Bitwa pod Oliwą - wielka bijatyka na Bałtyku
Urwane kończyny i marynarze ginący od ognia z dział własnej floty - tak naprawdę wyglądała pierwsza i jedyna tak duża bitwa morska z udziałem floty I Rzeczpospolitej. O walkach ze Szwedami w Zatoce Gdańskiej krążyło wiele sprzecznych relacji. Aby ustalić dokładny przebieg starcia, przesłuchano wszystkich biorących w nim udział dowódców i członków załóg okrętów. Okazało się, że wielka bitwa w praktyce przypominała chaotyczną bijatykę.
Był 28 listopada 1627 roku - pierwsza niedziela adwentu. Z początkiem tego dnia, po godzinie szóstej rano, z pokładów dziesięciu stojących na redzie polskich okrętów, dostrzeżono płynące pod żaglami ku wysokiemu brzegowi statki nieprzyjaciela, które jeszcze wieczorem poprzedniego dnia znajdowały się dużo dalej na północy, w rejonie Helu. Wtedy, po modlitwie i odśpiewaniu pieśni przez załogi, dowódca zespołu polskiego, którym był wówczas tytułowany "admirałem" kapitan Arndt Dickman, rozkazał odpalić z działa. Było to sygnałem do podniesienia kotwic i postawienia żagli. Okręt Król Dawid, dowodzony przez kapitana Murraya, który pełnił w nocy służbę dozorową, pierwszy wyszedł w morze, kierując się ku mierzei. Jako drugi ruszył Święty Jerzy, okręt flagowy zespołu, od razu obierając kurs na jednostki wroga. Za nim płynęły - Pędzący Jeleń (kpt. Ellert Appelman), Panna Wodna (kpt. Adolf von Argen), Wodnik (kpt. Herman Witt) i pięć pozostałych fluit w szyku torowym.
Gdy jednostki polskie zbliżyły się do nieprzyjaciela, Dickman zapytał swoich ludzi, który z okrętów wroga jest flagowcem, a gdy otrzymał odpowiedź - rozkazał wziąć kurs na wskazany okręt, zamierzając dokonać abordażu. Wkrótce flagowiec polski podszedł tak blisko do przeciwnika, że z jego pokładu widziano uwijających się członków załogi i dowódcę zespołu wroga, pana Mikołaja G. Stiernskjölda, wymachującego nad głową obnażonym rapierem. Dowódca zespołu polskiego najpierw rozkazał dać ognia do nieprzyjaciela z czterech dział dziobowych. Jak zeznali później jeńcy, od salwy tej zginęło dwóch członków załogi ich okrętu, trzeci zaś odniósł ciężką ranę, tracąc nogę. Artylerzyści wrogiego okrętu odpowiedzieli ogniem ze swoich dział, trafiając polski flagowiec w okolicę stewy dziobowej. Pocisk z okrętu szwedzkiego zabił jednego z polskich żołnierzy, przebijając go na wylot. Po wymianie strzałów, szwedzki flagowiec wykonał zwrot ku pełnemu morzu. Na to okręt polski, zamierzając złożyć się do przeciwnika, również
wykonał zwrot i podszedł do jego prawej burty; obok okrętu dowódcy zespołu przepłynął Pędzący Jeleń.
Zacięta walka okrętów flagowych
Kiedy oba flagowce zbliżyły się do siebie, wybuchła między nimi gwałtowna bitwa. W jej trakcie dowódca zespołu szwedzkiego, wiceadmirał Stiernskjöld, został trafiony w kark pociskiem z muszkietu. Wkrótce potem, schodząc do swojej kabiny w celu opatrzenia rany, odniósł kolejną ranę - pocisk przeszył mu plecy, a kolejna kula z działa urwała mu lewą rękę. Wiceadmirał upadł, kazał opatrzyć sobie rany i trąbić hasło do poddania się. Trębacz, który chciał wykonać rozkaz wiceadmirała, zanim zdążył zadąć, został trafiony pociskiem w nogę tak ciężko, iż w trzy dni później zmarł wskutek odniesionej rany. W tej fazie bitwy poległ także pewien szkocki porucznik z załogi okrętu i chłopiec okrętowy, trafiony pociskiem w głowę w chwili, gdy biegł do prochowni, by na rozkaz wiceadmirała wysadzić okręt w powietrze. Ordynansowi Stiernskjölda pociski urwały obydwie ręce.
Kapitan Stouard, już wcześniej raniony pociskiem w szyję, dowiedziawszy się o śmiertelnym zranieniu wiceadmirała i o śmierci wielu innych członków załogi okrętu, nakazał dowodzącemu artylerią Holendrowi wysadzić flagowiec w powietrze. Zamiar ten udaremnił jednak jeden z oficerów, mimo iż sam zobowiązany był przysięgą uczynić w tej sytuacji to samo. Polacy, którzy z marsów swego flagowca rzucali na pokład wroga granaty, nie zdołali go zapalić, lecz mimo to, wyrządzili nieprzyjacielowi pewne szkody. Polscy muszkieterzy spędzili swoim ogniem Szwedów z pokładu flagowca, więc ci ostatni nie mogli użyć do obrony ani swojej broni palnej, ani też środków zapalających. W tym czasie Franciszek Wessel, kwatermistrz polskiego okrętu, skoczył na wanty masztu wrogiego statku. Towarzyszył mu, z zamiarem zerwania bandery, marynarz rodem z Pomorza, uzbrojony jedynie w nadziak i topór bojowy. Podczas wspinaczki jeden z nieprzyjaciół dźgnął marynarza swoją piką w pośladek, na co ten, rozgniewany, najpierw sklął wroga ostrymi
słowami, po czym zbiegł na pokład i zabił go ciosem topora w głowę. Następnie najspokojniej wspiął się na maszt, zerwał banderę i wrócił z nią na pokład.
Marynarze szwedzkiego flagowca rzucili na pokład Świętego Jerzego środki zapalające, które jednak szybko zneutralizowano z użyciem nasolonych skór. Wspomniany kwatermistrz, który nie mógłby zbyt długo pozostać sam na maszcie okrętu wroga, powrócił na własny pokład. Wkrótce zrobił to także jeden z oficerów oddziału kapitana Jana Storcha, wyrwawszy uprzednio z rąk nieprzyjacielskiego chorążego białą chorągiew z napisem i emblematem w kształcie pozłacanej wieży.
W pewnej chwili, na rufie polskiego flagowca, niewielki pocisk trafił - dokładnie w lewe oko! - zagrzewającego do boju jednego ze swoich ludzi kapitana Storcha. Kapitan zasłonił twarz rękami, osunął się na pokład i w chwilę potem bez słowa zmarł w pozycji siedzącej.
Pewna ręka bosmana
Podczas kilkakrotnie ponawianych prób abordażu, marynarze wroga zostali po raz kolejny spędzeni z pokładu swego okrętu. Do walczących burta w burtę jednostek flagowych podszedł od strony ich ruf jeden z okrętów polskich - Panna Wodna. Jego załoga dała się wrogom srodze we znaki swoim ogniem, pilnując równocześnie, aby żaden z pozostałych okrętów szwedzkich nie podszedł zbyt blisko do wolnej burty Świętego Jerzego. Kiedy załoga szwedzkiego flagowca została po raz kolejny zmuszona do rejterady, bosman okrętu polskiego, Jakub Otto, przedostał się wraz z innym marynarzem, ponad kotwicą, na pokład wroga. Tam, od strony pomieszczeń na rufie, wybiegł mu naprzeciw uzbrojony w pikę kapitan Piotr Nieman. Polski bosman najpierw zgrabnie uniknął pchnięcia, po czym rozrąbał rapierem pikę wrogowi i uderzył go parę razy po głowie tak, że tamten upadł. Bosman ruszył dalej ku rufie; za nim pobiegł i marynarz. Biegnąc obaj zostali zaatakowani ciosami białej broni od dołu, poprzez kratę zamykającą luk w pokładzie. Na to bosman
chwycił oburącz swój rapier i pchnął nim na oślep w dół, po czym dały się słyszeć jęki ranionych nieprzyjaciół. Ci ostatni, ciasno stłoczeni i zamknięci pod pokładem, zaczęli wtedy krzyczeć, że się poddają. Bosman, dając pardon, zażądał w odpowiedzi, aby wszyscy wyszli na pokład.
Tymczasem wspomniany już kwatermistrz Wessel, przechodząc w pośpiechu wraz z kilku marynarzami i dwoma żołnierzami na pokład szwedzkiego flagowca, wpadł do wody pomiędzy obydwa kadłuby. Natychmiast rzucono mu linę, po której powrócił do akcji. W mokrym ubraniu pobiegł do wrogów, znajdujących się pod pokładem, skąd kazał zebrać wszystkie lontownice. Następnie zabrał je, wyniósł i przerzucił na pokład własnego okrętu. Rozkazał dowódcy artylerii szwedzkiego okrętu wydać sobie klucze do magazynu prochu, zabrał je i poszedł do prochowni. Admirał Dickman odwołał wciąż strzelającą Pannę Wodną, nakazując przerwać ogień, "bo zdobycz jest już nasza". Zdyscyplinowani artylerzyści usłuchali rozkazu.
Przekrój szwedzkiego galeonu Vasa, zbudowanego w 1628 r. fot. Wikimedia Commons/Peter Isotalo
W następnej chwili nadpłynął Pędzący Jeleń i oddał salwę do ludzi na pokładzie szwedzkiego flagowca, sądząc zapewne, iż są to wrogowie. W odpowiedzi porucznik z okrętu polskiego, Henryk Oloffsen oraz inni zaczęli krzyczeć do dowódcy Jelenia, żeby wstrzymał ogień, bo strzela do swoich. Oloffsen poradził też, by tamten zwolnił biegu, a potem poszukał sobie innego przeciwnika, "bo ten jest już zdobyty". Mimo to Pędzący Jeleń popłynął dalej, biorąc kurs wprost na Pannę Wodną, która wciąż stała przy rufie flagowca, i w efekcie sczepił się z nią takielunkiem.
Porucznik Oloffsen tymczasem wbiegł do admiralskiej kabiny wrogiego flagowca. Tam dogorywający Stiernskjöld, leżąc na wznak, wyciągnął doń prawą rękę i powiedział, że poddaje okręt i siebie. W odpowiedzi Oloffsen zgodził się wziąć admirała do niewoli.
Gniew admirała
W tym samym czasie nadpłynął na swoim flagowcu Pelikan szwedzki wiceadmirał Fritz, prowadząc jeszcze jeden okręt za sobą. Zamiarem Szweda był abordaż Świętego Jerzego z prawej burty. Po nawietrznej Pelikana znajdował się jednak Król Dawid, który ruszył na przeciwnika. Wszystkie te manewry w czas dostrzegł ze zdobytego już szwedzkiego flagowca porucznik Oloffsen. Natychmiast nakazał swoim ludziom wracać ze "szweda" na własny pokład, przygotować do strzału - w obecności samego Dickmana - działa prawej burty. W chwilę potem polscy artylerzyści poczęstowali nadpływającego intruza całoburtową salwą, po której usłyszano, "jak okręty trzeszczały i ludzie w nich jęczeli". Potraktowane w ten sposób wrogie statki zatrzymały się przed polskim flagowcem. Na jednym z nich opuszczono zrazu fokmarsel, podnosząc białą flagę na znak poddania się. Wkrótce potem jednak - widząc, iż żadna z jednostek polskich nie kwapi się doń podejść - podniesiono na powrót żagle i okręt uszedł na pełne morze.
Tymczasem admirał Dickman i jego ludzie na powrót przeskoczyli na pokład szwedzkiego pryzu, by przeprowadzić stamtąd jeńców na polski flagowiec. Admirał stał na rufie "szweda", radując się w duchu z danego mu od Boga zwycięstwa, kiedy z jednego z rufowych dział Pelikana, umykającego z zamkniętymi już ambrazurami, padł ostatni strzał. Według relacji świadków, pocisk trafił akurat w miejsce, gdzie stał Dickman, urywając admirałowi obie nogi. W niecałe pół kwadransa później dowódca polskiego zespołu wyzionął ducha, uprzednio pochwaliwszy Boga i podziękowawszy mu za zwycięstwo. Jeńcy szwedzcy zeznali później, iż przed bitwą ich rozgniewany admirał, gdy okręt nie chciał wskutek przeciwnego wiatru płynąć według jego woli, warknął jakoby: "Wiej wietrze z północy, w imię stu tysięcy diabłów, jeśli nie chcesz w imię Boga!" Pewien kapitan, który po bitwie znalazł się w polskiej niewoli - zeznał, że skarcił wtedy swego dowódcę m. in. słowami: Panie, nie trzeba tak mówić, bo się nam nie poszczęści! Po zdobyciu "szweda"
sprowadzono na pokład polskiego flagowca część jeńców, resztę pozostawiając aż do następnego dnia na pryzie.
Wielki wybuch
Kapitan Herman Witt, dowódca Wodnika - okrętu flagowego polskiego wiceadmirała - szukał swojego odpowiednika w zespole wroga. Gdy tylko zobaczył Solen (o którym sądził, że to on jest największy i odpowiada jego własnemu okrętowi) - ruszył nań do ataku. Kazał najpierw dać ognia do wroga z czterech dział dziobowych, po czym zwrócił się do niego swoją lewą burtą. Zaraz na początku bitwy zginęli dwaj żołnierze z załogi Wodnika, a trzeci - porucznik Jan Schröder - otrzymał postrzał w głowę. Zaraz potem artylerzyści Wodnika oddali kilka salw burtowych do wroga, po czym okręt przybił do prawej burty przeciwnika. Nieprzyjaciel zawzięcie odpowiadał ogniem, lecz najwięcej szkód wyrządziły środki zapalające, rzucane przez wrogów na pokład polskiego okrętu.
Dolny pokład szwedzkiego galeonu Vasa, zbudowanego w 1628 r. Obecnie okręt znajduje się w Muzeum Vasa w Sztokholmiefot. Wikimedia Commons/Peter Isotalo
Już po śmierci kapitana Forratha, dowódcy okrętu szwedzkiego, gdy na pokład wdarli się już Polacy, zastępca poległego - porucznik z szeroką, okrągłą, opaloną przez ogień brodą - zgłosił wraz z innymi, że się poddaje. Stał przy tym na pokładzie, trzymając się lewą ręką want głównego masztu. Prawą dłoń wprawdzie otworzył na znak, że nie zamierza się bronić, lecz jej nie wyciągnął i za nic nie chciał przejść na pokład okrętu polskiego, mimo wielokrotnie ponawianych propozycji. Kapitan Witt wezwał go w końcu do przejścia, apelując do jego uczciwości. Gdy wróg w dalszym ciągu nie chciał opuścić pokładu, a za jego przykładem również inni chcieli odrzucić ofiarowany im pardon - Herman Witt dźgnął go w końcu halabardą w szyję, a młodszy marynarz Tomasz Pölcke poprawił piką w pierś, tak że ugodzony wpadł martwy do wody między kadłubami obu okrętów.
Tymczasem atakujący Polacy po raz trzeci zostali odparci przez nieprzyjaciół, broniących się zacięcie spod pokładu pikami. Z polskiego okrętu rzucono na pokład wroga wiele ręcznych granatów (kilka z nich rzucił sam Herman Witt). Podczas walki jeden z marynarzy Wodnika, Duńczyk, niejaki Piotr Simsen, przeskoczył z trzema ludźmi na pokład wrogiego okrętu i sam jeden, nie zważając na niebezpieczeństwo, zszedł do pomieszczenia na dole, pomiędzy nieprzyjaciół. Trącony lekko przez jednego z nich piką, odpowiedział po szwedzku, że jest z tej samej załogi, po czym najspokojniej powrócił na pokład, gdzie tymczasem trzej pozostali zdążyli już porąbać na kawałki takielunek Solena.
Na pokładzie okrętu szwedzkiego znajdował się między innymi sam kapitan Witt. Gdy w pewnej chwili zobaczył jednego z wrogów ze smolnym wieńcem i lontem w dłoni - przeskoczył spowrotem na pokład Wodnika. W jego ślady poszło ponad trzydziestu Szwedów, którzy jakoś pojęli, co nastąpi za chwilę, a których na Wodniku natychmiast wzięto do niewoli. Był wśród nich szwedzki chorąży, który przeskoczył na pokład okrętu polskiego z chorągwią. Pewien sierżant polskiej piechoty morskiej podpułkownik Appelman chciał ją jeńcowi odebrać. Wywiązała się szamotanina, podczas której wspomniany sierżant zabił nieprzyjacielskiego chorążego toporem.
W tym samym czasie wspomniany wróg na pokładzie Solena zapalił wieniec i skoczył z nim do komory prochowej, wysadzając okręt w powietrze. W wybuchu zginęło 22 polskich żołnierzy i jeden młodszy marynarz. Około dziesięciu ludzi z załogi okrętu polskiego zginęło w walce wcześniej, przed eksplozją. Wielu Szwedów, wyrzuconych podmuchem eksplozji, powpadało do wody. Czternastu z nich oraz trzech żołnierzy piechoty Appelmana uratowali marynarze z jednego z pozostałych okrętów szwedzkich, dowodzonego przez kapitana Piotra Bössa.
Młody marynarz polski, Benedykt Szelf, zdążył przed eksplozją zerwać szwedzką banderę z głównego masztu Solena. Gdy Szelf zabierał się za banderę na bezanie "szweda", okręt wyleciał w powietrze.
Krwawy bilans
Jeśli chodzi o ilość żywych jeńców szwedzkich - częściowo zdrowych, częściowo zaś rannych i poparzonych - to naliczono ich po stronie polskiej ponad stu. Znaczniejsi pośród nich - to kapitan Berndt Nieman, kapitan Stouard, dwaj porucznicy, fiński kaznodzieja, cyrulik i inni oficerowie okrętowi. Licznych zabitych kazano przykładnie pochować; ciała większości ofiar jednak utonęły w morzu. Najważniejsi wśród poległych - to admirał Stiernskjöld, kapitan Forrath, dwaj Szkoci-porucznicy, dwaj chorążowie i ordynans Stiernskjölda, nie licząc tych nie wymienionych z nazwisk, którzy wysadzili się w powietrze z Solenem.
Najznaczniejsi polegli po stronie polskiej - to kapitan Arndt Dickman, dowodzący zespołem jako admirał, naczelny dowódca piechoty morskiej zespołu, kapitan Jan Storch oraz jego zastępca. Ponadto poległo ponad dwudziestu żołnierzy. Duża część członków załóg walczących jednostek została poraniona i pokaleczona pociskami artyleryjskimi, do czego bardziej niż wrogie przyczyniły się pociski z dział jednostek własnych (a zwłaszcza Pędzącego Jelenia). Cała bitwa trwała około dwóch godzin, podczas których w Wisłoujściu usłyszano i naliczono około 350 wystrzałów z ciężkich dział.
Przedstawiona relacja przygotowana została według przedruku polskiego tłumaczenia z niemieckiego oryginału, zamieszczonego w wydanej w 1955 roku nakładem ówczesnego Wydawnictwa MON książce Mariana Krwawicza "Walki w obronie polskiego wybrzeża w roku 1627 i bitwa pod Oliwą" (zob. ss. 122-132).
W. M. Wachniewski
Materiał nadesłany do redakcji serwisu "Historia" WP.PL przez Internautę.