Ataki na południu Tajlandii przypomniały o muzułmańskich separatystach. Ich rebelia trwa już od lat
• Ostatnie serie bombowe w Tajlandii zwróciły uwagę na muzułmańskich separatystów
• Rebelianci z południa od lat zbrojnie przeciwstawiają się Bangkokowi i buddyjskiej większości
• Według eksperta ICG ostatnie ataki mogły być sygnałem dla rządu, by zmusić go do negocjacji
• Ekspert przyznaje jednak, że beneficjentami niepokojów w regionie może stać się IS
Dla Andrei Tazziolego to miała być wesoła noc. Włoch kończył właśnie 51 lat i postanowił je świętować na wakacjach w Tajlandii. Jak potem opisywał agencji Associated Press, około godziny przed północą wszystkie jego plany przerwał silny wybuch. - Zobaczyłem światło, białe światło, dużą eksplozję i natychmiast coś trafiło mnie w ramię, jak wielki ogień - mówił dziennikarzom ze szpitalnego łóżka. Włoski turysta jest jedną z 36 osób, w tym 10 obcokrajowców, którzy zostali ranni w serii ataków bombowych w połowie sierpnia tego roku w Tajlandii. 51-latek i tak może mówić o szczęściu - w eksplozjach zginęły cztery osoby. W ciągu 24 godzin między 11 a 12 sierpnia odpalono ok. 10 bomb w pięciu miejscach w kraju. Głównie na południu, ale najpoważniejszy atak miał miejsce w malowniczym Hua Hin, skąd bliżej do stołecznego Bangkoku niż do granic z Malezją. To tam też ranny został Tazzioli.
Kilkanaście dni później media obiegła informacja o kolejnych, tym razem "jedynie" dwóch, eksplozjach. Celem stało się miasto Pattani. Jedna osoba zginęła, a 30 zostało rannych, gdy bomby wybuchły przy jednym z hoteli.
Nikt nie przyznał się do zamachów, ale zagraniczne media szybko wytypowały podejrzanego - muzułmańskich separatystów z południa. Wskazywać na to może skoordynowanie ataków, podstawowe materiały użyte w ładunkach, a nawet - jak opisywał Reuters - nieprzyznawanie się do zamachów.
I choć władze Tajlandii, jak podają agencje prasowe, zaprzeczają, że rebelia z południa się rozprzestrzenia, niektórzy obserwatorzy to właśnie ten region uważają za jeden z bardziej zapalnych punktów w Azji Południowej (czytaj więcej)
.
Od iskier do wybuchu
Jak opisuje prof. Adam Jelonek, ekspert ds. Azji i były dyplomaty, relacje między muzułmańskimi mieszkańcami dzisiejszych południowych prowincji Tajlandii a Bangkokiem są napięte już od dwóch stuleci. Właśnie wtedy buddyjskie królestwo Syjamu podbiło tamtejszy sułtanat. Polski ekspert w swoim artykule dla magazynu "Bezpieczeństwo Narodowe", w którym przedstawił historię i ocenę sytuacji w Tajlandii, zauważa, że początkowo opór tego regionu miał "arystokratyczny charakter". Dopiero, jak wynika z analizy eksperta, w połowie XX w. wraz z ostrzejszym kursem Bangkoku wobec mniejszości i programem przesiedleń na południe lepiej sytuowanych tajskich osadników pogłębiły się podziały tak etniczne, jak i ekonomiczne. Wkrótce też zaczęły powstawać zbrojne grupy separatystów, a przemoc rozlała się po regionie. Spokój przyniosły dopiero lata 90. ub. wieku - reformy gospodarcze i demokratyzacja państwa.
Gdy wydawało się, że koniec zbrojnych separatystów jest bliski, nowe stulecie otworzyło dla południa kolejne rozdanie. W 2004 r. wzięli oni na cel przedstawicieli władz, wojsko, policję, ale też szkoły i nauczycieli. Odpowiedź służb była brutalna, a region znów wpadł niebezpieczną spiralę. Jak podaje Reuters, w ciągu ostatnich 12 lat w akcjach tak separatystów, jak i wojsk zginęło na południu 6,5 tys. ludzi. W ocenie organizacji Human Rights Watch 90 proc. z ofiar to cywile, tajscy buddyści i malajscy muzułmanie.
Właśnie dlatego po ostatnich atakach bombowych wielu kieruje wzrok w stronę grup z południa. HRW ostro potępiło przy tym obie strony konfliktu. Służby bezpieczeństwa Tajlandii za brutalność, łamanie praw człowieka i bezkarność, która jest tylko wodą na młyn dla rekrutrów rebeliantów. Tych zaś za ataki, w których cierpią niewinni ludzie, nazywając je wprost zbrodniami wojennymi. "Nie ma żadnego legalnego ani racjonalnie akceptowalnego uzasadnienia dla ataków na ludność cywilną, które tłumaczy się tym, że to cele związane z tajskim buddyjskim państwem lub powołuje się na własną interpretację prawa islamu" - pisze HRW.
Tymczasem same władze Tajlandii przyznały w poniedziałek, że podejrzani o dokonanie pierwszej serii z połowy sierpnia faktycznie mieli powiązania z separatystami. Minister obrony Prawit Wongsuwan, cytowany przez Reutersa, twierdzi jednak, że wybuchy w Pattani nie wiążą się już ze wcześniejszymi atakami.
- Istnieje możliwość, że rebelianci z południa stawiają na bardziej gwałtowną strategię; niewykluczone, że inspirowaną przez Państwo Islamskie czy innych globalnych dżihadystów, Jednak opierając się na fakcie, że bomby nie były skonstruowane tak, by przynieść jak najwięcej ofiar, uważamy, że bardziej prawdopodobne jest, iż był to sygnał ostrzegawczy dla rządu - ocenia w rozmowie z Wirtualną Polską Tim Johnston, ekspert ds. Azji Międzynarodowej Grupy Kryzysowej (International Crisis Group, ICG), a wcześniej wieloletni korespondent z państw regionu. Przyznaje on, że "zawsze jest ryzyko", że przemoc wyjdzie poza południe Tajlandii, ale na razie wygląda to na próbę zmuszenia władz do negocjacji.
Jakiekolwiek były faktyczne motywy atakujących, dobrze wiedzieli, jak zwrócić na siebie uwagę, uderzając w turystyczne miejsca. Ta branża przynosi bowiem piątą część PKB Tajlandii. Niektóre media podkreślały nawet, że powściągliwość władz w mówieniu o rozprzestrzenianiu się ataków może wynikać z tego, że nie chcą one zrazić do odwiedzania kraju obcokrajowców. A nic tak nie studzi zapału turystów, jak islamski ekstremizm. Johnston zauważa w tym kontekście, że gdy w 2010 r. w czasie antyrządowych protestów w Tajlandii zginęło ponad 90 osób, liczba turystów tylko nieznacznie spadła. - Dla kontrastu we Francji od czasu ataków IS w Paryżu liczba ta zmniejszyła się o 8 proc. - wyjaśnia.
Regiony pod obserwacją
Ekspert ICG ocenia, że ruchy dżihadystyczne są raczej beneficjentami, niż stoją za nieładem w różnych państwach Azji Południowej. Niestety, problemów w tym regionie nie brakuje. Właśnie dlatego ICG - jak zapewnia Johnston - przygląda się uważnie czterem newralgicznym obszarom - poza południową Tajlandią, jest to także południe Filipin, Indonezja i tereny zamieszkałe przez ludność Rohingya w Birmie.
- Jeśli jesteś młody, gniewny i obserwujesz te ciągnące się od dekad konflikty, w jakiś sposób atrakcyjna staje się strategia eskalacji, a oczywistym modelem do naśladowania będzie IS. Rządy w regionie musza zrozumieć, że jeśli nie zaczną rozwiązywać konfliktów teraz, sytuacja nie pozostanie taka sama - pogorszy się - przestrzega Tim Johnson.
W przypadku procesu pokojowego w południowej Tajlandii na razie bardziej piętrzą się przeszkody niż pojawiają rozwiązania. Jak przypomina Reuters, rozpoczęte w 2013 r. negocjacje przerwał rok później zamach stanu i przejęcie władzy przez wojskowych. Obecny szef obrony zapewnia, że nie będzie rozmów, dopóki nie będzie pokoju - opisuje agencja. Tymczasem dla wielu mieszkańców z południa junta nie ma prawa dalej rządzić.
- Przede wszystkim po żadnej ze stron nie widać politycznej woli, by pchnąć dalej proces pokojowy - mówi Johnston.