Bariera dźwięku
Trzy różne światy. Trzy różne dziewczyny. Wszystkie żyją w ciszy. Nie lituj się nad nimi. Potrafią być szczęśliwsze od niejednego z nas.
Już półtorej godziny! Jechałam i jechałam, starając się nie przegapić skrętu. Jest. 12 kilometrów i znów zakręt. Za nim najbardziej boczna z bocznych dróg. Na jej końcu - Marszewo. Kilkanaście domów przy drodze. Wyschnięty staw. Zamknięty sklep. Kiosk. Buro i szaro, koniec listopada.
Dom Malczyków ma numer 13. Tu mieszka Karolina. Jest wtorek, więc nie ma jej w domu. W tygodniu jest w internacie w Poznaniu - sto kilometrów stąd. Przyjeżdża na święta i weekendy. - Jak tu dociera? - pytam jej mamę, gdy zasiadam wreszcie na kanapie, popijając herbatę. - Autobusem. Z Poznania do Słupcy. W Słupcy przesiadka do Bodzisławia. Z Bodzisławia odbiera ją ojciec, bo stamtąd już nic nie jeździ - mówi Teresa Malczyk. Przycupnęła na brzegu fotela naprzeciwko. Nie mówi wiele. To, co zwykle, gdy ktoś przyjeżdża i pyta o Karolinę.
O Karolinę pytają. Jest sławna. Piszą o niej w gazetach, a niedawno przyjechali nawet kręcić film. Siostra Karoliny stoi w drzwiach pokoju oparta o futrynę. Przesiaduje w domu na bezrobociu. - Jak to jest mieć sławną siostrę? - pytam. Wzrusza ramionami. - Dobrze. Można się pochwalić.
Oglądam zdjęcia, zeszyt, do którego wkleja się wycinki z gazet. - To muszą być państwo dumni z córki... - zagajam znów, bo rozmowa się nie klei. - No, udało się jej. Tańczy w balecie w Poznaniu - pani Teresa oszczędza słowa, czekając na pytanie, które wszyscy zawsze w końcu zadają.
- A od kiedy Karolina nie słyszy? - pytam wreszcie i atmosfera trochę się rozluźnia. - Zorientowałam się, jak dwa latka miała - mówi kobieta i zaplata dłonie na kolanach. - Ale lekarze mówią, że ogłuchła rok wcześniej, jak dostała zapalenia opon mózgowych. - Jak państwo się z nią porozumiewali? - Że jeść, pić, spać - to umiała pokazać. Ale języka migowego dopiero się w szkole nauczyła. Teraz z ust czyta i mówi trochę. My ją tam rozumiemy. A jak nie rozumiemy, to się na kartce pisze. - Wcześniej żadnego języka nie znała? - No, taki domowy tylko.
- Niedawno Karolina taką książkę z migami przywiozła, nawet chciałem się nauczyć - tata Karoliny siada w fotelu obok. - Ale gdzie tam! Paluchy sztywne nie zginają się, a tych migów tam tysiące. - Jeżdżą państwo oglądać, jak tańczy? - Ładnie tańczy - Zbyszek Malczyk rozpromienia się. - Czasem wzruszenie bierze, że tak umie. Żeby tylko coś z tego miała. Zda maturę, studia skończy, to może dzieci będzie uczyć i coś na tym balecie zarobi. Bo na razie nic. Dostaje tylko 400 złotych renty. - Od dawna tańczy? - Teraz dziesięciolecie było.
Karolina ma 19 lat. Studio baletowe Anny Niedźwiedź jest na ostatnim piętrze kamienicy w ośrodku szkolno-wychowawczym dla głuchych w Poznaniu. Łatwo tam trafić, bo już z dołu słychać muzykę.
Pani Ania - filigranowa, czarnowłosa kobieta (wielu powiedziałoby "kobietka", choć ma mocno rzeźbione ramiona i nogi baletnicy) - prowadzi rozgrzewkę. Razem z Magdą - moją tłumaczką migowego - przysiadamy na brzegu podestu. Muzyka aż dudni mi w płucach. Magda jej nie słyszy - jest głucha, tak jak Karolina.
Chociaż może trochę słyszy - nosi przecież aparat. Karolina aparatu nie nosi od dawna. - Denerwował ją - tłumaczy mi jej tata. - I w niczym nie pomagał. Jak ktoś nie nauczył się rozumieć dźwięków od maleńkości, to aparat potem na nic. Bo nawet jak słyszy, to nie rozumie. Dlatego wielu głuchych zdejmuje swoje aparaty.
Jak to możliwe, że Karolina tańczy w rytm muzyki? Jakim cudem jest lepsza od wielu słyszących baletnic? Koniec próby. Karolina siada przy nas na chwilę. - Muzyka to wibracje - tłumaczy. Czuje je, dzięki czemu odczuwa rytm. A czasem po prostu uczy się kolejnych sekwencji tańca na pamięć.
- Dlaczego zajmujesz się tańcem? - pytam, a Magda przekłada to na ciąg znaków języka migowego. - Lubię - odpowiada Karolina. - Ale dlaczego? - nie ustępuje Magda. Chwila zastanowienia i odpowiedź: - Ludzie podziwiają mnie, jestem niezwykła, wyjątkowa, jedyna. - Robisz to dla ludzi? - Nie, tylko dla siebie. Chcę być sławna.
- Czym jest dla ciebie taniec? Przerwa. Magda miga jeszcze raz. - Nie wiem. - Ale dlaczego tańczysz? Znasz głuchą baletnicę? - Nie, jestem wyjątkowa. Było kilka głuchych, ale zrezygnowali. Bolą nogi, mięśnie, trzeba ćwiczyć, jest ciężko. Nikt inny nie wytrzymał. - Dlaczego ty zostałaś? - Nie wiem - po chwili: - Chcę być zgrabna, szczupła. Lubię tańczyć. Magda bardzo się stara wyciągnąć coś jeszcze. Bez skutku. To może zmieńmy pytanie.
- Co robisz, jak nie tańczysz? - Szkoła, lekcje. - Podobno skończyłaś szkołę. - Zawodową. Cukierniczą. - Będziesz cukiernikiem? - Nie. Nie lubię. To nie ma nic wspólnego z baletem. Baletnica i ciastka? Ja nie mogę jeść ciastek.
- Teraz chodzisz do liceum. - Tak. - Będziesz zdawać maturę? - Nie wiem. - Lubisz czytać? - Nie. Czasem przeglądam pisma, ilustracje, obrazki.
- A taniec? - Magda próbuje znowu. - Co dla ciebie znaczy? Ale właśnie zaczyna się próba. Karolina ucieka do sali. Na korytarz wpadają mali chłopcy. Biegają, krzyczą, tupią. Straszny harmider. Magda zatyka swój aparat słuchowy dłonią. Nie możemy rozmawiać. Oni mogą. Ciągle migają. Nie wiedzą, co to hałas. Znikają w sali prób.
Dzieci bez języka
- Nie wiem, czym dla Karoliny jest taniec, i chyba nigdy się nie dowiem - mówi chwilę później pani Ania. - Lubi to. Ma warunki fizyczne i talent. Czasem, kiedy przychodzi na próbę, jest zła, zmęczona, zaczyna tańczyć i wszystko jej przechodzi. Staje się szczęśliwa. - O taniec wszyscy ją pytają - to pani Justyna Gronek, jedna z wychowawczyń. - Czasem widzę, jak ona się stara, i serce mi się kraje. Karolina nie chce wyjść na głupią, ale nie umie odpowiedzieć. Czasem ma aż łzy w oczach. - Starałam się - tłumaczy Magda. - Ale ona nie zna tylu pojęć, tylu znaków!
- Widzi pani, do szóstego roku życia praktycznie nie istniał dla niej język. Nie umiała formułować myśli, uczuć. To typowe dla wielu głuchych dzieci, które mają słyszących rodziców. W domu nie uczą się polskiego, no bo jak? Z migowym nie mają kontaktu. Poznają język, dopiero gdy trafią do nas, do zerówki, do internatu - tłumaczy pan Wiesiek Sommerfeld, wieloletni wychowawca Karoliny.
- To często dla nich szok. Nie rozumieją, dlaczego tu są. Nie ma im jak tego wytłumaczyć. W lepszej sytuacji są dzieci z głuchych rodzin - od urodzenia mają kontakt z migowym i dzięki temu zupełnie inne pojęcie o świecie. Teraz robimy tydzień integracyjny. Kiedy dzieci tu przyjeżdżają, z początku mieszkają z rodzicami. Potem rodzice wyjeżdżają, a one płaczą. Nie rozumieją, dlaczego się je zostawia. Boją się, że na zawsze.
Dzieci bez języka, nawet te umysłowo sprawne, są opóźnione intelektualnie. Ale nawet jak nauczą się migać od kolegów, to zwykle na poziomie komunikacyjnym. Znają z 500 rzeczowników, kilkadziesiąt czasowników, trochę przymiotników. Za mało, by mówić na przykład o uczuciach. - Przecież język migowy na to pozwala. Pozwala na wszystko - denerwuje się Magda, studentka psychologii na UW. Doskonale zna i migowy, i polski. Ze słyszącymi porozumiewa się, czytając z ust. Świetnie mówi.
Ma rację, ale zasób słów trzeba rozwijać, kształcić się, czytać. - Czy Karolina umie pisać? - pytam. - Oczywiście - odpowiada pan Wiesiek. - A czytać? - A gdyby pani znała tylko kilkaset słów, umiałaby pani przeczytać książkę? Karolina nie zna dobrze ani polskiego, ani migowego. - Czy zda maturę? - ...nie. - Pójdzie na studia? - ...nie. - To co będzie robić? - Balet jest jej szansą. Może będzie pomagać w studiu baletowym? Może tańczyć w teatrze? Bo to działa obustronnie - Karolina na tym zyskuje i teatr zyska. Głucha baletnica to w końcu coś nadzwyczajnego - tłumaczy pan Wiesiek.
- Czy nie czujesz się samotna? - pytam Karoliny. - Samotna, sama? - Czasem na próbach czy w teatrze - tak. Dziewczyny słyszą, nie umieją migać. W przerwach nie mam z kim rozmawiać - odpowiada. - Wrócisz na wieś, do rodziców? - Nie chcę. Tam nie ma pracy. - Czy to niesprawiedliwe, że nie słyszysz? - Nie. Jestem głucha, ale jedyna, wyjątkowa.
Benzyna we krwi
Przeciwieństwo baletek? Ciężkie, motocyklowe buty. Zamiast zwiewnych szatek gruby, skórzany kombinezon. Kask. No i sportowy motocykl, który waży 160 kilogramów. A w tym wszystkim niewielka blondynka. Bez przerwy uśmiechnięta. Ma stale coś do powiedzenia. To, że nic nie rozumiem, wcale jej nie zraża.
Siedzę przy stole w salonie, w podkrakowskiej willi. Obok mama Moniki. Rozumie wszystko. I Monika, która się denerwuje, że to o niej rozmawiamy, a ona nie wie o czym konkretnie. Mama odwraca się w jej stronę. - Logopeda - mówi wyraźnie. - Opowiadam pani, jak byłaś mała i nie chciałaś chodzić do logopedy. Monika się śmieje. - Nie lubię - mówi. Zrozumiałam. Po dwóch godzinach będę rozumieć więcej. Z Moniką trzeba się osłuchać. Albo...
"Włącz głos" - piszę na kartce, kiedy puszcza mi film z wyścigów motocyklowych. Monika robi głośniej. Ryk silników i głos komentatora. "Poprosiłam, żeby to nagrali, bo byłam ciekawa publiczność, komentarz" - pisze. Komentator mówi tylko o niej. Mimo, że na torze oprócz niewielkiej blondynki ściga się jeszcze kilkunastu facetów.
- Kiedy pierwszy raz przyjechaliśmy z nią na tor - mówi Grzegorz Dąbrowski z teamu POLandPOSITION, w którym jeździ Monika - faceci ją lekceważyli. "Znowu jakaś lala. Maskotka" - takie słyszy się komentarze, gdy dziewczyna siada na motocykl. Kiedy dowiedzieli się, że Monika nie słyszy, trochę się zmieszali. "Biedna" - współczuli. Ale jak zaczęła na torze zostawiać ich w tyle, miny im zrzedły. Teraz nie ma przebacz. Ściga się jak wszyscy. I jest szybka. Bardzo szybka. W tym roku wywalczyła czwarte miejsce w klasie supersport 600. W przyszłym w jej zasięgu będzie mistrzostwo Polski.
- A inne dziewczyny, które się ścigają? - Grzesiek patrzy na mnie spod grzywki. - Inne? Najlepsza jest 20 sekund za Moniką. A w tym sporcie 20 sekund oznacza, że możesz odwiesić kask na kołek i dać sobie spokój. - Jak ją odkryliście? - W Polsce jest tylko jeden porządny tor. W Poznaniu. Rok temu Monika wystartowała tam na hondzie 125 - takiej szybszej kosiarce do trawy. Wiele się na tym nie zdziała, ale widać, czy ktoś ma talent. Pogadaliśmy z nią, z jej rodzicami i w tym roku pojechała z nami na suzuki GSX-600 o mocy prawie 130 KM. Była niesamowita.
- Samorodny talent? - Benzyna we krwi! - śmieje się Grzesiek. - A to, że ona nie słyszy? - Paradoksalnie to może nawet pomagać. Kiedy nie słyszysz pędu powietrza, ryku silników, krzyków komentatora, łatwiej ci się skoncentrować, pokonać strach przed prędkością. Choć trzeba przyznać, że tej Monika się nie boi. Ma takie swoje słowo: "szibko". Jak jest szibko, to w porzo.
Uparta jak wół
Mama Moniki ma aptekę. Jest farmaceutą. - Kiedy byłam z Moniką w ciąży, przygotowywałam pracę dyplomową - opowiada. - Godziny spędzałam przy maszynie, która ultradźwiękami rozbijała cząsteczki. Do dziś słyszę w uszach ten pisk. Nikt nie wie, dlaczego Monika nie słyszy. Myślę, że może od tych ultradźwięków... - mówi.
Że coś jest nie tak, rodzice zorientowali się, gdy Monika miała cztery miesiące. - Mamy też syna, starszego od Moniki - opowiada Anna Jaworska. - Pamiętam dzień, kiedy wpadł do pokoju i trzasnął drzwiami, aż podskoczyliśmy. A Moniczka nie zareagowała... Sadzaliśmy ją na kolanach, mówiliśmy, a ona na nas patrzyła. Skoro patrzy, to w porządku - myślałam. Badania słuchu zrobiłam, jak miała siedem miesięcy. Wynik? Głuchota.
Monika poszła do masowego przedszkola. Dziś ma 22 lata, w czasach jej dzieciństwa nikt nie słyszał o przedszkolach integracyjnych. - Siedziała sama w kąciku i się bawiła - wspomina jej mama. - Kiedy nauczyła się mówić? - pytam. - Chyba w szkole. Nie pamiętam. Sama się nauczyła. Wszystkiego uczy się sama. Podstawówka była lepsza, integracyjna. Chodziły tam dzieci niedosłyszące. Ale w siódmej klasie Monika nagle odmówiła pójścia do szkoły. Uparła się i koniec! A jak się uprze, nic nie pomoże - mówi mama. - Mimo awantur z kuratorium przesiedziała w domu cały rok.
- A liceum? - Nie chcę o tym mówić - siedząca dotąd spokojnie Monika nagle się wzburzyła. - Wtedy pierwszy raz zbuntowała się przeciw temu, że nie słyszy. Jeździłyśmy po całym Krakowie, nigdzie jej nie chcieli. Załamała się. - A szkoły dla głuchych? - Nie chciałam, by Monika tam chodziła. Ona nie zna języka migowego - i dobrze. Boję się, że nie będzie chciała mówić. A wtedy świat słyszących całkiem się dla niej zatrzaśnie. Przyjęto ją w końcu do szkoły, w której miała być klasa integracyjna. Ale ta integracja to fikcja. Monika fatalnie się tam czuła. Nie chciała chodzić. A jak nie chce, to wołami nie zaciągniesz. - Ale skończyła liceum? - Dla dorosłych, w trybie zaocznym.
- A co robi teraz? - Z niesłyszącą przyjaciółką wynalazły sobie policealną szkołę fotograficzną. - Dla głuchych? - Dla słyszących. Monice bardzo tam pomagają. Tylko czasem się zniechęca. Jak na przykład są zajęcia praktyczne i nikt nie robi notatek. Ale uwielbia fotografować, więc może ją skończy. Zresztą Monika ma milion pomysłów na minutę. Chce też projektować strony WWW. A wcześniej chciała mieć sklep. Spożywczy. Na wsi. No i teraz - motocykle. One są najważniejsze.
- Da się z tego żyć? - W Polsce? Nie. - Jak są sponsorzy i reklamy - wyjaśnia Grzesiek Dąbrowski - to owszem. Za parę lat Monika może mieć z tego pieniądze. - Kto finansuje jej pasję? - Rodzice. Jeden sezon to jakieś 80 tysięcy.
Motor nie dla głuchych
- Dopóki będzie mnie na to stać, chcę, by Monika robiła to, czego pragnie. I tak ma gorzej w życiu. Próbuję jej to... wynagrodzić - mówi mama. - Nie boi się pani o nią? - Okropnie! Nie pojadę oglądać wyścigów. - Mama bardzo przeżywa - uśmiecha się Monika. A tata? - Te motory to trochę przeze mnie - mówi Bogdan Jaworski. - Kiedy Monika była mała, odwoziłem ją do przedszkola motorowerem. Siedziała na baku. Pozwalałem jej dodawać gazu. - Wtedy zaczęła się jej słabość do dwóch kółek? - Ma to chyba w genach - przypuszcza mama. - Jak była mała, podkradała bratu samochodziki. Godzinami rozbierała je na części.
Wcześnie nauczyła się jeździć na rowerze. Spędzała wakacje na wsi. Pewnego dnia zniknęła. Znaleziono ją cztery kilometry od domu, jak pedałowała w kierunku Krakowa. Gdy próbowano wsadzić ją na furmankę, by odwieźć do babci, tak mocno trzymała się roweru, że trzeba było wieźć ją razem z nim. Nie dała się zsadzić.
Dwa lata potem nauczyła się zmieniać biegi w maluchu. Jako dziewięciolatka prowadziła motorower. Na 12. urodziny dostała nowy skuter. Simson SR50. Jeździła nim do szkoły. Potem w tajemnicy przed mamą tata dał jej suzuki AP50. Jednak Monika marzyła o czymś szybszym.
- Chciałam mieć Suzuki Katanę - pisze na swojej stronie internetowej. - Właściciel salonu zgodził się zamienić mój skuter na Katanę z małą dopłatą. Katana miała niesamowite hamulce i świetnie się na niej jeździło. Ale miałam wypadek. Złamałam kości w stopie. Ale nie chciałam iść do lekarza i zakładać gipsu - bo jak jeździłabym na motorze? Leczyłam się w domu. Stopa czasem mnie boli, szczególnie gdy gram w piłkę.
Potem były kolejne modele: kupiona w tajemnicy przed mamą cagiva mito 125, a potem już za zgodą mamy honda VFR750F. Jednak prawdziwa przygoda zaczęła się na hondzie CBR 125. To ta "kosiarka", na której Monika zwróciła uwagę teamu Suzuki. - Kiedy zrobiłaś prawo jazdy? - Na samochód? Jak tylko mogłam. - A na motocykl? Monika pochmurnieje. To był kolejny moment w jej życiu, gdy zbuntowała się przeciw kalectwu.
Gdy poszła na kurs, dowiedziała się, że nic z tego. - Głuchy nie może jeździć na motocyklu. Takie ponoć były przepisy - opowiada mama. Monika wróciła zrozpaczona. Ale jak to ona, uparła się. Dzień w dzień chodziła do ośrodka nauki jazdy. Siedziała tam, chodziła za instruktorami. Wreszcie jakiś się złamał. Zabrał ją do instytutu medycyny wojskowej. Tam zrobili jej badania, które dopuściły ją do egzaminu. A kurs? - Kurs? Jeździła lepiej od wielu instruktorów.
W pokoju Moniki półki uginają się od pucharów. Za wyścigi na gokartach, motorach, na jedną czwartą mili. - Monika, czy jest coś, czego się boisz? - pytam. - Śmierć - pisze na kartce. - Martwisz się, że nie słyszysz? - Nie. Ale muszę się nauczyć lepiej mówić. Gramatyki, słów i tak dalej. Chociaż to nuda. - A jakie masz marzenie? - Mistrzostwa świata.
Świat wibracji
Z listu Lucyny: "Gdy byłam dzieckiem, nie budziły mnie dźwięki, lecz słońce, światło, dotyk mamy lub ruch powietrza. Teraz budzi mnie wibracyjny budzik. Kiedy wstaję, jestem sama, bo współlokatorki wychodzą wcześniej. Jest spokojnie, bez wibracji. Pracuję, siedząc w fotelu z laptopem na kolanach. Czuję, jak wibruje. W autobusie, w metrze i w wielu innych miejscach też wyczuwam wibracje. W samolocie dobrze wiem, kiedy obniża lot. W ogóle jestem wrażliwa na takie bodźce jak zmiany temperatury, ciśnienia itp.
Dziś byłam w Galerii Mokotów i czekając na film, obserwowałam, jak dwie dziewczynki rozmawiały z mamą - fascynuje mnie, jak to one robią (nie tylko one), że rozumieją, co się do nich mówi, nawet gdy nie patrzą na usta... Pomyślałam, że dźwięk musi wdzierać się do ich ciała, tak jak do mojego wnikają wibracje.
Może zauważyłaś, że gdy rozmawiałyśmy, milkłam, ilekroć zaczynałaś notować... to odruch, że jak ktoś na mnie nie patrzy, to mnie nie rozumie. Mam zakodowane, że aby rozumieć, trzeba patrzeć na usta. Dziś w Galerii Mokotów jakiś facet śpiewał na podium i czułam wyraźnie wibracje muzyki. Tak w ogóle nie interesuję się nią, ale gdy mieszkałam w Tarnowie, chodziłam na występy orkiestry mundurowej zakładów azotowych, bo te bębny i trąby wibrowały tak, że dokładnie czułam rytm melodii:-). Mam nadzieję, że masz teraz wyobrażenie o moim świecie. Pozdrawiam, Lucyna".
Słyszenie boli
Lucynę poznałam rok temu na polonistyce Uniwersytetu Warszawskiego. Jej doktorat poświęcony pismu migowemu ma być częścią projektu opisania Polskiego Języka Migowego. Bo mimo że jest to rodzimy język tysięcy żyjących tu ludzi, nikt go dotąd dobrze nie poznał.
Trudno się zresztą dziwić tej ignorancji, bo kiedy za granicą głusi walczyli o prawa mniejszości językowej, w Polsce migowy był zabroniony. W szkołach dla głuchych uczono po polsku (którego większość głuchych nie zna) lub w stworzonym przez słyszących sztucznym systemie językowo-migowym (posługują się nim do tej pory tłumacze widoczni czasem w telewizji).
Lucyna nie kończyła szkoły dla głuchych. Trudno nawet powiedzieć, że Lucyna jest głucha. - Mam kłopoty z tożsamością - mówi z namysłem. - Dla głuchych jestem słysząca, bo kończyłam masowe szkoły, studia, bo dobrze mówię i języka migowego nauczyłam się już jako dorosła. Dla słyszących jestem głucha. Bo nie słyszę.
Lucyna kiedyś słyszała. - Ale nigdy dobrze. Gdy byłam dzieckiem, myślałam, że mój świat jest normalny. Nie zdawałam sobie sprawy z istnienia różnych dźwięków - niektóre usłyszałam dopiero przez aparat, mając 12 lat albo więcej.
Dużo chorowała. Po urodzeniu zaraziła się grypą. Dwa lata później wróciła do szpitala. Diagnoza: odoskrzelowe zapalenie płuc. Dzięki antybiotykom (streptomycynie) wyzdrowiała, ale przeziębienie goniło przeziębienie. Zwłaszcza kiedy poszła do przedszkola. - Wtedy zauważyłam, że ze słuchem Lucyny coś jest nie tak - wspomina jej mama. - Nie reagowała na odgłosy przejeżdżających samochodów, tak jak jej brat. Kładłam to jednak na karb ciągłych chorób.
W tym czasie, nie wiedzieć jak, Lucyna nauczyła się czytać i pisać. - Chyba odkryłam, że to sposób na problemy z porozumiewaniem się - mówi dziś. - Nie interesowała mnie telewizja - mało z niej rozumiałam, czytałam więc książki.
Rodzice mieli z nią dobry kontakt, więc nie przypuszczali, że jej niedosłuch jest duży. Diagnozę dostali, gdy miała sześć lat. - Mieszkaliśmy w Rabce - wspomina Lucyna. - Pojechałyśmy z mamą na badania do Krakowa. Wykazały całkowitą głuchotę lewego ucha i poważny niedosłuch w prawym. Dla rodziców to był szok, ale ja to podejrzewałam, bo widziałam, jak inne dzieci rozumiały, o czym się mówi, a ja nie. Bezwiednie nauczyłam się czytać z ust. Odkryłam to kiedyś u lekarza. Kazał mi powtarzać różne słowa. Nie miałam z tym problemu. Do czasu, aż zakrył sobie usta. Wtedy "przestałam go słyszeć".
Lucyna dostała skierowanie do Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Tam dostałam pierwszy aparat słuchowy. Moja reakcja? "Och, jak głośno, jak boli!". Wkrótce aparacik wylądował na półce w kredensie.
Znikające kroki
Z pamiętnika Lucyny: "W domu koło wersalki stała duża stara waliza. Zawsze mnie intrygowało, co w niej jest, ale rodzice nie pozwalali mi jej otwierać. Miałam już osiem lat i ze starszym bratem często byliśmy sami w domu, bo mama pracowała na zmiany. Wtedy szperaliśmy. W walizce wyszperałam stare numery "Małej Mozaiki Angielskiej", a gdzie indziej - elementarz języka rosyjskiego. Były inne niż "zwykłe" książki. Zaczęłam je czytać i tak poznałam pierwsze angielskie słówka i alfabet rosyjski.
Tato wolał, żebym biegała po podwórku, a nie ślęczała nad "Mozaikami". Ale mama kupiła mi "Minirozmówki angielskie" oraz książki dla dzieci "Play and learn". I tak to się zaczęło".
- Lubiłam szkołę - mówi Lucyna. - Szybko jednak zrozumiałam, że by dobrze się uczyć, trzeba słyszeć. Dobrze słyszeć. Od czasu do czasu pojawiałyśmy się w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie i w poradni w Krakowie. Mama szukała dla mnie nadziei u różnych uzdrowicieli, energoterapeutów, dostawałam zastrzyki na wzmocnienie. Kiedy miałam dziewięć lat, pojechałyśmy na akupunkturę do pewnego lekarza. Audiogramy po akupunkturze wykazały utratę słyszenia kostnego. Z moim słuchem było coraz gorzej. Byłam wtedy jeszcze bardzo dobra w rachunkach i pisaniu, ale czytanie na głos wychodziło mi słabo. Miałam też kłopoty na WF-ie, wtedy nikt nie wiedział dlaczego; od dzieciństwa przecież jeździłam na rowerze, na nartach, łyżwach, wrotkach, sankach. Siedem lat później lekarz stwierdził, że mam zaburzenia równowagi.
Przełom nastąpił w piątej klasie. - Miałam wtedy buty na takiej sztywnej podeszwie, stukały, gdy szłam po chodniku - wspomina Lucyna. - Pewnego dnia z przerażeniem zauważyłam, że nie słyszę swych kroków! Wcześniej je przecież słyszałam! Nikomu o tym nie mówiłam. Miałam nadzieję, że nazajutrz będzie normalnie. I owszem, było. Ale następnego dnia znów nic nie słyszałam. Wciąż miałam nadzieję, więc nic nikomu nie mówiłam. A kolejnego dnia znowu cisza! A potem słyszałam, ale coraz rzadziej, aż w sierpniu 1986 roku ogłuchłam na dobre.
Do nieznanego przyjaciela
Już nie musiała nikomu o tym mówić - znajomi zdążyli się zorientować. W szkole sobie radziła. Czytała z ust, notatki odpisywała od koleżanek. Mimo to nauczyciele domagali się, by nosiła aparat słuchowy. Kiedy rodzice zauważyli zmianę, bardzo się zmartwili.
- Wtedy zaczęłaś uczyć się języków? - Języki od zawsze mnie interesowały, były dla mnie łatwe. Nie miałam zbyt wiele rozrywek, więc dużo czytałam, uczyłam się. - Ile ich poznałaś? - Angielski - długo myślałam, że większość ludzi zna ten język i to jest naturalne, że można mówić po polsku lub po angielsku. Rosyjski. W liceum niemiecki. Ale też esperanto, włoski i niderlandzki. - Niderlandzki? Po co ci niderlandzki? - Pod koniec podstawówki pojechałam z przyjaciółką do Krakowa. Poszłyśmy do księgarni. Nie miałam pieniędzy, ale strasznie chciałam kupić jakąś książkę. Wybrałam najtańsze: "Mówimy po niderlandzku" i "Esperanto i esperantyści". Tak się zaczęło.
- A jak ćwiczyłaś te języki? - Czytałam, przez wiele lat pisałam pamiętnik w różnych językach. No i pisałam listy. Do Stanów, Holandii, Białorusi i innych krajów. - Skąd adresy? - Adresatem był zwykle "nieznany przyjaciel w wieku x lat". Listy zawsze do kogoś dochodziły. Tak na przykład poznałam Waltera, z którym łączy mnie niemal 20-letnia przyjaźń.
- Kto to jest Walter? - Swój pierwszy list do USA zaadresowałam: "Please deliver this letter to any citizen of the USA who is 14 years old. Washington, Virginia USA". Ja wtedy nie wiedziałam, że Waszyngton - stolica - jest w dystrykcie kolumbijskim. Okazało się, że w stanie Wirginia też jest taka miejscowość. Mieszka w niej 200 osób. I tam trafił mój list. W tej wiosce były tylko dwie 14-latki i jak wynikało z listu Walta, nie chciały mi odpisać. On był ojcem jednej z nich. Napisał, choć długo ukrywał przede mną swój wiek. Ma dziś 52 lata.
- A ty przyznawałaś się w listach, że nie słyszysz? - Tylko Waltowi. Po wielu latach. - O czym marzyłaś jako dziecko? - By być tłumaczką. Dlatego z taką pasją uczyłam się tych języków. Były takie wakacje, że w każdy dzień uczyłam się innego: poniedziałek był dniem włoskim, wtorek - angielskim, środa - niemieckim i tak dalej. Widać to po moim pamiętniku. Chciałam też pójść na anglistykę, ale nawet nie dopuścili mnie do egzaminów wstępnych. - Dlaczego? - Bo komuś nie mieściło się w głowie, że głucha osoba może studiować języki obce.
- Ale skończyłaś studia? - Surdopedagogikę w Krakowie. Studiowałam zaocznie. Pracowałam wtedy i mieszkałam w Tarnowie. Po artykule o mnie, notabene w "Przekroju", pewien biznesmen zaproponował, że jak zdam na studia, ufunduje mi stypendium, a jak nie, to da pracę. - Jaką? - W drukarni. Miałam tłumaczyć korespondencję, pisać listy. Szybko się tym znudziłam. Potem dostałam pracę w banku. Ta też mnie nudziła, ale za to pracowałam w świetnym zespole. Była tam dziewczyna, z którą mogłam rozmawiać po angielsku. Wtedy też w Polskim Związku Głuchych trafiłam na innych głuchych. Od nich nauczyłam się języka migowego.
- Po co? - Myślałam, że odnajdę się w tym środowisku, wśród ludzi, którzy jak ja - nie słyszą. Że będę mogła z nimi rozmawiać o książkach, filmach, życiu. - I? - I szok! To było zupełnie nie to. Weszłam do obcej kultury. Nie byłam "swoja". Polscy głusi są zwykle kiepsko wykształceni. Kończą zawodówkę. Ja ze swoimi studiami byłam dla nich nie z tego świata. Byłam słysząca.
- A teraz słyszysz cokolwiek? - Nic. Od dawna żyję w ciszy. - Boisz się jej? - Nie. Jest przyjemna. Ale wielu głuchych nosi aparaty słuchowe, choć nic im nie dają, tylko piszczą i szumią. Noszą je, nie chcą ciszy.
- Masz 30 lat. Nie myślisz o założeniu rodziny? - Myślę, ale nie robię sobie nadziei. Nie spotkałam dotąd nikogo odpowiedniego. - Związałabyś się z głuchym? - Nie wiem. Z jednej strony byłoby mi łatwiej - technicznie - porozumieć się z nim. Jednak mentalnie bliżej mi do słyszących. Ale takich mężczyzn nie interesują głuche kobiety. W naszej kulturze głuchota to problem, nie odmienność.
- Czy myślałaś o implancie ślimakowym? - Nie, z kilku powodów. Pierwszy to złe doświadczenia z aparatem, ten straszny hałas. Implant nie sprawi, że hałas zniknie, a ja po 11 latach życia w ciszy nie jestem przyzwyczajona do świata dźwięków. Po drugie, implant jest bardzo drogi. Nie stać mnie. Trzy - mój mózg nauczył się "słyszeć" wzrokiem i dotykiem. Implant mógłby go przestawić, ale pewnie trwałoby to wiele lat i kosztowało sporo wysiłku. Na to już chyba za późno. A cztery to kwestia tożsamości. Czuję się głucha - nie w sensie kulturowym, ale w sensie sensorycznym. Jestem szczęśliwa i w sumie... nie potrzebuję słyszeć. Owszem, gdybym coś jednak słyszała, to może próbowałabym oswoić się z aparatem, ale implantacja to za duże i za drogie ryzyko... efekt nieznany...
- Czym się teraz zajmujesz? - Piszę doktorat i uczę studentów Polskiego Języka Migowego. Dostaję stypendium. Pracuję też jako tłumaczka angielskiego i niemieckiego. Utrzymuję się z tego. - Kiedy myślisz o sobie za 20 lat, co widzisz? - Tak daleko w przyszłość nie wybiegam.
Postscriptum Nie da się ustalić dokładnej liczby głuchych w Polsce. Osób z głębokim i znacznym uszkodzeniem słuchu jest prawdopodobnie około 45-50 tysięcy, słabosłyszących - 800-900 tysięcy, dane te nie wykazują jednak osób z uszkodzonym słuchem w stopniu lekkim, bo nie są one objęte żadnymi wykazami.
Szacuje się, że gorzej słyszy od 17 do 19 procent dzieci w wieku szkolnym. Tylko co piąte dziecko z tej grupy poddane jest leczeniu i rehabilitacji. W Polsce na tysiąc porodów od trojga do pięciorga dzieci rodzi się z uszkodzonym słuchem. Liczba ta podwaja się w okresie niemowlęcym.