku bardzo prawdopodobnego rozpadu wielu państw, których dotychczasowa spójność możliwa była głównie dzięki silnej autorytarnej i opresyjnej władzy centralnej oraz oddziaływaniom środowiska międzynarodowego. Gdy warunki te nie są już takie jak były (lub wręcz ich nie ma), nic nie stoi na przeszkodzie, żeby, na przykład, rozpadła się Libia - już faktycznie podzielona na część wschodnią i zachodnią - a także Syria czy Irak. A to tylko wierzchołek góry lodowej, w regionie MENA bowiem niemal każde państwo - jako "zszyte" niegdyś z różnych i różniących się elementów - podatne jest na oddziaływanie destrukcyjnych sił odśrodkowych. Procesy te mogą już
niedługo doprowadzić do sytuacji, w której obowiązujące dotychczas atlasy polityczne obszaru bliskowschodniego trzeba będzie niemal w całości kreślić na nowo. Przyszły kształt tych map nie jest oczywiście znany, wiadomo jednak, że niezależnie od geografii politycznej regionu nie stanie się on w dającej się przewidzieć przyszłości ani bardziej stabilny, ani bardziej bezpieczny.
Tomasz Otłowski dla "Polski Zbrojnej"