Bajka o śmierci, czyli jak dzieci stają się terrorystami
Najpierw przy pomocy upominków zwabiali dzieci z ulicy i sierocińców, zwłaszcza te, które były opóźnione w rozwoju. Później wykorzystywali je do przeprowadzenia zamachów samobójczych. Eksperci alarmują, że wiek adeptów terroryzmu obniża się coraz bardziej. Ale co najgorsze - większość z nich nie ma bladego pojęcia, że są wysyłani na pewną śmierć.
16.01.2014 | aktual.: 07.04.2014 14:31
Był sobie chłopiec. Na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżniał: miły, posłuszny, pobożny. Ot, po prostu dobry dzieciak ze zwykłej rodziny, jednej z tych, o których zwykło się mówić: biedna, ale uczciwa.
Chłopiec był dobry, ale czasy, w których przyszło mu żyć, już nie. Jego rodacy wojnę znali od podszewki, kolejne pokolenia wysysały ją z mlekiem matki i na jej ołtarzu oddawały ostatnie tchnienie. Sam chłopiec nie do końca rozumiał, po co dorosłym ta dziwna gra, która nie jest ani trochę zabawna.
Dopiero gdy niepiśmienni rodzice przekazali władzę nad jego umysłem światłym uczonym (bo chłopiec trafił do medresy, czyli szkoły koranicznej), mógł z wydatną pomocą tych drugich nie tylko podejrzeć, co dzieje się za kulisami teatru wojny, ale nawet wziąć udział w spektaklu. I to nie jako pierwszy lepszy statysta, zaoferowano mu bowiem główną rolę!
Choć wyznaczone mu zadanie było dziecinnie proste (miał tylko dostać się na teren wroga i w odpowiednim momencie połączyć dwa kabelki), jego skutki mogły być spektakularne: wrogowie (im więcej ich, tym lepiej!) mieli trafić do zasłużonego piekła, rodzina chłopca zaś - wtedy, gdy Bóg zdecyduje, że to już czas - do raju, w nagrodę za jego heroiczny czyn. Jego samego płomienie miały się nie imać, a śmiercionośne odłamki bomby cudownie omijać. Bóg będzie wiedział, że to właśnie jego ma ocalić, bo jego mentorzy oprócz naszpikowanej materiałami wybuchowymi kamizelki wręczyli mu amulet z wypisanymi wersetami z Koranu...
Tak mniej więcej można by podsumować bajkę, którą opowiadają nawet kilkuletnim chłopcom (i dziewczynkom, choć znacznie rzadziej) apologeci terroryzmu w Afganistanie i Pakistanie. Zatajają przed nimi jednak zakończenie.
W jego najgorszej wersji chłopiec w momencie detonacji zostaje rozerwany na strzępy. W nieco lepszej - tchórzy w ostatniej chwili albo doznaje olśnienia i rezygnuje z wykonania zadania. Zamiast wysadzić w powietrze cywilów, policjantów albo żołnierzy, mówi im, że ma na sobie dziwną kamizelkę. Do akcji wkraczają saperzy. A chłopiec wraca ze wstydem w rodzinne strony albo trafia do celi w dziecięcym więzieniu.
Mimo iż talibowie konsekwentnie zarzekają się, że brzydzi ich wykorzystanie dzieci do walki, fakty wskazują na co innego. Zarówno wojska afgańskie i amerykańskie, jak i organizacje międzynarodowe, przedstawiają dowody na to, że coraz bardziej obniża się wiek adeptów terroryzmu. Co najgorsze - większość z nich nie ma bladego pojęcia, że zostają wysłani na pewną śmierć.
Rekrutowanie dzieci
Wykorzystywanie dzieci do walki zbrojnej nie jest żadną nowością. W większości konfliktów XX i XXI wieku, niemal pod każdą szerokością geograficzną, dzieci brały (i wciąż biorą) udział w wojnach, których zazwyczaj nawet nie rozumieją. Gdy tuż po zamachach 11 września wykluwał się nowoczesny terroryzm - medialny, spektakularny, ociekający krwią przypadkowych ofiar - mało komu przyszło na myśl, że ponad dekadę później młodsze pokolenie tego zbrodniczego ruchu zdecyduje się na wykorzystanie dzieci.
Mali samobójcy pojawili się już wcześniej w Lewancie i Iraku.
W pierwszym przypadku ramię w ramię ze swoimi braćmi i ojcami walczyli z izraelskim okupantem już pod koniec XX wieku, a spirala krucjaty nieletnich samobójców rozkręciła się na całego w czasie drugiej intifady. W drugim - byli rekrutowani przez zupełnie obcych brodaczy. "Rekrutowani" to oczywiście eufemizm, bo terroryści przy pomocy upominków - słodyczy, zabawek czy drobnych sum pieniężnych - zwabiali dzieci z ulicy i sierocińców, zwłaszcza te, które były opóźnione w rozwoju. W październiku 2008 roku dyrektor ds. operacji wojskowych w irackim ministerstwie spraw wewnętrznych w rozmowie z dziennikiem "Al-Sharq al-Awsat" poinformował, że w ciągu dwóch lat tamtejszy oddział Al-Kaidy wykorzystał co najmniej 24 dzieci do przeprowadzania zamachów samobójczych. - Pięcioro z nich było upośledzone umysłowo. Na podstawie badania szczątków pozostałych ustaliliśmy, że były bezdomne - wyjaśnił. To właśnie ulubiony cel terrorystów.
Kilka lat temu baza dziecięcego terroryzmu została przeniesiona do Pakistanu i Afganistanu. Gdy na początku 2011 roku w internecie pojawił się krótkie nagranie wideo, najprawdopodobniej nakręcone właśnie w regionie Af-Paku, można było domyślać się, że już wkrótce świat usłyszy o kilkuletnich dżihadystach. Na filmie kilkunastu chłopców (najmłodsi wyglądają na cztery, góra pięć lat, najstarsi - na dwanaście) bawi się w zamach terrorystyczny. Jeden z nich po czułych pożegnaniach z najbliższymi przeprowadza "atak" i razem ze swoimi ofiarami pada "martwy" na ziemię.
- To przerażające i alarmujące. Te dzieci fascynują się zamachowcami zamiast ich potępiać. Skoro gloryfikują przemoc już teraz, w późniejszym życiu mogą stać się jej stroną - oceniła wtedy Salma Jafar z pakistańskiego oddziału organizacji Save the Children. Nie trzeba było długo czekać, by okazało się, że jej słowa były prorocze.
Pranie mózgu
Najwcześniejsze doniesienia o zamachowcy samobójcy w wojnie z terroryzmem na afgańskim froncie pochodzą z 2003 roku. O nieletnim - pojawiły się kilka lat później. W lutym 2008 roku agencja IRIN dotarła do rodziny 16-letniego wówczas Zaraka Khana z pakistańskiego miasta Kohat. Najstarszy z rodzeństwa był dumą rodziny - w wieku 12 lat został przyjęty do medresy. Jego rodzice, Rehma Bibi i Shaukat Khan, nie mieli pojęcia, że oprócz historii, matematyki czy interpretacji Koranu ich syn będzie miał też zajęcia z terrorystycznego rzemiosła. - Chcieli zrobić z niego zamachowca samobójcę, ale zabraliśmy go ze szkoły - wyjaśniła w rozmowie z agencją jego matka, Rehma Bibi.
Rodzice nie zawsze są tak rozsądni, jak w przypadku Zaraka. Gdy latem 2007 roku islamscy fundamentaliści przez tydzień toczyli krwawy bój z pakistańskim wojskiem rządowym w czasie tzw. oblężenia Czerwonego Meczetu w Islamabadzie, na ulicach pojawiały się dzieci przebrane za zamachowców. W plastikowe bomby i imitacje pasów szachida "uzbrajały" ich matki. A niektóre z nich miały na sobie prawdziwe ładunki.
Ataku, do którego się przygotowywał latami, nie zdążył przeprowadzić również 15-letni Aitezaz Shah. Trafił do więzienia w Dera Ismail Khan w 2007 roku, zanim zdążył wziąć udział w (udanym) zamachu na byłą premier Pakistanu, Benazir Bhutto. Do akcji był przygotowywany w medresie w Południowym Waziristanie.
Obaj nastolatkowie, mimo iż zostali poddani standardowemu praniu mózgu, doskonale wiedzieli, na co się piszą. Byli gotowi złożyć swoje młode życia na ołtarzu "lepszej sprawy". W międzyczasie inżynierowie terrorystycznego fachu zdążyli jednak nieco zmienić taktykę: postanowili sięgnąć po młodsze dzieci.
Już w połowie 2011 roku Human Rights Watch alarmowała, że od co najmniej kilku miesięcy coraz częściej zamachy terrorystyczne przeprowadzane są przez dzieci. Dodajmy: coraz młodsze, bo o ile wcześniej prym wśród nieletnich terrorystów wiedli nastolatkowie, o tyle obecnie zakładaniem min zajmują się już pięcioletni chłopcy i dziewczynki, a najmłodsi zamachowcy samobójcy mają po osiem-dziewięć lat. - Wykorzystywanie dzieci do zamachów samobójczych przez talibów jest nie tylko obrzydliwe, ale sprawia, że słowa mułły Omara o ochronie i poszanowaniu praw cywilów zakrawają na kpinę - zauważa Brad Adams, dyrektor azjatyckiego oddziału HRW. Odniósł się tym samym do ogłoszonej w 2006 roku Layhy, czyli "kodeksu postępowania na polu bitwy". Jednym z najważniejszych jego punktów była ochrona cywilów przed działaniami zbrojnymi i zakaz rekrutowania dzieci do dżihadu. W maju 2011 roku talibowie po raz kolejny potwierdzili tę zasadę, wydając oświadczenie, w którym stwierdzili, że "udział młodzieży w dżihadzie jest surowo
zakazany".
Tę papierową regułę Bran Adams z azjatyckiego oddziału HRW podsumowuje krótko: - Kodeks postępowania ogłoszony przez talibów był postrzegany jako krok do przodu, ale pięć lat później wydaje się być niczym więcej niż narzędziem propagandowym.
Bardziej podatne na "indoktrynację, manipulację, szantaż emocjonalny"
Dr Krzysztof Liedel, ekspert ds. terroryzmu, wyjaśnia, że to żadna nowość, bo od dłuższego czasu w radykalizacji i rekrutacji do organizacji terrorystycznych wykorzystuje się kobiety i coraz młodszych ludzi. Powód jest prosty. - Są oni bardziej podatni na indoktrynację, manipulację, szantaż emocjonalny - wyjaśnia. W tej grupie dzieci są dla terrorystów najbardziej łakomym kąskiem. Jak wyjaśnia Lucyna Kicińska, ekspert w Fundacji Dzieci Niczyje, mechanizmy manipulacyjne opierają się na wykorzystaniu różnego rodzaju przewag: wieku, doświadczenia, kontroli, informacji, oddziaływania emocjonalnego. A im młodsza jest ofiara manipulacji, tym większa nierówność.
- Dzieci są bardzo podatne na sugestię, łatwo wpłynąć na ich sposób postrzegania rzeczywistości, wytłumaczyć, że muszą się odwdzięczyć na przykład za opiekę - mówi pedagog. I dodaje: - Dziecko z samego faktu, że krócej żyje na tym świecie, ma słabiej rozbudowane struktury poznawcze i mniej doświadczeń niż dorosły. Dlatego jest w stanie uwierzyć, gdy ktoś mówi mu, że nie spłonie czy nie zostanie rozerwane na strzępy, gdy eksploduje bomba, którą ma przy sobie. Tak samo jak wierzy w bajki.
Dr Liedel podaje jeszcze jeden powód wyciągania przez organizacje terrorystyczne rąk po najmłodszych: - Z ich punktu widzenia jest to doskonałe rozwiązanie ze względów operacyjnych, gdyż dzieci są słabiej kontrolowane i łatwiej mogą się przemieszczać po strefach, do których dorośli mają dostęp utrudniony lub nie mają go wcale - tłumaczy ekspert.
Według afgańskiego oficera wywiadu, co najmniej setka dzieci została zwerbowana w 2011 roku. Jak stwierdził w rozmowie z "The Telegraph", niepiśmienni chłopcy są karmieni antyamerykańską i antyrządową propagandą, dopóki nie są gotowi zabijać.
W październiku ubiegłego roku tylko jednego dnia w jednej afgańskiej prowincji policja aresztowała 22 osoby, w tym przemytnika. Gubernator prowincji Laghman, gdzie doszło do zatrzymań, wyjaśnił, że celem grupy był jeden z licznych obozów treningowych. Tam niedoszli zamachowcy mieli zostać poddani praniu mózgu, a potem wysłani na misje samobójcze. W Afganistanie taki news nie zrobiłby już większego wrażenia, gdyby nie jeden szczegół: najstarszy z grupy przyszłych terrorsytów miał dziesięć lat, najmłodszy - sześć.
Koniec dzieciństwa
Co z dziećmi, którym jakimś cudem udaje się uniknąć śmierci w zamachu? Abdul Samat, mały Afgańczyk, był karmiony podobną do opowiedzianej na wstępie bajką. Od mężczyzny, który przytwierdził do jego ciała pas szahida, wielokrotnie słyszał zapewnienia: "nie bój się", "wybuch zabije tylko niewiernych Amerykanów", "Bóg dopilnuje, żeby ogień i odłamki bomby nie zraniły cię". Miał wtedy 13 lat. W ręce terrorystów nie dostał się jak niektórzy namawiani do samobójczych misji chłopcy przez medresę, ale wprost z ulicy. Porwany w pakistańskiej Kwecie, przeszmuglowany z zasłoniętymi oczami i związanymi rękami przez granicę, trafił do Kandaharu w Afganistanie. Na moment przed atakiem doznał olśnienia - przecież ci mężczyźni próbują zrobić z niego żywą bombę. - Zacząłem płakać i krzyczeć. Ludzie wyszli z domów i zaczęli pytać, co się stało. Pokazałem im, że mam coś w kamizelce. Wtedy i oni się wystraszyli i wezwali policję, która zabrała bomby - opowiadał w rozmowie "The Telegraph".
Tak jak większość dzieci, został odesłany do rodziców. Udało mu się uniknąć więzienia, do którego trafiają coraz większe zastępy nieletnich zamachowców. Według rządu afgańskiego w 2011 roku była ich mniej więcej setka. Obecnie jest ich już ponad 300.
Jednym z młodocianych więźniów był 14-letni Rafiqullah, którego policja aresztowała, gdy ciasno opatulony kamizelką z materiałami wybuchowymi przymierzał się do wykonania zadania. Początkowo trafił do więzienia, ale prezydent Hamid Karzaj ułaskawił go i kazał odesłać do rodziny w Pakistanie. - To smutne, że muzułmańskie dziecko trafiło do szkoły religijnej, żeby uczyć się o islamie, ale zostało sprowadzone na złą drogę przez wrogów Afganistanu - uzasadnił swoją decyzję.
Lucyna Kicińska, pedagog w Fundacji Dzieci Niczyje, nie ma wątpliwości: nawet jeśli fizycznie wyjdą z tego bez szwanku, psychicznie będą poważnie pokiereszowane. - Takie dziecko może mieć problemy z zaufaniem osobom dorosłym, może chcieć stać się "niewidzialne" lub odczuwać bardzo silną potrzebę zwrócenia na siebie uwagi, może przeżywać różnorakie dylematy psychiczne. Bo z jednej strony chciałoby wrócić do osób, które mimo iż namawiały je do zamachu samobójczego, były dla niego dobre, troszczyły się, dawały dach nad głową, karmiły, z drugiej strony – może się tego obawiać, bo przecież je zawiodło, nie spełniło ich prośby.
Dlatego każdy niedoszły "terrorysta" musi zostać otoczony szczególną opieką. - Gdziekolwiek dziecko się znajdzie: czy zostanie odesłane do rodziców, czy trafi do specjalnej placówki, musi zostać objęte pomocą psychologiczną - podkreśla pedagog.
I najważniejsze: dziecko, które zostało przekonane do zamachu samobójczego, przestaje być dzieckiem. - Zostaje mu odebrane dzieciństwo. Jeśli wmówiono mu, że świat jest zły i mu zagraża, a celem jego życia jest to, żeby w to zagrożenie uderzyć, może mieć bardzo duże problemy z normalnym funkcjonowaniem w społeczeństwie - wyjaśnia.
"Co jeszcze terroryści są w stanie wymyślić?"
Coraz częściej nagłaśniane przez media przypadki małych zamachowców samobójców oprócz oburzenia i współczucia opinii publicznej wywołują też lawinę pytań. Na przykład o to, czy i tak już wątłe bezpieczeństwo cywilów nie zostanie jeszcze bardziej zagrożone? Albo czy liczba żołnierzy zabijanych znienacka nie zwiększy się drastycznie? Dr Liedel uspokaja: - Często żołnierze mają opory moralne, czy w przypadku dziecka powinni reagować tak samo, jak w przypadku dorosłego. Obecnie są już szkoleni tak, by reagowali według odpowiednich procedur, obojętnie, czy mają do czynienia z dorosłym, czy z dzieckiem. Zdaniem eksperta zagrożenie dla cywilów nie jest przez to wcale większe. - Żołnierze koalicji mają raczej dobrą opinię, jeśli chodzi o stosunki z dziećmi, które normalnie funkcjonując w swoim środowisku niejednokrotnie przeżywają większą traumę, niż w kontakcie z obcymi żołnierzami.
Drugą stroną tego krwawego medalu jest to, czy mali terroryści nie staną się wygodnym argumentem w walce propagandowej? Cywile giną przecież każdego dnia - a ich śmierć znacznie trudniej jest usprawiedliwić niż w przypadku uzbrojonych przeciwników. Nietrudno wyobrazić sobie sytuację, kiedy dowódcy, by zmyć plamę na honorze międzynarodowej armii, tłumaczą się: mieliśmy wiarygodne przypuszczenia, że zabite dziecko stanowiło poważne zagrożenie.
Zdaniem eksperta ds. terroryzmu jest to mało prawdopodobne. - Każda wymiana ognia, jest dokładnie analizowana, są prowadzone śledztwa. W walce propagandowej siły koalicyjne rzadko wykorzystuje się argument, że przypadkowa ofiara, tym bardziej dziecko, stanowiła zagrożenie terrorystyczne. To działa raczej w drugą stronę: to żołnierze mają udowodnić, że użycie ognia było uzasadnione.
Inne pytanie, które warto sobie zadać: co jeszcze terroryści są w stanie wymyślić, żeby osiągnąć swój cel, skoro już teraz nie wahają się, by sięgnąć po najstraszniejszą broń, jaką wymyśliła ludzkość: dzieci-żywe bomby?
Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.