Atomowy wyścig zbrojeń bardzo realny
Minione kilkanaście dni dowiodły z całą ostrością, że Bliski Wschód to rzeczywiście „pępek świata” - pisze w komentarzu dla Wirtualnej Polski Tomasz Otłowski, ekspert ds. bezpieczeństwa międzynarodowego. Zdaniem specjalisty regionowi bardzo realnie zagraża atomowy wyścig zbrojeń.
08.06.2010 | aktual.: 08.06.2010 09:58
Minione kilkanaście dni dowiodły z całą ostrością, że Bliski Wschód to rzeczywiście „pępek świata”, przynajmniej w ujęciu geopolitycznym. Natłok zachodzących w tej części świata wydarzeń, ważnych dla bezpieczeństwa międzynarodowego i sytuacji politycznej w skali całego globu, jest doprawdy imponujący.
Teheran zwodzi świat
Jeszcze nie przebrzmiały echa „przełomowego” porozumienia między Islamską Republiką Iranu z Turcją i Brazylią w sprawie irańskiego programu jądrowego, a już mamy nowy temat, w postaci rzekomo bestialskiej akcji Izraelczyków przeciwko tzw. „Flotylli Wolności”, która to sprawa całkowicie pochłania ostatnio uwagę światowej opinii publicznej.
Co jednak najciekawsze w całej sytuacji – i co zupełnie niknie w jazgocie tradycyjnie antyizraelskich mediów zachodnich (o muzułmańskich z oczywistych względów nie wspominając) – sprawa umowy irańsko-turecko-brazylijskiej bardzo mocno powiązana jest z aferą wokół konwoju z „pomocą humanitarną” dla Strefy Gazy. Obie te kwestie zaś paradoksalnie łączą się z ... nieodległą zapewne perspektywą zażartego wyścigu zbrojeń strategicznych (nuklearnych) w całym regionie bliskowschodnim, z dominującym udziałem Iranu i Arabii Saudyjskiej.
Ale rozpatrzmy sprawy po kolei. Oto w połowie maja świat obiega informacja, iż Brazylia i Turcja wypracowały porozumienie z Iranem, na mocy którego zgodził się on na „daleko idące ustępstwa” w sprawie swego kontrowersyjnego programu jądrowego. Ujmując rzecz w skrócie, umowa przewiduje m.in. zgodę Teheranu na zdeponowanie niemal połowy irańskiego nisko wzbogaconego (do 3,5%) uranu w Turcji, gdzie byłby on przechowywany (nadal będąc jednak własnością Iranu!). Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej uzyskałaby „prawo do wglądu” w ten skład, w zamian zaopatrując Iran w gotowe już paliwo jądrowe do jego reaktorów badawczych.
Problem w tym, że umowa ta nie dotyczy sporych już ilości uranu, wzbogaconego przez Iran do poziomu 20% - a więc znacznie bliższego wartościom koniecznym do militarnego zastosowania tego rozszczepialnego pierwiastka. Poza tym ani Turcja, ani Brazylia nie dysponują technologicznymi możliwościami wyprodukowania gotowego paliwa jądrowego – tu konieczne byłyby więc dalsze umowy z państwami trzecimi (Rosja, Chiny, Francja ?). Iran mógłby także w każdym momencie, z dnia na dzień, zabrać z powrotem z Turcji swój uran bez podawania żadnych uzasadnień i wyjaśnień. No i równie ważna (jeśli nie najważniejsza) sprawa – na mocy trójstronnego majowego porozumienia, Teheran dalej w całkowitej swobodzie miałby prawo prowadzić swą dotychczasową aktywność w zakresie wzbogacania uranu (zarówno na poziomie 3,5%, jak i wyższym).
Jak więc widać, trudno tu mówić o jakimkolwiek faktycznym przełomie w kwestii irańskiej. Ramy wyznaczane przez porozumienie Iranu z Brazylią i Turcją są daleko mniej restrykcyjne niż podobnego porozumienia, zaproponowanego Teheranowi jesienią ub. roku przez tzw. grupę „P5+1”, czyli pięciu stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ i Niemcy. Wówczas projekt ten upadł, dziś w znacznie mniej radykalnej wersji został zaakceptowany przez Irańczyków, głównie dlatego, iż stały za nim nie światowe mocarstwa (ze znienawidzonymi USA na czele), ale tzw. wschodzące potęgi, podobnie jak Iran zainteresowane w zmianie globalnego geopolitycznego status quo.
Truizmem będzie stwierdzenie, że Teheran tak naprawdę wcale nie zamierza realizować zawartego w maju porozumienia. Umowa ta była ajatollahom potrzebna jedynie jako listek figowy, w obliczu podjęcia na serio prac w RB ONZ nad kolejnym, czwartym już, pakietem sankcji wobec Iranu. Chodziło o stworzenie wrażenia, że Teheran zmienia stanowisko w sprawie swojego programu. Nic bardziej mylnego! Każdy, kto śledzi losy kwestii irańskiej od momentu jej zaistnienia – a więc od sierpnia 2002 roku (warto zapamiętać tę datę: niedługo będziemy obchodzić ósmą rocznicę „narodzin” tego problemu w stosunkach międzynarodowych...) – wie, że takich „radykalnych zmian” stanowiska irańskiego było już w tym czasie kilkanaście. Co ciekawe, zazwyczaj miały one miejsce wówczas, gdy społeczność międzynarodowa na serio zabierała się na forum RB ONZ za rozpatrywanie problemu irańskiego...
Ale Irańska Republika Islamska ma w zanadrzu jeszcze inne „asy”. Irańczycy do perfekcji opanowali sztukę politycznej prowokacji i tworzenia w różnych punktach regionu bliskowschodniego gorących sytuacji, mających odwrócić uwagę możnych tego świata od sprawy programu nuklearnego Iranu. Tak było 12 lipca 2006 roku, gdy wybuchł konflikt libański, sprowokowany przez pro-irański Hezbollah: dokładnie w tym samym dniu mijał nieformalny termin, dany Teheranowi przez państwa grupy „P5+1” na udzielenie odpowiedzi na „ostateczną” ofertę społeczności międzynarodowej (to też symptomatyczne, ile już było tych „ostatecznych ofert” dla Iranu ze strony świata ....). W efekcie krwawej wojny libańskiej, sprawa irańskiego atomu na długo zeszła z czołówki problemów światowych.
Konwój z pomocą humanitarną?
Dziś wiele wskazuje na to, że pomysł zorganizowania jawnej prowokacji w postaci wysłania „konwoju humanitarnego” do objętej izraelskim embargiem Strefy Gazy zrodził się raczej w Teheranie, a nie – jak utrzymują organizatorzy – w Stambule. Od początku było bowiem jasne, że akcja musi zakończyć się jeśli nie tragedią, to przynajmniej medialnym show, oczywiście z Izraelem w roli chłopca do bicia. Ale przecież właśnie o to chodziło – im większe przedstawienie, im więcej krwi i brutalności Izraelczyków na ekranach TV (swoją drogą, co to za konwój humanitarny, w którym co drugi uczestnik to dziennikarz ?!), im więcej „niewinnych” ofiar: tym większa szansa, że świat przynajmniej na kilka tygodni zapomni o irańskim programie nuklearnym. A kaskady wirówek w Natanz pracować będą w tym czasie pełną parą w reżimie 12/24, siedem dni w tygodniu...
Ktoś spyta, co ma Strefa Gazy i Hamas do kwestii irańskiej? Otóż, wbrew pozorom, bardzo dużo. Po 2003 roku Teheran – zaniepokojony łatwością, z jaką USA złamały reżim Saddama Hussajna w Iraku – postanowił zwiększyć zakres swego strategicznego oddziaływania na sytuację w regionie bliskowschodnim. Chodziło o znalezienie narzędzi dających Iranowi – w razie potrzeby – możliwość uderzenia tam, gdzie nie sięgają militarne środki islamskiej republiki. Jednym z takich środków stało się objęcie przez Irańczyków swoistym patronatem radykalnego palestyńskiego ruchu Hamas.
Choć reprezentujący skrajnie odmienną od irańskiej (szyickiej) wersji islamu, sunnicki Hamas oferował Teheranowi jeden niezwykle atrakcyjny atut – bezpośrednią bliskość Izraela. Od 2004 roku na ręce Hamasu zaczęły więc płynąć setki tysięcy dolarów, broń, sprzęt, a także rzecz bezcenna – irańscy oraz syryjscy instruktorzy wojskowi. Dzięki temu wsparciu, Hamas był w stanie wygrać w styczniu 2006 roku wybory parlamentarne w Autonomii Palestyńskiej, a w rok później objąć w posiadanie całą Strefę Gazy, wygoniwszy zeń struktury głównego palestyńskiego ugrupowania Fatah.
Od tamtej pory Gaza to bastion Hamasu, skąd islamiści nieustannie ostrzeliwują rakietami przyległe tereny izraelskie, siejąc terror i zniszczenie. Blokada Strefy, nałożona przez armię izraelską, ma właśnie za zadanie zastopować napływ broni i funduszy dla Hamasu i choć w części zmniejszyć jego możliwości operacyjne.
Stawka geopolitycznej gry, która toczy się dziś na Bliskim Wschodzie, jest przy tym naprawdę wysoka. Nie chodzi w niej tylko o to, czy Iran wejdzie w posiadanie technologii nuklearnej, ale o to, jakie będzie mieć to skutki dla bezpieczeństwa regionu, a szerzej – całego świata. Nuklearny Iran to bowiem niemal pewny start atomowego wyścigu zbrojeń na całym Bliskim Wschodzie.
Atomowy wyścig zbrojeń
Gdy w latach 2006-2007 irański program jądrowy wszedł w decydującą fazę, okazało się nagle, że aż kilkanaście państw bliskowschodnich wyraża zainteresowanie rozwijaniem u siebie programów nuklearnych (oczywiście formalnie o charakterze cywilnym). Przypadek? Chyba nie, raczej logiczna, strategiczna konsekwencja irańskiej determinacji do zbudowania swojej bomby atomowej. Część z tych państw nie ma na to żadnych szans (jak Sudan czy Jemen), ale inne (jak Arabia Saudyjska, Turcja, Egipt) dysponują potencjałem i funduszami dającymi im możliwość podjęcia wysiłku na rzecz pozyskania własnej broni jądrowej.
Najbardziej zaawansowana w tym względzie wydaje się być Arabia Saudyjska, która najpewniej już od kilkunastu lat potajemnie pracuje nad swoimi bombami, ma też (jako jedyna w regionie obok Iranu) własny arsenał rakiet balistycznych średniego zasięgu. Biorąc pod uwagę fakt, iż Saudowie są najważniejszym (i niejako naturalnym) regionalnym rywalem Iranu, zarówno w sensie geopolitycznym, jak i ideowo-religijnym – fakty te nie napawają optymizmem...
Wiele wskazuje więc na to, że już dziś jesteśmy świadkami początku strategicznego wyścigu zbrojeń na Bliskim Wschodzie. Wyścigu, który na dobre rozgorzeje jednak dopiero z chwilą ogłoszenia przez Teheran faktu posiadania broni jądrowej. Wbrew wszelkim nadziejom, moment ten jest zapewne bliższy, niż nam się wydaje...
Tomasz Otłowski, specjalnie dla Wirtualnej Polski
Ekspert i analityk w zakresie stosunków międzynarodowych; specjalizuje się w problematyce bliskowschodniej i zwalczania terroryzmu islamskiego. W latach 1997-2006 ekspert, później szef Zespołu Analiz, a następnie naczelnik Wydziału Analiz Strategicznych w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Obecnie ekspert Fundacji im. Kazimierza Pułaskiego, koordynator Zespołu Analiz w Fundacji Amicus Europae, publicysta tygodnika „Polska Zbrojna”.