Białoruś. Policjanci odchodzą ze służby. "Nie będę pałować bezbronnych ludzi"
Po brutalnych akcjach policji na Białorusi wielu funkcjonariuszy zdjęło mundury. Jak tłumaczą swoją decyzję? - To jest istna wojna przeciwko bezbronnym ludziom - stwierdził kapitan policji Jegor Jemeljanow z Nowopołocka.
21.08.2020 | aktual.: 30.03.2022 13:58
18 sierpnia Aleksander Łukaszenko podpisał dekret nagradzający ponad 300 białoruskich policjantów "za nienaganną służbę". Jak podaje mińskie MSW, nagrody zostały przedłożone Radzie Ministrów do akceptacji już w marcu. Podkreśla się przy tym, że nagrody nie miały nic wspólnego z tłumieniem akcji protestacyjnych, które rozpoczęły się na Białorusi po wyborach prezydenckich 9 sierpnia.
W międzyczasie jednak coraz więcej policjantów rezygnuje ze służby w obliczu tych brutalnych wydarzeń i pokazuje swoje legitymacje służbowe oraz złożone wymówienia. W nagraniach wideo w sieci kierują także apele do swoich kolegów.
Dlaczego zdecydowali się na taki krok? Czego muszą się teraz obawiać? DW rozmawiała z kilkoma funkcjonariuszami.
Białoruś. "Nie chcę bić ludzi”
Kapitan policji Jegor Jemeljanow z Nowopołocka, 240 kilometrów na północ od Mińska, złożył rezygnację po 17 latach służby. Mówi, że chciał to zrobić przed wyborami, ale nakazano mu wywiązać się z umowy do końca. W przeciwnym razie musiałby zwrócić jednorazową gratyfikacje w wysokości około 2500 dolarów, którą nagradzano zawarcie długoterminowych kontraktów.
– Mam rodzinę i kredyty, także na mieszkanie, więc była to trudna decyzja. Ale po wydarzeniach z 9 i 10 sierpnia nie miałem już żadnych wątpliwości. Wiedziałem, że nie mogę dalej służyć w policji. To jest istna wojna przeciwko bezbronnym ludziom – opowiada Jegor.
Podkreśla, że nie chce rozpędzać ludzi ani ich pałować, nawet jeżeli miałby taki rozkaz. – Ostrzegano mnie, że nie zostanę zwolniony bez konsekwencji. Oddałem legitymację i powiedziałem, że już nie przyjdę na służbę – mówi. Dodaje, że jeszcze nigdy nie musiał tłumić pokojowych protestów. Nawet teraz policja w Nowopołocku nie uciekała się ani do przemocy, ani do użycia broni podczas aresztowań. Dokonały tego tylko zewnętrzne oddziały, które wysłano do akcji.
Po Jegorze ze służby odeszło jego pięciu kolegów. – Słyszałem, jak dowódcy mówili, że "sprzedałem się" Europie i że to była tylko kampania PR z mojej strony, żeby zarobić pieniądze. Boję się o siebie i swoją rodzinę. Jeżeli obecna władza się utrzyma, będę miał problemy – wyznaje Jegor.
Białoruś. "Widziałem, w jakim stanie ludzie wychodzili z aresztu"
Podpułkownik Alexander zdecydował się również zakończyć służbę. – Kiedy zobaczyłem zdjęcia ludzi bitych przez policjantów, było dla mnie jasne, że nie mogę dalej służyć temu systemowi władzy – mówi. Aleksander do niedawna szkolił przyszłych pracowników MSW. 9 sierpnia miał służbę przy lokalu wyborczym w Mińsku. Jak opowiada, ludzie szli na wybory, jakby szli na jakieś święto. Przypuszcza jednak, że ich głosy nie były w ogóle liczone: – Nie mogę powiedzieć, że widziałem fałszerstwa, ale ludzie z komisji bali się wyjść przed drzwi, nie chcieli nic mówić i tylko płakali.
Po wyborach i masowych protestach Aleksander ostatecznie podjął decyzje o rezygnacji ze służby. – Widziałem, w jakim stanie ludzie wychodzili z aresztu przy ulicy Okrestina w Mińsku. Czegoś takiego nie uczyliśmy naszych elewów. Nie po to pełniliśmy służbę – stwierdza. Alexander przyznaje, że brał udział w tłumieniu protestów po wyborach prezydenckich w 2010 roku, ale nie w aresztowaniach i pałowaniu ludzi. Nie potrafi sobie wytłumaczyć obecnej brutalności sił bezpieczeństwa.
Jest teraz bezrobotny – sądzi, że niektórzy być może podejrzewają, że jego odejście ze służby było jedynie sposobem na uzyskanie pieniędzy. Ale otrzymuje też poparcie: – Jesteśmy przecież jednym narodem, nie powinniśmy się zwalczać, nie mówiąc już o biciu.
Białoruś. "Przysięgaliśmy służyć narodowi”
– Pracownicy organów śledczych nie wychodzą na ulice i nie rozpędzają ludzi. Ale każdy oficer składa przysięgę służenia narodowi – mówi funkcjonariusz komisji śledczej Władimir (imię zmienione). Po wyborach 9 sierpnia demonstracje w jego mieście zostały brutalnie stłumione. – Mamy wideo, na którym klęczący mężczyzna zostaje aresztowany i pobity pałką. Rozmawiałem z funkcjonariuszem policji, który w tym uczestniczył. Byłem zdumiony, jak o tym mówił – stwierdza Władimir.
Po tych wydarzeniach zasugerował swoim kolegom i miejscowemu dowództwu policji zorganizowanie spotkania i rozmowę o postępowaniu sił bezpieczeństwa podczas pokojowych demonstracji obywateli. – Jest bardzo prawdopodobne, że popełniono szereg przestępstw, którymi organ śledczy w innym czasie zająłby się natychmiast. Teraz się ociąga. To kwestia polityki i nie ma nic wspólnego z prawem – mówi w wywiadzie dla DW.
Jego propozycja została odrzucona. Napisał więc raport. Poprosił w nim o ocenę działań organów bezpieczeństwa i dowody oszustw wyborczych. – Nie wiemy, czy wszczęto postępowanie karne przeciwko funkcjonariuszom. Nie wykluczam, że doszło do kilku prowokacji ze strony demonstrantów, bo są dowody na wideo, ale działania władz trzeba oceniać zgodnie z prawem – podkreśla Władimir, dodając, że jest to jego osobista postawa, a nie stanowisko organu śledczego. – Nie sądzę, żeby którykolwiek z moich kolegów był wtedy gotów pójść moim śladem. Nie wiem, jak jest teraz. Ale powstrzymują ich pewnie takie względy, jak umowa o pracę i możliwość wcześniejszej emerytury – wyjaśnia.
Władimir został wydalony ze służby. Obecnie toczy się przeciwko niemu postępowanie dyscyplinarne. Jeśli sytuacja w kraju się nie zmieni, zostanie prawdopodobnie zwolniony po 17 latach pracy za "zdyskredytowanie" organu śledczego. – Oczywiście boję się o siebie i rodzinę – mówi. Podkreśla, że gdyby kryzys zakończył się na korzyść obecnej władzy, on i inni funkcjonariusze państwowi muszą spodziewać się represji.
Przeczytaj też: Unia Europejska solidarna z Białorusinami
Komentarz: Nie rozmawiać z Łukaszenką, tylko z Putinem