Bestialstwo Rosjan w Charkowie. "Nasi sąsiedzi zginęli, to mogliśmy być my"
Troje młodych ludzi - Kateryna, Halyna i Artem - do 24 lutego poświęcało się swojej pasji: pracy w wydawnictwie. Po tym dniu zostali uciekinierami z bombardowanego Charkowa. Choć byli zmuszeni do tego, by porzucić wszystko, co mieli i co kochali, starają się żyć normalnie. W trakcie wojny zorganizowali nawet prezentację książki - prosto ze schronu, przy akompaniamencie spadających bomb. Marzenie? Powrót do Charkowa, który dla nich wciąż jest najpiękniejszym miejscem w Ukrainie.
"Nie mogę zapomnieć, że moje miasto teraz płonie"
Kateryna Volkova z ukraińskiego wydawnictwa Vivat mówi, że 24 lutego obudziły ją silne eksplozje. - To był moment, który podzielił moje życie na to, co było kiedyś i co jest teraz - mówi. Na spotkaniu rodzinnym zdecydowali się ewakuować najbardziej narażonych: 90-letnią babcię, siostrę Kateryny i trzyletnie dziecko.
Po kilku dniach Kateryna i jej mama starały się opuścić miasto, by dołączyć do siostry, której udało się wyjechać. - Tego dnia był masowy ostrzał naszego miasta, złapano dwóch sabotażystów w ukraińskich mundurach, którzy starali się przedostać do Kijowa. Dwa rosyjskie czołgi przejeżdżały przez zniszczone miasto. Po trzech godzinach czekania na autobus wróciłyśmy do domu - opowiada.
Po kilku tygodniach zdecydowały się na ewakuację pociągiem. - Wszyscy chcieli opuścić miasto najszybciej jak to możliwe. Pociągi przyjeżdżały na peron i stały puste, bo nie można było opuścić dworca z powodu masowych ostrzałów. Na peronie panował chaos. Kiedy udało się wejść do pociągu, ludzie byli wszędzie - w przedsionkach, na podłodze. Zmieszczenie się w pociągu to był sukces. Dotarcie do celu zajęło nam 24 godziny - dodaje.
Kateryna jest teraz na zachodzie Ukrainy. Ze względów bezpieczeństwa nie chce powiedzieć, gdzie dokładnie się znajduje. - I chociaż nie słychać tu ciągłego ostrzału, odgłosów przelatujących nad głową i zrzucających bomby myśliwców, syreny wciąż sprawiają, że mam ochotę uciec - mówi.
Jej ojciec został w Charkowie. Dostaje od niego codziennie alarmujące newsy o tym, jak ciężka jest sytuacja i jak miasto jest bombardowane. - Nie mogę zapomnieć, że moje miasto teraz płonie - opowiada mi prosto ze schronu, w którym się skryła. Co prawda w miejscu, gdzie przebywa, jest spokojniej, ale co chwilę słychać alarmy bombowe.
"Sąsiedzi zginęli w ataku. To mogliśmy być my"
Halyna Padalko i Artem Litvinets z wydawnictwa Vivat również musieli uciekać z Charkowa. Podobnie jak Kateryna nie chcą podawać dokładnej lokalizacji. - Postanowiliśmy opuścić Charków ok. dwa tygodnie po rozpoczęciu wojny, kiedy Rosjanie zdecydowali się na bombardowanie miasta. To było przerażające - wspomina Halyna.
Tej nocy, kiedy się ewakuowali, Rosjanie zbombardowali budynek na ich ulicy. - Zadzwoniliśmy do sąsiadów, ale nie było odpowiedzi. Jak się później okazało, zginęli w wyniku tego ataku. To mogliśmy być my - dodaje.
W jej ocenie pozostanie w Charkowie nie jest bezpieczne. - Ostrzał jest cały czas. Kiedy zorganizowaliśmy prezentację naszej nowej książki, godzinę wcześniej okolica została zbombardowana. Mimo to zdecydowaliśmy się, by to kontynuować - wspomina.
Nową książkę swojego wydawnictwa po raz pierwszy pokazali w schronie. To pozycja Adama Mansbacha "Go the F**k to Sleep". Na ukraiński przetłumaczył ją Sergiy Zhadan. To książka o ojcu, który chce, żeby jego dziecko w końcu zasnęło.
- Zdecydowaliśmy się na prezentację książki, bo to chociaż jakiś element normalności. Ma to podwójny wymiar, bo teraz ukraińskie dzieci nie są w stanie spać z powodu bomb, z powodu całego tego piekła, którego doświadczają - mówi Halyna.
Artem podkreśla, że zorganizowanie takiego wydarzenia w czasie wojny może być czymś dziwnym dla wielu osób. Ale - jak podkreśla - potrzebują takich sytuacji, normalności. - Osoby, które przyszły na prezentację, były szczęśliwe, że mogły tak spędzić czas. Kiedy ciągle spadają bomby, jakakolwiek aktywność, która odrywa od myślenia o tym, jest na wagę złota - dodaje Halyna.
Wielu pracowników wydawnictwa jest w spokojniejszych niż Charków miejscach w Ukrainie. - Są jednak ci, którzy pracują z Charkowa. Jeden z naszych kolegów mieszka na stacji metra. Inna osoba po tym, jak jej mieszkanie zostało zniszczone, zdecydowała się na ewakuację z Charkowa. Ci, którzy zostali, często opiekują się swoimi starszymi rodzicami, pomagają ludziom na miejscu - wylicza Halyna.
"Musieliśmy porzucić wszystko, co kochaliśmy"
W trakcie Halyna naszej rozmowy zaczyna płakać. Przez łzy mówi, że wyjazd z Charkowa był dla wielu z nich najtrudniejszą decyzją w ich życiach. - Wiele osób żyło tam całe swoje życie. Musieliśmy porzucić wszystko, co mieliśmy i co kochaliśmy - mówi.
- Wiele osób jest przerażonych i nie może pracować normalnie z powodu zespołu stresu pourazowego. Jedna z moich koleżanek nie może pracować, nawet w bezpiecznych miejscach, bo ma traumę. Wojna zraniła ją dogłębnie - dodaje.
Choć pracownicy są dziś rozsiani po całej Ukrainie, a części z nich i poza nią (w Polsce - moi rozmówcy dziękują Polakom za okazane wsparcie), wydawnictwo stara się jakoś organizować pracę. Wielu ma problemy ze stabilnym połączeniem internetowym.
Artem podkreśla, że niektórzy wciąż szukają stałego schronienia, przemieszczając się z miejsca na miejsce. - To nie takie łatwe znaleźć dziś dom w Ukrainie. Halyna i ja pracujemy 24/7, bo jesteśmy w spokojniejszych miejscach. Wiele osób jednak nie ma takiego szczęścia - zaznacza.
Kiedy pytam, czego mogę im życzyć, Halyna bez zająknięcia mówi: - Czekamy na możliwość powrotu do Charkowa i na powrót do pracy takiej, jaka była kiedyś. - Chcemy w końcu spotkać się z naszymi przyjaciółmi, przytulić ich. Czekamy na to i na możliwość odbudowania naszego miasta - mówi. Dla niej Charków to wciąż najpiękniejsze miejsce w Ukrainie.
Żaneta Gotowalska, dziennikarka Wirtualnej Polski