Białoruska epopeja rockowa
Rock zawsze stał po stronie tych, co chcieli „być”, a nie „mieć”. Po stronie wolności, a nie porządku. Po stronie otwartości, przyjaźni i tolerancji. Dlatego na Białorusi jest zakazany.
Leśna polana w Waliłach niedaleko Gródka na Podlasiu. 40 kilometrów na wschód od Białegostoku. Tutaj w lipcowy weekend staje wielka scena, a na niej zespoły rockowe. Basowiszcza nie jest jednak kolejnym zwykłym festiwalem rockowym. Gdy patrzę na kilkutysięczną publiczność, wiem, że wśród niej są przyszli prezydenci, premierzy, ministrowie i artyści nieistniejącej jeszcze wolnej Białorusi. Dlaczego? Bo tutaj nie trafia się przypadkowo. Tutaj się trafia, by oddychać wolnością.
Wszystko zaczęło się 15 lat temu, a nawet wcześniej, na początku lat 80. Wtedy Leon Tarasewicz, wówczas student warszawskiej ASP, wraz z innymi założył Biełaruskaje Abjadnannie Studentau (Stowarzyszenie Białoruskich Studentów). Do 1988 roku organizacja działała nieformalnie, bo władza ludowa niechętnie przyznawała się do kilkusettysięcznej mniejszości narodowej i religijnej w Polsce. Nie było mowy o rejestracji stowarzyszenia z przymiotnikiem „białoruskie” w nazwie. Kiedy się wreszcie zarejestrowali, zorganizowali festiwal rockowy Basowiszcza (od nazwy stowarzyszenia).
Dlaczego? Ano dlatego, że wtedy rock był najlepszym medium komunikowania się młodych ludzi. Miał rząd dusz. Artysta rockowy wyrażał więcej niż książki, tomiki poezji, gazety i programy telewizyjne, bo zanim zaczynał śpiewać, przemawiał za niego cały system wartości kojarzących się z tym gatunkiem muzyki. Rock zawsze stał po stronie tych, co chcieli „być”, a nie tylko „mieć”, czyli po stronie wolności, a nie porządku, po stronie otwartości, przyjaźni i tolerancji. A oni chcieli zmienić swój naród. Sprawić, by odzyskał niezależność. Więc rock wydał im się najlepszym środkiem.
Bo o tym, czym w Związku Radzieckim była Białoruś, krążą dwie anegdoty. Pierwsza opowiada, jak w jednym z moskiewskich teatrów wystawiono „Hamleta”. Reżyser zadecydował, że Hamlet, Ofelia, jego ojciec-duch, ojczym-król, jego matka, Poloniusz i cała szlachta będą mówić po rosyjsku. Reszta, czyli strażnicy, grabarz, żołnierz – po białorusku.
Druga mówi, że kiedy w 1991 roku Białoruś odzyskała niepodległość, odbyła się wielka debata parlamentarna, kto powinien znaleźć się na banknotach i monetach wolnego kraju. Kolejni kandydaci okazywali się albo Rosjanami, albo Polakami, albo zdrajcami. Ostatecznie na banknoty trafiły zwierzęta leśne: sarny, żubry, zające. Nawet jeśli obie opowieści są tzw. prawdziwym zmyśleniem (to znaczy nie zdarzyły się, ale mogły), dają pewien pogląd o tym kraju. Dla Białorusinów pierwszy dzień niepodległości wyglądał dziwnie. Zasnęli pewnego dnia jako obywatele Związku Radzieckiego, ojczyzny komunizmu, beneficjenci wyzwoleńczych wojen, podboju kosmosu i olimpijskich zwycięstw. A obudzili się jako obywatele państewka gdzieś na uboczu historii.
Leon Tarasewicz, twórca Basowiszczy, guru i dobry duch białoruskiej kultury, ale też intelektualista i jeden z najwybitniejszych współczesnych polskich malarzy, profesor warszawskiej ASP, a tutaj, w Waliłach, po prostu „Lonik”, wytłumaczył mi to spokojnie w kilku zdaniach. Kiedy jak typowy „Polaczek” (przez Leona tytułowany „Kochanym Bratem Okupantem”) po frajersku kilka lat temu wieszczyłem rychły koniec Łukaszenki („To jest przecież bez sensu, czy ludzie tego nie widzą?”), powiedział: – Łukaszenko nie zjawił się przypadkowo. Gdyby nieoczekiwanie zmarł na serce, nic by się nie zmieniło. Znalazłby się następny, bo natura nie znosi próżni. Problem leży nie w Łukaszence, tylko w mentalności prostych ludzi, którzy go popierają. Białoruś odzyskała niepodległość, zanim ukształtowała się nowa elita intelektualna. I dopóki ona nie powstanie, będzie wolne pole dla różnych Łukaszenków i jego klonów. Potrzeba czasu.
Racja. Przecież Białoruś nie ma swoich Mickiewiczów, Kochanowskich i Chopinów, świętych Wojciechów, Wyszyńskich i Wojtyłów, Sobieskich, Piłsudskich, Kuroniów, Wałęsów i Turowiczów, Herbertów, Wajdów i Polańskich, Małyszów, Bońków i Kozakiewiczów. Mitów, bajek, legend narodowych, które Herbert nakazywał nam powtarzać z uporem w „Przesłaniu Pana Cogito”. Tarasewicz twierdzi jednak, że wszystko to jest, tylko pamięć o tym przez wieki regularnie tępili albo Rosjanie, albo Polacy.
I właśnie do pobudzenia tej zagubionej pamięci potrzebna jest elita intelektualna. Na szczęście już powstaje. W Polsce, u nas pod bokiem. Widać to na Basowiszczy. Tylko my, histerycznie kochający Zachód (bez wzajemności), tego nie dostrzegamy. I powstaje dzięki muzykom.
Tarasewicz też kocha rocka. W pracowni w Waliłach (kupił tu i przystosował na swój dom drewnianą przedwojenną szkołę) sprzęt głośnogrający stoi na poczesnym miejscu. Wśród płyt, oprócz klasyki białoruskiego rocka, kanon postnirvanowskiego hard core’u: Pantera, Korn, Sepultura, Soulfly. Dla niezorientowanych – jest to muzyka potwornie radykalna w formie i treści. Kilka piosenek tych wykonawców osobę nieprzygotowaną przyprawiłoby o rozpad osobowości. Ale nie Tarasewicza. Przekonałem się o tym w Waliłach. Obudziłem się w jego pracowni (tu wszyscy śpią, gdzie popadnie) i zobaczyłem hałdę tubek z farbami olejnymi, niedokończone monumentalne płótna inspirowane naturą, a na suficie kolorowe bryzgi od farb. Płótna Leona są jak muzyka, której słucha: monumentalne, proste i bezkompromisowe.
„Dwór” w Waliłach, który jak każdy dwór służy do przyjmowania zbłąkanych wędrowców, to białoruskie Maisons-Laffitte, Kulturalna Ambasada Wolnej Białorusi w RP. Tutaj zatrzymują się rockmani zza obu stron granicy. Kiedy pod koniec lat 90. Łukaszenko systematycznie zamykał stacje radiowe nadające niezależnego białoruskiego rocka i utrudniał organizowanie koncertów, aby w końcu oficjalnie ich zakazać – źródłem utrzymania tamtejszych muzyków coraz częściej stawały się koncerty w Polsce. Dom Leona w Waliłach stał się naturalną bazą wypadową, miejscem, gdzie zatrzymywali się na dłużej między koncertami w całej Europie. Gdzie mogli odpocząć i zaczerpnąć sił po trudach życia w Mińsku. Co roku przed festiwalem, w jego trakcie i po nim przez szkołę w Waliłach przewalają się tłumy muzyków, gości, dziennikarzy i publiczności z całego świata. Przede wszystkim zaś mniejszości białoruskiej, dla której ich muzyka ma charakter absolutnie kultowy. Jest kwintesencją białoruskości.
Zjeżdżają fani rocka z Białorusi, bo tam taki festiwal odbyć się nie może. Niełatwa to podróż, ale widocznie dla niektórych konieczna. To odróżnia ten festiwal od polskich. Kiedy białoruscy muzycy schodzą ze sceny, śpiewają dalej. Na dziedzińcu szkoły płonie ognisko i trwa kilkudniowa impreza, podczas której graniu, śpiewom, dyskusjom, jedzeniu i piciu nie ma końca. Jedni idą spać, inni wstają, jedni jadą na koncert, inni właśnie z niego wracają. I tak od 15 lat w Waliłach powstają kolejne pokolenia białoruskiej elity intelektualnej. Część przyjezdnych zostaje w Polsce, inni naładowani emocjami wracają do Mińska.
Do „pokolenia Basowiszczy” należy Jurek Osiennik, dwudziestokilkuletni białostocczanin. Tarasewicza zna od dziecka, bo też pochodzi z Gródka, i po nim odziedziczył zaangażowanie w sprawy białoruskie. Skończył liceum przy warszawskiej cerkwi i przez cztery lata uczęszczał do seminarium prawosławnego w Paryżu. Prawosławni śpiewają bez akompaniamentu, bo w cerkwi nie ma organów ani innych instrumentów. Może stąd bierze się potęga wschodniej muzykalności?
Jurek (tutaj dla wszystkich Jurka) ma głos, który rozwaliłby mury Jerycha. Ale nie śpiewa pieśni religijnych. Potężny głos wykorzystuje w hardcorowym zespole Zero 85 (085 to numer kierunkowy do Białegostoku). Śpiewa po białorusku oraz jako chyba jedyny na świecie po starocerkiewnosłowiańsku. Ze swoim zespołem wygrywał rockowe festiwale, wielokrotnie występował na Basowiszczy, ale organizuje też własne imprezy, np. Kupalle w noc świętojańską, wschodni odpowiednik walentynek – święto starsze niż chrześcijaństwo, tak jak nasza sobótka. Organizuje to na malowniczej polanie nad Narwią. Tarasewicz, twórca m.in. instalacji na biennale w Wenecji, miał robić scenografię. – No i gdzie ta scenografia? – pytam. – Ano tutaj. Zachodzące słońce, las, pole, załom Narwi. Nic lepszego nie wymyślę – stwierdził Leon.
Waliły i Basowiszcza to tylko przyczółek. Reszta jest po drugiej stronie granicy: Grodno, Mińsk, cała Białoruś. Na Basowiszczy przez kilkanaście lat wystąpiła czołówka białoruskiego rocka. Łukaszenko zorientował się, że rock jest niebezpieczniejszy od najgroźniejszej opozycji politycznej. Najpierw wyciął go z mediów, skazał na działanie w podziemiu, a po pomarańczowej rewolucji, którą białoruscy rockmani poparli, zakazał działalności.
Bycie białoruskim rockmanem nie jest łatwe. Śmieszą mnie muzycy z Polski czy z Zachodu, którzy w wywiadach wspominają o zagrożeniach „niezależności artystycznej”. Na Białorusi nie chodzi o to, czy okładka płyty ma być różowa, czy fioletowa, ale o to, żeby artysty nie zabili. O cenzurze w ogóle nie ma co wspominać. Działa tak sprawnie, że normalny człowiek wyrwany do odpowiedzi na ulicy w Mińsku nie zna najlepszych białoruskich zespołów rockowych. Podobnie jak przeciętny Polak wyrwany do odpowiedzi w latach 80. wśród wybitnych pisarzy nie wymieniłby Gombrowicza, Miłosza i Herberta. Tak działają media na usługach dyktatury.
Ale część z nich, młodych ludzi, poczuła się z tego powodu szczęśliwa. Własną decyzją postanowili zostać Białorusinami. Nauczyć się na powrót języka, religii, przypomnieć mity, baśnie, legendy i bohaterów. A że dzieje się to za sprawą medium zwanego rockiem? To paradoks, bo dla pokolenia moich rodziców rock jest kwintesencją nihilizmu – „sex, drugs & rock’n’roll”.
Tymczasem gdzieś za naszą najbliższą granicą, gdzieś u nas w Polsce, rock jest nośnikiem najwyższych wartości, które dla nas uosabiają Mickiewicz, Słowacki i Chopin. Zdałem sobie z tego sprawę, kiedy zobaczyłem na Basowiszczy flagi narodowe. W Polsce rock, chociaż nigdy nie stał po stronie systemu, nawet w najciemniejszą noc stanu wojennego nie eksponował biało-czerwonych flag. A na Basowiszczy – jak najbardziej.
Czy nowa białoruska elita intelektualna jest już ukształtowana? Przekonamy się wkrótce. Za rok kolejne wybory prezydenckie, w których jedynym kandydatem jest Aleksander Łukaszenko.
PS Nie wymieniam nazw zespołów, imion i nazwisk muzyków z Mińska. Już dość mają wstrętów od lokalnej władzy. Kochani M.A., L.W., S.K., P. i inni – o Was – wtedy, kiedy Wam to nie zaszkodzi. Mam nadzieję, że wkrótce.
Robert Leszczyński