ŚwiatBaszar al-Asad, rebelianci i Państwo Islamskie. Jak wojna w Syrii przemeblowała Bliski Wschód?

Baszar al‑Asad, rebelianci i Państwo Islamskie. Jak wojna w Syrii przemeblowała Bliski Wschód?

Wojna w Syrii wkracza właśnie w piąty rok. Krwawy konflikt pochłonął do tej pory już ponad 220 tysięcy osób. Jak pisze Tomasz Otłowski dla Wirtualnej Polski, wojna nie tylko przyniosła kilka niespodziewanych zwrotów na froncie, ale też całkowicie "wywróciła do góry nogami dotychczasowe aksjomaty i reguły polityki międzynarodowej". Ze zgliszczy wyłania się bowiem zupełnie nowy Bliski Wschód i wiele wskazuje na to, że zachodni politycy i stratedzy nie wiedzą, jak skutecznie reagować na tak dynamiczne zmiany.

Baszar al-Asad, rebelianci i Państwo Islamskie. Jak wojna w Syrii przemeblowała Bliski Wschód?
Źródło zdjęć: © AFP | Edouard Elias
Tomasz Otłowski

16.03.2015 | aktual.: 16.03.2015 11:49

Gdy w lutym 2011 roku Arabska Wiosna na dobre rozlała się już po Afryce Północnej i Bliskim Wschodzie - od Tunezji i Libii po Egipt i Jemen - do eskalacji wydarzeń doszło także w spokojnej dotychczas Syrii. Masowe demonstracje antyrządowe, kończące się krwawymi starciami z siłami bezpieczeństwa, przetaczały się dzień w dzień przez niemal wszystkie miasta kraju. Żądano, jak wszędzie w tym regionie w tamtym czasie, ustąpienia znienawidzonych i skompromitowanych władz. W przypadku Syrii chodziło o prezydenta Baszara al-Asada i jego rządu, zdominowanego przez syryjskie mniejszości wyznaniowe i etniczne, w tym zwłaszcza Alawitów (stanowiących odłam szyickiego rytu islamu).

Moment przełomu

Niespodziewany i dramatyczny przełom nastąpił w "krwawy piątek", 18 marca 2011 roku, w Darze na południu Syrii. To największe w tej części kraju miasto, stolica prowincji o tej samej nazwie, była przed wojną ważnym ośrodkiem przemysłowym, zamieszkałym w zdecydowanej większości przez sunnitów. Gdy po tradycyjnych piątkowych modłach w meczetach dziesiątki tysięcy demonstrantów zgromadziły się w centrum miasta, ruszając w stronę siedzib regionalnych władz - siły bezpieczeństwa otworzyły ogień, używając ostrej amunicji. Według różnych źródeł, zginęło wtedy od kilku do kilkunastu manifestantów.

Kolejne ofiary (nawet kilkadziesiąt osób) zginęły dzień później, gdy podczas pogrzebów zabitych w czasie piątkowych zamieszek ponownie doszło do starć z policją i funkcjonariuszami służb bezpieczeństwa. To wtedy na pełną skalę władze użyły przeciwko sunnickim oponentom członków szabihy - alawickiej formacji paramilitarnej, która już wkrótce okryje się ponurą sławą bandy zbirów i siepaczy na usługach reżimu.

Dara stała się także (w kwietniu/maju 2011 roku) celem pierwszej zakrojonej na szeroką skalę operacji pacyfikacyjnej, podjętej przez elitarne jednostki syryjskiej armii. Wkrótce potem miasto to stało się również areną pierwszych starć między siłami rządowymi a rebeliantami, zasilanymi masowo przez sunnickich dezerterów z wojska.

Krwawe wydarzenia w Darze z wiosny 2011 roku stanowiły swoistą cezurę, moment, w którym władza - lub też, jak twierdzą niektórzy, część frakcji w łonie obozu władzy - postanowiła podjąć próbę zdecydowanego zakończenia wzbierającej w kraju fali protestów przy pomocy użytego na masową skalę wojska i sił bezpieczeństwa. Próba ta skończyła się ostatecznie katastrofą, a nakręcająca się szybko spirala przemocy zepchnęła kraj w odmęty brutalnego i przewlekłego konfliktu wewnętrznego. Dzisiaj, w cztery lata później, nie ulega już wątpliwości, że syryjska wojna domowa zaczęła się właśnie w niepokornej Darze w tamten pamiętny, "krwawy piątek" 18 marca 2011 roku.

Koniec Asada był kwestią tygodni

Pierwsze dwa lata syryjskiego Armagedonu - aż do końca 2013 roku - cechowały się bezwzględną przewagą sił rebelianckich. Nie w zakresie ilości uzbrojenia, ciężkiego sprzętu i ludzi, ale w kwestii inicjatywy i zdolności narzucenia przeciwnikowi swojego tempa i sposobu walki. Siły rządowe - a w zasadzie ta ich część, która cieszyła się zaufaniem aparatu władzy (tj. ok. 100 tys. ludzi, czyli ok. jednej trzeciej ogółu potencjału kadrowego sprzed wojny) - okazały się zbyt szczupłe i za słabe, aby podjąć się zadania równoczesnego stabilizowania i pacyfikowania wszystkich zbuntowanych regionów Syrii.

W rezultacie te szczupłe siły były zmuszone w pierwszym okresie syryjskiej wojny niemal wyłącznie do obrony kluczowych regionów, miast lub ich części, osad, a nawet pojedynczych odseparowanych od siebie lokalizacji (baz i składów wojskowych, lotnisk itd.). W ostateczności i z rzadka, jednostki rządowe podejmowały lokalnie punktowe działania zaczepne, mające poprawić ich własną sytuację operacyjną. W tamtym okresie (koniec 2012 roku) wydawało się nawet, że koniec rządów al-Asada jest już tylko kwestią czasu, liczonego na dodatek nie w miesiącach, co raczej w tygodniach. Reżim klanu Asadów trzymał się już tylko w części Damaszku, w alawickich regionach kraju (prowincje Tartus i Latakia na wybrzeżu Morza Śródziemnego) oraz w szeregu niewielkich, odseparowanych od siebie punktów kraju.

Od czego ma się jednak przyjaciół, i to takich prawdziwych, którzy naprawdę wyciągną w potrzebie rękę z pomocą, choć może nie do końca bezinteresownie? Baszar al-Asad miał dużo szczęścia, znalazł bowiem takich sprzymierzeńców zarówno w regionie (Islamska Republika Iranu, libański Hezbollah), jak też poza nim - zwłaszcza w postaci Rosji (a także Chin i Korei Północnej). To dzięki wytężonemu i skoordynowanemu wsparciu tych podmiotów już na początku 2013 roku sytuacja strategiczna w Syrii zaczęła powoli, choć systematycznie, zmieniać się na korzyść władz w Damaszku. Stopniowo, metodycznie odbijano kolejne regiony i miasta Syrii, zajęte w pierwszych miesiącach rebelii przez powstańców, spychając ich do defensywy i zmuszając do zmiany taktyki. Wojna w Syrii stawała się z wolna krwawą wojną na wyniszczenie - dosłownie i w przenośni.

Świt islamistów

Równocześnie po stronie rebeliantów rosnąć zaczęło znaczenie i pozycja sił skrajnie islamistycznych, wywodzących się albo wprost z dawnych podziemnych struktur syryjskiego odłamu Bractwa Muzułmańskiego, albo nieco "młodszych" stażem grup Al-Kaidy i salafitów. To oni właśnie zaczęli nadawać ton działaniom militarnym opozycji. Lepiej zorganizowani i zdyscyplinowani, mający w swych szeregach szybko rosnącą rzeszę doświadczonych bojowników walczących wcześniej od Algierii, przez Libię, Kaukaz po Afganistan - szybko zdominowali słabą i podzieloną syryjską opozycję.

Wraz z napływem tysięcy ochotników dżihadu, do tolerancyjnej i względnie kosmopolitycznej Syrii dotarła też na masową skalę ekstremalna ideologia islamskiego fundamentalizmu. Brutalność działań wojennych z obu stron, skala zniszczeń i ogrom ofiar wśród ludności cywilnej sprawiły, że bardzo szybko ten radykalny islam znalazł posłuch wśród tysięcy syryjskich rebeliantów, wcześniej deklarujących się jako umiarkowani i prozachodni. Całe formacje i oddziały, do niedawna należące do Wolnej Armii Syryjskiej lub uznające jej zwierzchność polityczną i wojskową, teraz zaczęły masowo przekształcać się w milicje islamskie. To, co odróżniało je od skrajnych islamistów z Al-Kaidy (a od 2013 roku także Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu, ISIS)
, to odżegnywanie się od terroru i względna tolerancja wobec innowierców. W ich programach i planach politycznych nie było już jednak (i nie ma do dzisiaj) mowy o zaprowadzeniu w Syrii - po obaleniu rządów al-Asada - porządku prawno-politycznego, opartego na wartościach i
rozwiązaniach ustrojowych rodem z Zachodu.

Kontratak Asada

Bezcenna pomoc i asysta sojuszników sprawiły, że w ciągu ostatnich niespełna dwóch lat władze w Damaszku zdołały odzyskać wiele z utraconych na początku rebelii części kraju, w tym tak kluczowych, jak Homs, Idlib czy Hama. Ta sama Hama, której sunniccy mieszkańcy 30 lat temu zbuntowali się przeciwko alawickim rządom Hafiza al-Asada (ojca dzisiejszego prezydenta) i zapłacili za to straszliwą cenę. Hama, której mieszkańcy nigdy nie zapomnieli o wydarzeniach z 1982 roku i cztery lata temu jako pierwsi w zrewoltowanym kraju skutecznie oparli się tzw. operacjom oczyszczającym syryjskiej Gwardii Republikańskiej, zadając tej elitarnej formacji pierwsze w tej wojnie straty w ludziach i sprzęcie.

Dzięki finansowemu, materiałowemu i organizacyjnemu wsparciu ze strony swych sojuszników, al-Asad zdołał chyba ostatecznie odsunąć groźbę obalenia jego władzy. Władzy, która co prawda rozciąga się dzisiaj nad zaledwie jedną trzecią terytorium kraju sprzed wojny, ma jednak solidne podstawy w postaci politycznej homogeniczności zamieszkującej ten obszar ludności.

Kontrolowane przez reżim tereny zachodniej i centralnej Syrii - niegdyś szczycące się swą wieloetnicznością i wielowyznaniowością - dziś niemal w całości zamieszkane są przez popierających obecne władze szyitów, alawitów, chrześcijan, jazydów, Druzów i Kurdów, którzy jako uchodźcy trafili tu z innych regionów kraju, zajętych przez rebeliantów lub islamistów z Al-Kaidy czy ISIS/IS.

Z kolei żyjący tu niegdyś sunnici w dużej części woleli wybrać los tułaczy, niż narażać się na niepewną przyszłość pod rządami dyszących chęcią zemsty zwolenników al-Asada. Wielu z sunnitów wolało już nawet wynieść się na tereny kontrolowane przez Państwo Islamskie, gdzie mogą czuć się relatywnie najbezpieczniej. Ludzie ci ponieśli ze sobą pamięć o okrucieństwach sił reżimowych i niewykluczone, że to dlatego kalifat cieszy się dzisiaj tak dużym poparciem lokalnej ludności we wschodniej Syrii. Bez względu na to, kto pierwszy je zaczął i jakimi metodami prowadził, te etniczne i wyznaniowe czystki są - obok koszmarnych zniszczeń materialnych - najbardziej dramatycznym skutkiem czteroletniej wojny w Syrii.

Państwo Islamskie wkracza do gry

Pod koniec 2013 roku los syryjskiej rebelii być może byłby ostatecznie przypieczętowany, gdyby nie pojawienie się Państwa Islamskiego (IS) i jego kalifatu. Ci "islamiści drugiej generacji" i ich żywiołowo rozwijające się "państwo islamskie" stali się czynnikiem radykalnie zmieniającym dotychczasową sytuację strategiczną nie tylko w samym konflikcie syryjskim, ale w całym regionie.

W Syrii, walcząc ze wszystkimi uczestnikami i stronami wojny, IS doprowadził do zahamowania postępów sił rządowych, przy jednoczesnym zepchnięciu do defensywy rebeliantów i islamistów z konkurencyjnej Al-Kaidy. Kalifat szybko zajął ok. połowę terytorium Syrii, stając się największym zagrożeniem i dla Damaszku, i dla zwalczającej go opozycji, bez względu na jej profil ideologiczny.

Fronty wojny syryjskiej stanęły jednak tylko na chwilę. Rychło okazało się bowiem, że o ile sunniccy rebelianci (zwłaszcza ci odwołujący się do islamu, a także oddziały podporządkowane Al-Kaidze) nie są często w stanie skutecznie stawić czoła formacjom kalifatu, o tyle siły wierne al-Asadowi nie mają z tym większych problemów. I nic dziwnego - wszak składają się w zdecydowanej większości z alawitów i szyitów (oraz członków innych syryjskich mniejszości religijnych), a także szyickich ochotników z różnych stron świata oraz regularnych oddziałów libańskiego Hezbollahu i irańskiego Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej. Dla tych ludzi kalifat to nie tylko kolejny w ostatnich latach bezwzględny przeciwnik. Dla nich ta walka ma również wymiar głęboko religijny - z perspektywy szyickiej Państwo Islamskie to uosobienie najgorszego obrazu sunnickiej ekstremy, zwalczającej "jedyną słuszną" wersję islamu, związaną z potomkami i naśladowcami "stronników Alego" (shia’t Ali).

W ten oto sposób konflikt w Syrii ostatecznie przekształcił się w wojnę religijną w łonie islamu. W wojnę, w której nie chodzi już o tak przyziemne kwestie, jak ustrój przyszłego państwa syryjskiego, jego granice czy dobrobyt populacji. Wojnę, która objęła już sąsiedni Irak, a wkrótce pochłonąć może kolejne kraje regionu.

Nowy Bliski Wschód

W tym całym obłędzie do góry nogami wywróciły się także dotychczasowe aksjomaty i reguły polityki międzynarodowej. Syryjscy rebelianci, którzy mieli krzewić w kraju demokrację, wolność i prawa człowieka, dzisiaj okazują się w większości fanatycznymi bojownikami religijnymi, na równi wrogimi szyitom, co i zachodnim "krzyżowcom". Syryjski dyktator, autentyczny bliskowschodni satrapa mający na rękach krew setek tysięcy niewinnych ludzi i wyklęty przez cały cywilizowany świat, nagle okazuje się de facto ostatnią nadzieją Zachodu (choć ten jeszcze nie chce przyjąć tego do wiadomości) na powstrzymanie rosnącego zagrożenia ze strony kalifatu w Syrii. A szyicki, radykalny Iran, wciąż uważany przez wielu na Zachodzie za jednego z członków słynnej Bushowskiej "osi zła", staje się sprawcą niebywałego sukcesu militarnego, jakim było latem ub. roku powstrzymanie na rogatkach Bagdadu niezwyciężonych wcześniej zagonów Państwa Islamskiego.

Niestety, strategia i polityka USA i Europy wobec wydarzeń na Bliskim Wschodzie (jak również sam sposób myślenia o nich) zdecydowanie nie nadążają za rozwojem sytuacji i radykalnymi zmianami. Wciąż zatem szkolimy i uzbrajamy "umiarkowanych" sunnickich rebeliantów w Syrii, sądząc, że zaczną walczyć za nas z kalifatem. Wciąż także dążymy do obalenia Baszara al-Asada, głosząc puste frazesy o tym, że "Syryjczycy potrzebują wolności i demokracji". Jak taka wolność i demokracja wyglądają w praktyce, przekonali się już Libijczycy po obaleniu Kadafiego.

To, co teraz najbardziej potrzebne jest mieszkańcom Syrii, to koniec czteroletniego wojennego koszmaru i obrona przed jeszcze większym horrorem, jaki może im zgotować kalifat. Cały czas traktujemy również podejrzliwie działania Iranu w regionie, widząc w nich jedynie mocarstwowe zakusy ajatollahów, a nie przemyślaną, długofalową strategię samoobrony Teheranu przed zagrażającym mu sunnickim radykalizmem Państwa Islamskiego (i jego nieoficjalnych bliskowschodnich sponsorów). No i ciągle nie widzimy (nie chcemy widzieć?), że radykalna wersja sunnickiego islamu codziennie zdobywa dusze rzesz nowych wyznawców.

Jak długo jeszcze będziemy udawać na Zachodzie, że nic się nie zmieniło i że Bliski Wschód jest wciąż taki sam, jak kiedyś ?

Tomasz Otłowski dla Wirtualnej Polski

Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Zobacz również - Cztery lata wojny w Syrii, liczba ofiar dwukrotnie przekroczyła tą z Hiroszimy:
Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (78)