Błędy Rosjan, wina Polaków
Winni przede wszystkim piloci i zły system ich przygotowania – to główne wnioski raportu komisji Millera. Odpowiedzialność Rosjan zeszła na drugi plan, a nieprawidłowości w organizacji i zabezpieczeniu wizyty prezydenta zostały zbagatelizowane.
01.08.2011 | aktual.: 01.08.2011 10:56
W czasie piątkowej konferencji komisja badająca przyczyny katastrofy smoleńskiej skupiła się na tym, co działo się w kabinie pilotów. Przedstawiona prezentacja wyglądała bardzo wiarygodnie, lecz w miarę stawiania kolejnych pytań przez dziennikarzy błędy załogi wydawały się mniej istotne.
Komisja zarzuciła pilotom m.in. nieprawidłowe kierowanie się radiowysokościomierzem zamiast wysokościomierzem barycznym, co dało im mylne informacje o położeniu względem ziemi w czasie lotu nad znajdującym się przed lotniskiem jarem.
Inną podstawową przyczyną była próba odejścia od lądowania w automacie, które jest podobno niemożliwe na lotnisku bez systemu ILS. Ma to być dowód na złe wyszkolenie załogi. Tyle że, jak po konferencji zauważył Antoni Macierewicz, na 222. stronie raportu jest informacja o tym, że odchodzenie w automacie bez ILS w pewnych przypadkach jest możliwe. Ponadto, jak przyznali później eksperci komisji – i co kilka dni wcześniej potwierdziła wojskowa prokuratura – nie ma jasnego dowodu na to, że załoga chciała odejść z wykorzystaniem automatycznego pilota. Jeden z członków komisji potwierdził: – To hipoteza przyjęta przez komisję. Materialnego dowodu próby naciskania przycisku „Uchod” nikt nie ma.
Kolejna przyczyna to ignorowanie ostrzeżeń systemu TAWS i zbyt duża prędkość zniżania (również świadcząca o złym wyszkoleniu załogi) powodowana tym, że na siódmym kilometrze przed pasem załoga zorientowała się, iż nie jest na ścieżce podejścia. Nad dalszą radiolatarnią (na szóstym kilometrze) samolot powinien być na wysokości 300 m względem lotniska. Był 120 m wyżej. Kontroler ponownie przekazał wówczas nieprawdziwe informacje o „kursie i ścieżce”. Od dziesiątego kilometra załoga była wprowadzana w błąd przez rosyjską obsługę.
Komisja skierowała sporo zastrzeżeń pod adresem Rosjan – poza wspomnianym wyżej brakiem reakcji na odchylenia położenia samolotu od ścieżki, które powinni widzieć na swoich przyrządach, chodziło m.in. o zbyt późne wydanie komendy „Horyzont”. Wytknięto również niesprawność systemu oświetlenia na lotnisku oraz zagadkowe zniknięcie zapisu pracy urządzeń na wieży, którego działanie jest przecież obowiązkowe. Zabrakło zarzutu o niezamknięciu lotniska, co kontrolerzy powinni byli zrobić, a co pozwoliłoby uniknąć tragedii.
Zespół Jerzego Millera przyznał, że nikt nie wywierał żadnych nacisków na załogę oraz że piloci nie chcieli lądować, ale jedynie wykonać próbne podejście, do czego mieli pełne prawo.
Chaos w pułku
Komisja Millera mnóstwo zarzutów skierowała pod adresem 36. pułku i nadzorujących go struktur wojskowych. Usłyszeliśmy o całej serii rażących nieprawidłowości. O złym szkoleniu (w pośpiechu i wbrew programowi) i słabym jego nadzorze przez Dowództwo Sił Powietrznych. Także o za małej liczbie załóg i nieprawidłowych kontrolach sytuacji w pułku (co ciekawe, jedną z nich przeprowadzał w 2008 r. wiceprzewodniczący komisji płk Mirosław Grochowski). Załoga na 10 kwietnia została źle dobrana – tylko Arkadiusz Protasiuk znał rosyjski na tyle dobrze, by komunikować się z wieżą, co należało do obowiązków nawigatora. Pierwszy pilot miał więc w decydującej fazie lotu za dużo obowiązków i stąd brały się jego błędy. Na marginesie warto dodać, że rozdzielenie wizyt spowodowało, iż w krótkim czasie potrzebna była większa liczba pilotów, a tych w jednostce notorycznie brakowało.
Komisja stwierdziła też fałszowanie dokumentów w 36. specpułku i bagatelizowanie incydentów lotniczych, które przydarzały się załogom. A to wszystko pod czujnym okiem Dowództwa Sił Powietrznych, Sztabu Generalnego i MON. Bogdan Klich ma o czym myśleć…
Gdyby na tej konferencji nie było dziennikarzy, przekaz, jaki poszedłby w świat, ograniczałby się do rażących błędów załogi, ich złego wyszkolenia, nieprawidłowości w pułku i braku nadzoru nad nim.
Jednak przedstawiciele mediów wytknęli kilka znaczących nieścisłości w wersji przedstawionej przez komisję.
Najdziwniej wyglądało stwierdzenie mjra Roberta Benedicta, że samolot był sprawny do momentu zderzenia z ziemią. Tyle że od kilku dni wiadomo, że 15 m nad ziemią, 100 m od pasa, przestały działać w nim wszystkie systemy. Komisja nie potrafiła tego wyjaśnić. * Rodziny poza prezentacją*
Już po zamknięciu tego numeru „Uważam Rze” doszło do spotkania rodzin ofiar z komisją Jerzego Millera. Bliscy zmarłych w katastrofie smoleńskiej do końca domagali się wcześniejszego poznania raportu. Chcieli się z nim oswoić, aby uniknąć sytuacji ze stycznia, gdy niektórzy w telewizji usłyszeli ostatnie słowa wypowiadane przez najbliższych i ich krzyk tuż przed śmiercią.
W środowe popołudnie rodziny zostały zaproszone na prezentację raportu. Żadna z nich, niezależnie od politycznych sympatii, nie wypowiedziała się o tym ruchu ze strony MSWiA pozytywnie. Miały za złe informowanie o tym drogą e-mailową w ostatniej chwili. Pojawiły się podejrzenia o chęć politycznego ich wykorzystania, by uwiarygodnić rządowy dokument. Niektórzy postanowili przyjechać do stolicy tylko po to, by publicznie zadać komisji nurtujące ich od miesięcy pytania. W czwartek rano z medialnych wypowiedzi rzecznika rządu dowiedzieli się, że w czasie prezentacji będą odizolowani od dziennikarzy, a pytań, które zadadzą po konferencji prasowej, nie zarejestrują kamery. Część zrezygnowała. Inni nie, bo i tak byli już w drodze do Warszawy.
W piątek rano próbowali wejść na salę z dziennikarzami i obserwować konferencję prasową. Nie wpuszczono ich.
Oczekiwanie w Moskwie
Przed publikacją raportu nie próżnowały rosyjskie media. W środę ukazał się znamienny artykuł „Komsomolskiej Prawdy”. Zapowiadając raport komisji Millera, dziennik pisał, że „Polska bierze na siebie winę za śmierć L. Kaczyńskiego”, co idealnie oddawało wielokrotnie powtarzaną przez ministra spraw wewnętrznych i administracji tezę o tym, że Polaków jego raport zaboli bardziej. I jak się okazało, taki był też ostateczny wydźwięk jego konferencji.
Przy okazji rosyjska gazeta podsumowała wielomiesięczne wysiłki nadwiślańskich najpopularniejszych z popularnych dziennikarzy: „Jak twierdzą polskie media, główną część winy Warszawa weźmie na siebie, nie pozostawiając tym samym Jarosławowi Kaczyńskiemu powodów do oskarżania Moskwy o »celowe zamordowanie« jego brata”.
Moskiewski dziennikarz dwa dni przed ogłoszeniem polskiego raportu usprawiedliwiał Donalda Tuska: „Będzie musiał dopasować się do nastrojów społecznych”. Czy należy rozumieć, że wszelkie oskarżenia wobec Rosji zawarte w raporcie Millera są wyłącznie papierowe? Chyba tak, bo czy można sobie wyobrazić państwo polskie żądające wyciągnięcia jakichkolwiek konsekwencji wobec Pawła Plusnina, Wiktora Ryżenki i Nikołaja Krasnokutskiego? Jeśli przez 15 miesięcy nie możemy doprosić się od naszych „serdecznych przyjaciół” wydania podstawowych i wiarygodnych dokumentów dotyczących tak formalnych czynności jak sekcje zwłok czy przepisów obowiązujących w ich państwie od wielu lat, czy teraz z całą stanowczością zażądamy postawienia w stan oskarżenia majora, podpułkownika i pułkownika rosyjskiej armii? To raczej brzmi na ponury (jak powiedziałby premier) żart. Nie mówiąc o generałach, którzy podejmowali kluczowe decyzje i przekazywali telefonicznie rozkazy.
Konsekwencje w Polsce
Więcej możemy zrobić na własnym podwórku, pytanie tylko, czy zechcemy? Do sporządzenia raportu Donald Tusk oddelegował wszak jednego z ministrów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo najważniejszych urzędników. Na długo przed publikacją raportu dowiódł on, że jego podwładnym włos z głowy nie spadnie. Zamiast zdymisjonować albo choć zawiesić szefa BOR, przyznał mu bezprecedensowy awans.
Jerzy Miller pytany o odpowiedzialność podległego mu Biura Ochrony Rządu stwierdził, że sprawdzenie lotniska odbywa się tylko wówczas, gdy „nie jest lotniskiem czynnym”. Ale przecież na lotniska nieczynne wozić VIP-ów zabrania instrukcja VIP, a według słanych do Rosjan clarisów lotnisko było określane kryptonimem ZZZZ (tzw. teren przygodny). Status lotniska czynnego nadał Siewiernemu dopiero 5 kwietnia… MAK.
Członkowie komisji parokrotnie dopytywani o rekonesans na lotnisku stwierdzili wreszcie, że się nie odbył. Oznacza to, że nikt nie sprawdził, czy lotnisko jest bezpieczne. Rosjanie się do tego zobowiązali, ale zadania nie wykonali. Strona polska, zwłaszcza BOR, nie zweryfikowała, czy głowa państwa może tam lądować. Raport o tym milczy.
Podobnie jak o większości wątków organizacyjnych wizyty dotyczących urzędników. Nie ma opisu działaniach szefa kancelarii premiera, o którego odpowiedzialności za wydarzenia w Smoleńsku znowu zrobiło się głośno za sprawą jego panicznej reakcji na działania Najwyższej Izby Kontroli w KPRM. Zachowanie Tomasza Arabskiego i jego podwładnych wobec kontrolerów NIK przypomina działania rosyjskiego MAK, prokuratury i polityków – zamiast natychmiast przekazywać wszystko, co potrzebne, były zwodzenia, chowanie dokumentów, odmowy zeznań.
A przecież za przygotowanie uroczystości, ich rozdzielenie i status wizyty prezydenta – mniej oficjalny niż być powinien – w dużym stopniu odpowiadał szef kancelarii premiera. To Tomasz Arabski jeździł do Moskwy i na nieformalnych spotkaniach, których przebiegu nie znamy, ustalał szczegóły obu wizyt.
Oficjalnie NIK nie chce komentować spekulacji o stwierdzonych nieprawidłowościach w postępowaniu szefa KPRM. Izba nie chce się też spieszyć. Analizuje działanie siedmiu instytucji (kancelarii premiera i Kancelarii Prezydenta, MSZ, MON, Sztabu Generalnego, 36. specpułku i BOR) przy organizacji lotów VIP-ów w ostatnich kilku latach. Swój raport zapowiada na późną jesień.
Raport w środku wakacji
Na presję czasu, pod którą pracowała komisja Millera, narzeka jej ekspert prof. Marek Żylicz: – Raport został przygotowany w warunkach nacisku na termin, na szybkość, podczas gdy tego rodzaju badania wymagają spokoju i nie mogą być pod naciskiem realizowane.
Tyle że tę presję zgotował sobie sam Jerzy Miller. Ogłoszenie raportu zapowiadał jeszcze w ubiegłym roku, później mówił o nieznacznym przesunięciu terminu na styczeń i kolejno na luty. W lutym stwierdził, że prace wydłużą się o około sześć tygodni z powodu usterki drugiego tupolewa, który miał być poddany eksperymentowi. W marcu minister znalazł inną wymówkę: – Mamy kilka wydarzeń w kwietniu i na początku maja, które swoją powagą wymagają, aby uwzględnić je przy wyznaczaniu terminu ujawnienia raportu. Jednocześnie cały czas słychać było zapewnienia, że nie będzie zbędnej zwłoki z ujawnieniem efektów prac komisji. W czerwcu dokument miał być już gotowy i przekazany premierowi. Pozostały dwa tygodnie na tłumaczenia. Ale 14 dni zamieniło się w 30, bo okazało się, że tłumacze mają problemy z przekładem podstawowych terminów lotniczych.
I tak doszliśmy do daty idealnej – piątku w środku wakacji, kiedy najwięcej osób jest na urlopach, ludzie mniej interesują się polityką. W takiej letniej ciszy najlepiej wrócić do niewygodnego tematu.
Do czego była potrzebna ta zwłoka? Czy chodziło o wyciszenie krytyki? Zmęczenie opozycji, części rodzin i wąskiego grona dziennikarzy domagających się jak najszybszego wyjaśnienia przyczyn katastrofy? Czy o podzielenie się odpowiedzialnością i ustalenie, kogo poświęcić? Czy może członkowie komisji nie chcieli podpisywać się pod dokumentem, do którego sporządzenia zabrakło dowodów?
Jak bowiem dokładnie opisać zachowanie kontrolerów, jeśli nie mamy zakresu ich obowiązków ani statusu lotniska? Jak ustalić, z kim dzielą się winą za niezamknięcie lotniska, skoro nie znamy nazwisk osób spoza wieży, podejmujących – wbrew własnemu prawu – decyzje i przekazujących je telefonicznie? Jak opisać nieprawidłowości w funkcjonowaniu lotniskowego sprzętu bez protokołu z oblotu Siewiernego po katastrofie, do którego wbrew przyjętemu załącznikowi do konwencji nas nie dopuszczono? W ilu kwestiach, nie mając dowodów (choćby z badania szczątków samolotu), zadowoliliśmy się oświadczeniami MAK, jak w przypadku kuriozalnego stwierdzenia o cięciu wraku w celu rzekomego wyciągania ciał ofiar?
Na ile nasi eksperci wierzyli w rosyjskie zapewnienia, wiedząc o skandalicznych protokołach z sekcji zwłok, które nie wiadomo, czy w ogóle miały miejsce? Jak bardzo zaufaliśmy Rosjanom, którzy – jak skarży się w uwagach do raportu MAK komisja Millera – nie odpowiedzieli na pytanie, czy były różnice w wyposażeniu lotniska 7 i 10 kwietnia? * Zgubne skutki zwłoki*
Nieodgadniona gra na czas zaszkodziła bardziej, niż mogło się wydawać. Kto dziś jeszcze pamięta, jak po powołaniu na szefa komisji Jerzy Miller zapowiedział ujawnianie cząstkowych raportów z prac swojego zespołu? Zamiast informowania o czymkolwiek mieliśmy całą serię bzdur kolportowanych przez rządzących polityków, usłużne wobec nich media i naszych przyjaciół w Moskwie. Minister Miller, jako najwięcej wiedzący i obiecujący szybkie, sukcesywne odkrywanie prawdy, nie tylko nie wywiązywał się ze swych obietnic, nie tylko nie prostował tez o naciskach na załogę, mitycznej kłótni gen. Błasika z kpt. Protasiukiem, ale wielokrotnie usprawiedliwiał Rosjan.
Bagatelizował niszczenie dowodów (jak stwierdził, rosyjskie służby cięły wrak do badań laboratoryjnych), manipulowanie zawartością czarnych skrzynek (gdy okazało się, że Moskwa przekazała nam zapis nagrania bez kilkunastu sekund, stwierdził, że brakuje niewiele, jedynie „zaciętej końcóweczki taśmy”), a fantasmagorie w rosyjskiej wersji stenogramu pozostawiał przez ponad siedem miesięcy bez odpowiedzi. I pozwalał, by trwał festiwal pomówień załogi o lekkomyślność (rzekomo wypowiedziane przez pilota „podchodzimy” zamiast „odchodzimy”), gen. Błasika o naciski (dziś to wykluczono) i Lecha Kaczyńskiego o wywieranie presji na załogę (z sufitu wzięte słowa pilota „wkurzy się, jeśli jeszcze…”).
Pasywność i bezradność strony polskiej obnażana była wielokrotnie. Apogeum przypadło na przełom roku. 30 grudnia Donald Tusk oznajmił, że wolałby, aby polskie uwagi do raportu MAK zostały przyjęte przez Rosję. – Jeśli tak się nie stanie – mówił wówczas premier – Polska będzie szukała międzynarodowych rozwiązań prawnych, które z naszych uwag uczynią ważny dokument. Srogo się zawiódł, bo trzy tygodnie później, gdy jeździł w Dolomitach na nartach, Tatiana Anodina bez jakichkolwiek konsultacji z Polakami przedstawiła światu swoją wersję wydarzeń. A naszych uwag (załączonych do raportu MAK po polsku) rząd nigdy nie przetłumaczył na angielski. Premier z opóźnieniem komentujący w styczniu raport MAK ratował się snuciem planów ustalenia z Rosją wspólnego stanowiska i ewentualnym odwołaniem się do instytucji międzynarodowych. W pierwszej kwestii Moskwa szybko wyprowadziła go z błędu, ogłaszając, że jej wersja jest ostateczna. Pozostało szukanie pomocy na Zachodzie, ale za bardzo nie wiadomo gdzie, bo katastrofy nie
zgłoszono do Międzynarodowej Organizacji Lotnictwa Cywilnego, a załącznik 13 do konwencji chicagowskiej, na który się zgodziliśmy, nie przewiduje innych procedur odwoławczych po opublikowaniu raportu MAK. Niezarejestrowaliśmy katastrofy w ICAO słusznie, bo nie mieliśmy do czynienia z samolotem cywilnym, lecz wojskowym. Ten fakt usilnie próbowali podważać tak Rosjanie, jak polska komisja, rząd oraz część „ekspertów”. Dopiero dziś szef komisji pierwszy raz otwarcie przyznał, że lot miał status wojskowy.
Przykro było patrzeć, jak rząd walczył o przekonanie świata, że w Smoleńsku stało się coś więcej, niż chcieliby widzieć Rosjanie. Raportu Millera nie chciało skomentować NATO, stwierdzając, że za szkolenie pilotów odpowiada wyłącznie strona polska. Komisja Europejska oświadczyła, że do lotu państwowego odnosić się nie będzie. Komentarzu odmówiły również Europejska Agencja Obrony i Europejska Agencja Bezpieczeństwa Lotniczego.
Dopiero dziś część zachodnich mediów zauważyła, że obarczający całą winą Polaków raport MAK nie był kompletny, a Rosja też ponosi odpowiedzialność za katastrofę. Jednak nie o przekonywanie opinii publicznej za granicą toczy się główna gra.
Istotniejsze jest, by ta tragedia czegoś nas nauczyła. Ważne jest nie tylko to, kto poda się do spóźnionej dymisji, kogo oskarży prokuratura, a kto ewentualnie stanie przed Trybunałem Stanu, ale też jakie wyciągniemy wnioski z tej katastrofy. Skoro mniej więcej już wiemy, w których miejscach instytucje państwa nie działają, jak należy, dobrze byłoby też wiedzieć, co po tych kilkunastu miesiącach się zmieniło, co naprawiono? Jakie procedury, przepisy zmieniono? Czy zrobiono wszystko, by podobna tragedia nigdy więcej nas nie dotknęła?
Tego nie wiemy.
Marek Pyza