Beata, żegnaj. Beata, wróć. Szydło już wie, że dobrze atakować z cienia© East News | Andrzej Hulimka/Reporter

Beata, żegnaj. Beata, wróć. Szydło już wie, że dobrze atakować z cienia

Patryk Michalski

Przez sześć ostatnich lat była Matką Polką. Musiało boleć, gdy w tej roli PiS obsadził jej koleżankę Elżbietę Witek. Na "Polskim Ładzie" polityczny świat Beaty Szydło się jednak nie skończył. Wróci, gdy Jarosław Kaczyński znów będzie potrzebował kogoś, kogo elektorat PiS ubóstwia. Takiej karty prezes nie odłoży. Nigdy.

Jest maj 2013 roku. Sejm. Obok stanowisk dziennikarskich przemyka posłanka PiS. Nie spodziewa się pytań. Jest wyraźnie zaskoczona, gdy student z telewizji Uniwerek.TV podtyka jej pod nos sitko mikrofonu. To czas matur, a on sprawdzał podstawy z wiedzy o społeczeństwie u polityków.

– W którym roku Polska weszła do Unii Europejskiej?

– Yyyy, no mamy okrągłą rocznicę, tak? Osiemdziesiąty … dziewięćdziesiąty drugi, trzeci … Kiepsko… - zagadnięta próbowała wybrnąć z uśmiechem.

Wreszcie wyraźnie pogubiona, udzieliła ostatecznej odpowiedzi: – Nie, przepraszam. Polska oczywiście później weszła do Unii Europejskiej. 20 lat temu przyjęto euro, zaczęła obowiązywać waluta euro w Europie, w Unii Europejskiej.

Natrętem byłem ja, rozmówczynią Beata Szydło.

Mogła pójść z Tuskiem, wybrała Kaczyńskiego

W ten majowy dzień nie mogłem przypuszczać, że rozmawiam z przyszłą premier Polski, a i zapewne sama posłanka nie mogła nawet marzyć, że w nieco ponad dwa lata później stanie na czele rządu.

Tamto niewinne nagranie studenckiej telewizji przypominano później Beacie Szydło w każdej kolejnej kampanii wyborczej. Również tej do Parlamentu Europejskiego, która przyniosła jej mandat i rekordowe poparcie ponad pół miliona wyborców. To była jednak melodia przyszłości.

Wtedy media, które opisywały "maturalne" wpadki polityków, musiały się nieco wysilić, żeby ustalić, kim jest Beata Szydło. A była jedną z wielu posłanek ówczesnej opozycji, wiceprzewodniczącą sejmowej komisji finansów publicznych. To był ósmy rok jej sejmowej kariery w ławach PiS. Jej losy potoczyłyby się pewnie inaczej, bo w 2005 roku, jako burmistrz Brzeszcz, planowała wejście do Platformy Obywatelskiej.

- Padały propozycje aktywności politycznej ze strony Platformy i PiS. Nie ukrywam, że rozważałam wtedy możliwość zaangażowania się w Platformie – wspominała w rozmowie z "Dziennikiem". Ostatecznie przystąpiła do PiS, przyznawała: - To było najlepsze, na co mogłam się wtedy zdecydować.

Na polityczne szczyty weszła, dzięki temu, że cierpliwie stała w cieniu. Nie była jeszcze polityczną gwiazdą, gdy w 2015 roku w kampanii prezydenckiej równie słabo rozpoznawalnego europosła Andrzeja Dudy, partia postawiła przed nią zadanie: dać PiS-owi pierwsze od dziesięciu lat zwycięstwo.

Cel postawiony przed kandydatem Dudą i posłanką Szydło był z gatunku mission impossible. A w jego realizację pewnie nie wierzył nikt, łącznie z Jarosławem Kaczyńskim. Ot, dwójka straceńców – powalczą, pojeżdżą po Polsce. Przegrają, ale nikt nie będzie miał do nich pretensji.

- Nie chciała błyszczeć i nie skupiała się na sobie – wspominają dziś politycy PiS-u. – Jednak doskonale odnajdywała się wśród ludzi. Umiała słuchać i na to zwracała uwagę Andrzejowi.

- Beata była wspaniałym duchem tej kampanii. To dzięki niej sztab pracował w sposób tak sprawny i mogłem odbyć tyle spotkań. Jestem za to wdzięczny – mówił Andrzej Duda tuż po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich. Partia popadła w zachwyt, a szeregowa posłanka z dnia na dzień stała się uosobieniem sukcesu.

Szydłobusem na szczyt

Oczy ludzi z partyjnej wierchuszki – w tym te najważniejsze, bo samego Jarosława Kaczyńskiego - były zwrócone na nią. A prezes poszedł za ciosem.

W czerwcu 2015 roku na konwencji, podczas której partia świętowała zwycięstwo Dudy w wyborach prezydenckich, Kaczyński zaskoczył: – Jeśli PiS wygra, premierem zostanie Beata Szydło.

Już kilka dni później była burmistrz Brzeszcz znów wyruszyła w Polskę. Tym razem grała już na siebie. Wszędzie obiecywała ciężką pracę, pokorę i umiar (słynne: "Te pieniądze nam się po prostu należały" padną dopiero za kilkanaście miesięcy).

- Polacy czekają dzisiaj nie na kolejne puste obietnice, ale na konkrety. Dlatego przygotowaliśmy pakiet ustaw na pierwsze 100 dni rządów. Te projekty, jeśli tylko obywatele nam zaufają, zostaną zaraz po wyborach złożone w Sejmie. 500 złotych na dziecko, podatek CIT dla przedsiębiorców w wysokości 15 proc., leki za darmo dla seniorów po ukończeniu przez nich 75. roku życia, minimalna stawka godzinowa w wysokości 12 złotych brutto – wyrzucała z siebie w spocie Beata Szydło.

W kadrach pokazywała się ze strażakami, przedsiębiorcami i dziećmi.

Wcześniej obiecała już obniżenie wieku emerytalnego i ta strategia działała.

Kampanijny Dudabus przemalowany na Szydłobus, stał się politycznym wehikułem, który PiS-owi dał zwycięstwo w wyborach parlamentarnych, a ona wysiadła z niego na przystanku: polityczny szczyt.

Na sejmową mównicę weszła cała na czarno. Na piersi garsonki obowiązkowa broszka, jej znak rozpoznawczy. Zaczęła nietypowo, od terroryzmu, bo w kampanii oprócz pieniędzy, obiecywała bezpieczeństwo.

- Staję przed państwem w wyjątkowej sytuacji, kiedy kilka dni temu we Francji dokonano zamachu terrorystycznego. Zginęło wielu ludzi, a wielu wciąż walczy o życie. Na naszych oczach rozegrał się dramat niewinnych ludzi. Polacy, składając kwiaty i zapalając znicze przed ambasadą francuską, pokazują solidarność z rodzinami ofiar oraz brak zgody na brutalne ataki terroru – mówiła Szydło w pierwszych słowach exposé.

- Będziemy dążyć do zwiększenia efektywności działania Unii. Do pełnego przestrzegania europejskiego prawa i tych zasad, które legły u podstaw procesu zjednoczenia Europy – kontynuowała kandydatka na premier.

Szybko okazało się, że to nie żadna gafa. Po prostu exposé w dużej części opierało się na strachu i obietnicy, że rząd uchroni Polaków przed wszelkimi zagrożeniami.

- Jeszcze kilkanaście tygodni temu, osiemset kilometrów na wschód od naszej granicy słychać było strzały i ginęli ludzie. Kilka dni temu zamachy terrorystyczne wstrząsnęły Paryżem. W tych niepewnych czasach musimy być razem. Rząd Prawa i Sprawiedliwości jest gotowy do współdziałania opartego na zgodzie i porozumieniu. Dlatego dzisiaj proszę całą Wysoką Izbę, bez wyjątku, wszystkich państwa o taką merytoryczną i zgodną współpracę. Nie dla nas. Nie dla naszych ambicji politycznych. Nie dla naszych karier, ale dla Polaków – zakończyła Beata Szydło, prosząc o wotum zaufania.

To była zaledwie próbka retoryki "dobrej zmiany". Od tego czasu zmienił się sposób mówienia o Unii Europejskiej, uchodźcach. Wizja rysowana przez Beatę Szydło w kampanii, stała się obowiązującą polityką polskiego rządu.

Zadyszka

Pierwszy rok rządów upłynął na wprowadzaniu "dobrej zmiany". Ustawy zapowiedziane w kampanii wchodziły w życie. Oczekiwania partii były jednak coraz poważniejsze.

Beata Szydło była rozliczana nie tylko z realizowania zapowiadanego programu wyborczego. Miała zrobić wszystko, żeby nikt i nic nie spowolniło rewolucji.

Chodziło m.in. o przeorganizowanie sądów na modłę PiS. To premier podjęła decyzję o niepublikowaniu wyroków Trybunału Konstytucyjnego, na którego czele stał Andrzej Rzepliński, co umożliwiło rozpoczęcie zmian.

Mimo zeznań kluczowych świadków w tej sprawie prokurator nie przesłuchał Beaty Szydło i umorzył śledztwo w sprawie domniemanego przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków.

"Dobra zmiana" części Polaków przestała się jednak kojarzyć wyłącznie z programami społecznymi.

Z kolejnymi miesiącami przychodziły następne kryzysy. Najtrudniejszy był rok 2017. W lutym rządowa limuzyna przewożąca premier zderzyła się z fiatem seicento. W kolizji ranne zostały trzy osoby, w tym sama premier.

Kancelaria poinformowała, że Beata Szydło trafiła do szpitala w Oświęcimiu, gdzie przeszła rutynowe badania. Następnie helikopter zabrał ją do Wojskowego Instytutu Medycznego na Szaserów w Warszawie.

Sprawa od początku owiana była tajemnicą. Najważniejsi politycy PiS, choć zapewniali, że premier czuje się dobrze, jednocześnie nie podawali żadnych szczegółów. Twierdzili, że to jej prywatna sprawa. Ówczesny szef MSWiA Mariusz Błaszczak kilkadziesiąt godzin po zderzeniu stwierdził, że "premier jest naprawdę w dobrej formie".

W rozmowie telefonicznej z "Wiadomościami" TVP również sama Szydło zapewniała, że nic poważnego się nie stało: - Czuję się naprawdę dobrze, to nie są poważne obrażenia. Może dlatego, że dobrze zadziałały pasy bezpieczeństwa.

Obrażenia były jednak poważne, ale tego dowiedzieliśmy się wiele miesięcy później.

"Złamanie mostka, obustronne złamanie kilku żeber ze zranieniem opłucnej, stłuczenie serca i miąższu płucnego, otarcie naskórka powłok klatki piersiowej, podbiegnięcie krwawych powłok podbrzusza i podudzia lewego" – to szczegółowy opis obrażeń premier opublikowany w "Rzeczpospolitej".

Miesiąc po wypadku Beata Szydło leciała już na unijny szczyt, na którym miały zapaść decyzje w sprawie drugiej kadencji Donalda Tuska jako przewodniczącego Rady Europejskiej.

Polska była jedynym krajem, który sprzeciwił się reelekcji, forsując na to miejsce eurodeputowanego Jacka Saryusz-Wolskiego. Beata Szydło wzięła na siebie tłumaczenie unijnym przywódcom, że Tusk nie jest kandydatem polskiego rządu. Przegraną 27:1 nazwała zwycięstwem.

- Moje zwycięstwo 1 do 27 jest dla mnie ogromną satysfakcją, bo wtedy wielu szefów rządów siedzących przy stole zostało oszukanych. Byli przekonani, że Donald Tusk będzie niezależnym szefem Rady Europejskiej. Ja wiedziałam, że to polityk, który będzie szukał starcia – tłumaczyła w wywiadzie dla telewizji wPolsce.pl.

Dobrą minę do złej gry robiła również partia. Na lotnisku z bukietami kwiatów czekali na nią najważniejsi politycy PiS na czele z Jarosławem Kaczyńskim. Oni również nierówną walkę na szczycie nazwali "zwycięstwem".

- Premier Beata Szydło pokazała, że jest właściwą osobą na miarę tego czasu, kiedy to Polska odbudowuje się wewnętrznie i na arenie międzynarodowej. Jestem osobiście dumny, że mamy taką premier. Dziękuję jej z całego serca za te dni, za te godziny i za tę umiejętność obrony polskich spraw – mówił Kaczyński. Kilkukrotnie nazwał ją "mężem stanu".

W tamtych dniach nikt zapewne nie przypuszczał, że właśnie rozpoczął się "zjazd" Beaty Szydło.

I nie chodziło wyłącznie o aspiracje Mateusza Morawieckiego, które rosły z każdym tygodniem. Te Jarosław Kaczyński mógłby zgasić jednym skinieniem ręki.

Tyle że prezes PiS potrzebował już innego człowieka. Dostrzegł, że na czele rządu musi stanąć ktoś lepiej odnajdujący się na europejskich salonach, ktoś, kto poprawi relacje na linii Warszawa-Bruksela.

Technokrata-ekonomista wydawał się idealnym kandydatem.

Do Beaty Szydło docierały kolejne doniesienia, że może zacząć się pakować. Słyszała je co najmniej pół roku przed faktycznym odejściem z rządu. Miała czas, by się przyzwyczaić. Choć momentami wierzyła, że kryzys minie.

Kiedy na początku grudnia 2017 roku – podczas dyskusji nad konstruktywnym wotum nieufności - z sejmowej mównicy pytała posłów opozycji: " Za co chcecie odwołać ten rząd? Za to, że Polacy dzisiaj godnie żyją? To was boli? To wam przeszkadza?" – decyzja była już podjęta.

Oczywiście PiS obroniło swoją premier przed odwołaniem. Pytania, które Szydło zadała opozycji, powinna była skierować również do Jarosława Kaczyńskiego.

Relacje z Kaczyńskim

Pierwsze spięcie na linii Kaczyński-Szydło pojawiło się jeszcze przed wygłoszeniem exposé.

"Rząd PiS-u jeszcze nie powstał, a relacja Jarosława Kaczyńskiego i Beaty Szydło już jest toksyczna. On zapowiada, że ustali za nią skład gabinetu, a ona bez jego wiedzy spotyka się z prezydentem" – opisywał w listopadzie 2015 r. "Newsweek".

To prawda, "Newsweek" nie mógł być podejrzewany o sympatię do Beaty Szydło, ale ją rzeczywiście musiało uwierać, że jest w specyficznej sytuacji - jako premier, miała szefa.

Tuż po wygranej wzbudzała podziw. Do Kancelarii Premiera ustawiały się kolejki partyjnych kolegów. Jednak centrum politycznego życia pozostało w partyjnej siedzibie na Nowogrodzkiej. Po kilku miesiącach nawet jej ministrowie wiedzieli, że bez konsultacji z prezesem PiS, rezydentka z gmachu w Alejach Ujazdowskich nie podejmie ostatecznej decyzji. Dlatego coraz częściej zwracali się bezpośrednio do niego.

- Zżymałam się na te uwagi, miałam już tego serdecznie dosyć, bo nie jest łatwo – kiedy się naprawdę rządzi – przekonywać innych, że to nie teatr, że to ja podejmuję decyzje. Zwłaszcza że krytyków nie przekonam – mówiła Beata Szydło w "Rzeczpospolitej".

Chwilę później chwaliła relacje z prezesem.

- Tak naprawdę to mam szczęście, że mogę się radzić Jarosława Kaczyńskiego, że mogę rozmawiać z nim o polityce i w ten sposób uczyć się od niego. Ja jestem w parlamencie od 11 lat, on od samego początku. Przepraszam, ale dlaczego miałabym nie skorzystać z jego doświadczenia? – pytała.

Jako premier rzadko mówiła zaskakujące rzeczy w wywiadach. Doskonale znała partyjny przekaz, miała przygotowane wymijające odpowiedzi. Niektóre z nich, dopiero z perspektywy czasu, wydają się ciekawsze.

- Ja dopiero zaczynam karierę i wiem, że za nic nie chciałabym skończyć jak Ewa Kopacz. Obserwowałam ją niedawno w Sejmie, opuszczoną, samotną i bardzo smutną – mówiła w 2016 roku.

Nawet po dymisji nie pozwoliła sobie na krytykę partii czy Mateusza Morawieckiego, swojego następcy. Smutek wybrzmiewał między słowami.

- Miałam to szczęście, że zostałam odwołana tuż przed świętami Bożego Narodzenia. To, że mogłam wyjechać do domu, spędzić ten czas z rodziną, a potem ulga, że to nie są już moje problemy. Myślę, że w polityce trzeba umieć przeżywać takie rzeczy, człowiek się hartuje - dzieliła się swoimi wrażeniami w rozmowie z Wirtualną Polską.

Nie ukrywała, że pożegnanie się z funkcją premiera było trudne.

- Zmęczenie, stres, pytania, które się pojawiają, szczególnie kiedy odchodzisz w momencie, w bardzo dobrym momencie – tłumaczyła.

Pytanie o powody dymisji, pozostało bez odpowiedzi. Została z nim sama. Mimo wszystko zdecydowała się na wierność partii ponad wszystko.

Boczny tor

Jarosław Kaczyński mógł odebrać Szydło stanowisko, ale nie był w stanie odebrać jej popularności wśród wyborców PiS. To dlatego weszła do rządu Morawieckiego jako wicepremier. Specjalnie dla niej utworzono nawet Komitet Społeczny - miejsce na przeczekanie do czasu eurowyborów.

Wiatru w żagle nabrała właśnie podczas kampanii. Jako jedynka z województw małopolskiego i świętokrzyskiego, zwycięstwo miała pewne.

Rekordowe ponad pół miliona głosów, pozwoliło jej na otarcie łez. No i nadal była Matką Polką, twarzą "dobrej zmiany". Przekonała się, że kapitał, który budowała od czasu kampanii Andrzeja Dudy, przetrwał.

Rzeczywistość w Brukseli okazała się zupełnie inna. Do internetu trafiło zdjęcie z Brukseli: Beata Szydło w autobusie, z plecakiem, bez współpracowników, spogląda przez szybę. Na europejskich salonach nie czuła się pewnie. Z dala od ludzi, których zna.

W Parlamencie Europejskim zajmuje się głównie sprawami socjalnymi i energetyką. W mediach społecznościowych udostępnia oficjalne komunikaty PiS-u, przypomina o świętach państwowych i rocznicach oraz dzieli się swoimi wystąpieniami. Dużo uwagi poświęca transformacji energetycznej, bo to ona obiecywała górnikom, że dopóki rządzi PiS, nasza gospodarka będzie na nim oparta.

Nie spodziewała się, że jej partia zmieni w tej sprawie zdanie, dlatego bliżej jej do stanowiska Zbigniewa Ziobry.

Szydło utrzymuje kontakt z ministrem sprawiedliwości. Oboje znają się z Krakowa. To Ziobro miał ją przed laty zaprosić na listy PiS-u.

– Zgadzają się ze sobą w wielu sprawach, łączy ich światopogląd – mówi jeden z posłów partii rządzącej. Podkreśla jednak, że Szydło w głosowaniach zawsze jest wierna PiS-owi.

Była premier ma też dobry kontakt z Andrzejem Dudą. Zdarzało się, że po prostu rozmawiali przy winie.

"Szydło żaliła się, jak źle czuje się w Parlamencie Europejskim, jak daleko jest od krajowej polityki. Mówiła, że chciałaby wrócić, znowu mieć kontakt z wyborcami, jeździć po całej Polsce. Narzekała, że w Brukseli ma do dyspozycji mały pokój, na końcu korytarza, na którym znajdują się pomieszczenia europosłów PiS. Ona nie może tego przeboleć. Jeszcze do niedawna była szefową rządu, miała ogromny gabinet w Kancelarii Premiera" – mówił w rozmowie z dziennikarzem WP polityk, znający kulisy spotkania z grudnia 2019 roku.

Od czasu wyjazdu do Brukseli zdarzają się jednak i miłe chwile. Gdy przychodzi kampania, prezes wzywa na odsiecz Beatę Szydło. Tak było wtedy, gdy Andrzej Duda walczył o reelekcję. Szydło maiła zapanować nad jego sztabem.

Dostała misję wyrwania kampanii z rąk Jolanty Turczynowicz-Kieryłło. Mecenas miała wnieść powiew świeżości i sympatię wyborców centrowych. Strategia się nie sprawdziła, a partia uznała, że nowa szefowa sztabu przyciąga więcej uwagi niż sam prezydent. Beata Szydło była wściekła. Swojej niechęci nie ukrywała od samego początku.

- Poprosiłam prezydenta, żeby chociaż krótko wspomnieć o sztabie, o koncepcji, a potem o szefowej kampanii. Że mogę być przedstawiona na końcu. I nagle słyszę od pani Szydło: "Pani ma za długie nazwisko, prezydent nie zapamięta pani nazwiska" – wspominała Jolanta Turczynowicz-Kieryłło w rozmowie z TVN24.pl.

- Spojrzałam na prezydenta, zrobiło się niezręcznie, prezydent próbował wybrnąć, że przecież tyle ma do przedstawienia tych nazwisk, chyba około trzynastu, o każdym trzeba powiedzieć kilka słów, a on nie miał przecież tych notatek. Więc poprosiłam jeszcze raz: czy może paść kilka słów o mnie i mojej roli w kampanii. Bo ja inaczej nie widzę sensu, żeby wychodzić. Po czym znowu usłyszałam od premier Szydło: "No tak, premier tego rządu i prezydent nie muszą być przedstawiani, ale pani mecenas już tak". Odpowiadam więc, że przecież panią premier wszyscy już znają, a mnie jednak nie. Pani już dała do tego swoją twarz, a ja dopiero mam zamiar" – relacjonowała.

Szydło wygrała - Jolanta Turczynowicz-Kieryłło zrezygnowała po niespełna miesiącu pracy w sztabie.

Czy wyjdzie jeszcze z cienia? To pewne

Jest znów maj, tyle, że 2021 roku. Pierwszy raz od 6 lat, Beata Szydło nie wystąpiła na konwencji programowej PiS. O nowych pomysłach na politykę społeczną w "Polskim Ładzie" opowiadała Elżbieta Witek, marszałek Sejmu, była szefowa gabinetu politycznego Szydło.

"Chcemy, żeby została nową twarzą polityki społecznej. Powinna być bardziej widoczna" – mówią nieoficjalnie politycy PiS.

Skąd ta zmiana? Nabierają wody w usta, a jednoznacznej odpowiedzi brak.

Grupa posłów bliskich Beacie Szydło twierdzi, że to sam Mateusz Morawiecki i jego otoczenie nie życzyli sobie jej obecności. Jeden z byłych ministrów PiS uważa nawet, że "to próba zamazania pamięci o jej osiągnięciach".

Inny dodaje, że być może sama Szydło chwilowo nie chce przyciągać uwagi po zainteresowaniu mediów jej synem.

Były ksiądz Tymoteusz Szydło, na mszy prymicyjnej pozował obok mamy-premier. Po tym, jak zrzucił sutannę, chce tylko spokoju. Zmienił nazwisko. Po prośbie do prezesa PKN Orlen, syn byłej premier zaczął pracę w prywatnej spółce, w której udziały ma Daniel Obajtek. Jest tam przedstawicielem handlowym, odpowiada za dystrybucję worków foliowych. I to naprawdę tylko jego sprawa.

Niemniej to nie jest łatwy czas dla rodziny premier.

- Dlatego polityczna Matka Polka, jest teraz potrzebna jako matka rodziny – mówi nieoficjalnie polityk PiS.

Czy Beata Szydło ma żal? – pytam moich rozmówców. Żaden z nich nie chce wystąpić pod nazwiskiem. Boją się, że ich słowa mogą zostać źle odebrane.

– Beata nie żyje już przeszłością, uśmiecha się, kiedy w mediach pojawiają się spekulacje, że mogłaby jeszcze kiedyś powrócić jako premier i pomóc zdobyć PiS-owi samodzielną większość, ale nie bierze tego pod uwagę. Zawsze jest gotowa wspierać Jarosława Kaczyńskiego – mówi polityk PiS.

A co z wyborami prezydenckimi?

- To inna sprawa. Zobaczymy, co zdecyduje prezes – słyszę w odpowiedzi.

Na razie w przerwach pomiędzy starciami z Jarosławem Gowinem i Zbigniewem Ziobro, Jarosław Kaczyński oddaje się swojemu ulubionemu zajęciu – obserwacji.

W wywiadzie dla PR24 stwierdził, że partia ma wielu kandydatów, a wśród nich znajdują się politycy, którzy mają na koncie wyborcze "rekordy". To jasne wskazanie na Beatę Szydło, bo to właśnie ona zdobyła rekordowe poparcie w ostatnich eurowyborach.

Była premier wie, że takie słowa jeszcze nic nie znaczą. Kiedyś słyszała już, że będzie premierem do końca kadencji. Słowa Kaczyńskiego to jednak dla niej nadzieja, że polityczna epoka Beaty Szydło jeszcze nie dobiegła końca.

Wie też, że z cienia najłatwiej zaatakować szczyt. I sama nie planuje z niego wychodzić. Kiedy przyjdzie czas, padnie wezwanie: "Beata, wróć".

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (994)