Arturo Mari: myślę, że strzelał nie tylko Ali Agca
- Pocisk leciał z prędkością około 200 m/s. Gdy papież został nim trafiony, opierał się ręką o metalową poręcz jeepa. Kula, przeszywając jamę brzuszną, zeszła w dół, potem skręciła i zanim opuściła ciało, znowu skierowała się ku dołowi. Minęła dosłownie o milimetr wszystkie organy życiowe. Upadła na podłogę samochodu, gdzie została sfotografowana. Drugi pocisk zranił papieża w palec wskazujący lewej ręki - opowiada Arturo Mari, osobisty fotograf Jana Pawła w rozmowie z Agnieszką Zakrzewicz. 32 lata temu doszło do zamachu na Jana Pawła II.
11.05.2013 | aktual.: 13.05.2013 09:31
Agnieszka Zakrzewicz: Trzynastego maja 1981 roku był Pan na placu Świętego Piotra. Co Pan pamięta z tamtego dnia?
Arturo Mari: To wszystko bardzo trudno opowiedzieć. Szedłem tyłem tuż przy papieskim jeepie, trzymając na nim jedną rękę ze względu na własne bezpieczeństwo. Kiedy usłyszałem dwa strzały i zobaczyłem upadającego Ojca Świętego, zrozumiałem od razu, co się stało. Ponieważ byłem instruktorem wojskowym, potrafiłem odróżnić strzał z pistoletu od huku broni startowej czy wybuchu petardy. To były straszne chwile.
Co wtedy czułem? Z Ojcem Świętym łączyły mnie specjalne stosunki, traktowałem go jak tatę, a on mnie jak syna – nie jak fotografa. To były mocne więzi, byliśmy jak rodzina. Przeżyłem więc niesamowity szok. Pomimo to zrobiłem zdjęcia. Najważniejsze, że fotografie się udały i do historii przeszła dokumentacja tego okropnego momentu. Będąc osobą wierzącą, zawsze myślałem, że moją ręką kierowała wtedy Madonna. Podniosłem aparat do góry i pstrykałem. Zrobiłam więc sekwencję zdjęć, gdy Ojciec Święty upada w objęcia swojego osobistego sekretarza, arcybiskupa Stanisława Dziwisza. Moi współpracownicy wykonali inne fotografie, z odmiennego punktu widzenia. Później jeep zaczął pędzić w kierunku Watykanu, gdzie był punkt medyczny, a my za nim. Nikt nie był przygotowany na to, co się stało, ale wszystko na szczęście odbyło się bardzo szybko. Ojciec Święty został umieszczony w karetce pogotowia i rozpoczął się wyścig do kliniki Gemelli. Spędziłem w szpitalu całą noc i cały kolejny dzień. Praktycznie byłem tam przez
pięćdziesiąt dwa dni, bo z Ojcem Świętym żyliśmy tak, jakbyśmy byli wszyscy jedną rodziną, bez etykiety.
Ile zdjęć zrobił Pan wtedy?
Pięć lub sześć. Aparat miałem ustawiony chyba na sześć klatek na sekundę.
Została zebrana cała dokumentacja fotograficzna dotycząca zamachu i Pan uczestniczył w tej pracy.
Współpracowaliśmy z żandarmerią, z innymi fotografami zrobiliśmy zdjęcia miejsca zamachu.
Pana zdaniem – jako doświadczonego fotografa – było dużo czy mało zdjęć, które udokumentowały zamach? Kto je robił – zawodowi fotograficy, turyści?
Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć. To były ułamki sekundy. Ile osób w tym czasie fotografowało – nikt nie wie. Najważniejsze w tamtym momencie było sfotografować Alego Agcę. To zdjęcie było najważniejsze. Został też nakręcony film, z którego wzięto kadry. Cały materiał, jaki udało się zebrać to moje fotografie, kadry z filmu, fotografie ludzi, którzy znajdowali się w pobliżu.
Ujęcie, na którym wyraźnie widać wyciągniętą rękę Alego Agcy z pistoletem, to był łut szczęścia. Gdyby ktoś chciał sfotografować go specjalnie, nie zdążyłby – wszystko trwało chwilę. Agca był stosunkowo wysoki, a papież znajdował się w takiej pozycji, że górował nad wszystkimi, więc operatorowi udało się uchwycić tę scenę.
To, co mogliśmy udokumentować – kulę, która przeszyła papieża i upadła na podłogę jeepa, drugi pocisk na ziemi – sfotografowaliśmy. Zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy, czasu było jednak mało. Dwie, trzy sekundy. Co można zrobić w tak krótkim czasie? Nie mieliśmy żadnego planu, fotografowaliśmy wszystko instynktownie. Pamiętam, że odwróciłem się w kierunku, z którego padły strzały. Później zaczęliśmy biec za jeepem do Watykanu, wsiedliśmy do pierwszego samochodu ochrony i pojechaliśmy do kliniki Gemelli. To był zamach – wydarzenie nagłe i niespodziewane.
Gdy wszystko się już szczęśliwie skończyło – usłyszeliśmy, jak to zwykle bywa, wiele plotek, z powodu których jest mi przykro. Wiedziano czy nie wiedziano o zamachu? Skoro nie zostały powzięte nawet najdrobniejsze środki ostrożności, to wydaje mi się nieprawdopodobne, by w Watykanie o czymkolwiek wiedziano.
Słyszał Pan tylko dwa strzały? Czy może było ich więcej, ale nie dało się ich usłyszeć wyraźnie?
Gdy mówimy o cudzie w przypadku zamachu na Ojca Świętego, mamy na myśli rzecz bardzo konkretną. Istnieje dokumentacja medyczna ze szpitala i ona dokładnie tłumaczy, jaką drogę pokonał pocisk, który przeszył papieża.
Jako instruktor wojskowy mogę powiedzieć, co następuje. Pocisk leciał z prędkością około 200 m/s. Gdy papież został nim trafiony, opierał się ręką o metalową poręcz jeepa. Kula, przeszywając jamę brzuszną, zeszła w dół, potem skręciła i zanim opuściła ciało, znowu skierowała się ku dołowi. Minęła dosłownie o milimetr wszystkie organy życiowe. Upadła na podłogę samochodu, gdzie została sfotografowana. Drugi pocisk zranił papieża w palec wskazujący lewej ręki. Czyli to były dwa pociski.
Zostały ranne także dwie inne osoby – Ann Odre i Rose Hall. Znajdowały się po przeciwnych stronach papieża, jedna została raniona w pierś, druga w ramię. Jak to możliwe, że dwa pociski zadały cztery groźne rany? Gdyby kula, która ugodziła papieża w palec, odbiła się, poleciałaby przecież w górę.
Myślę, że strzelał nie tylko Ali Agca. Wydaje się już potwierdzone przez ekspertyzę balistyczną, że z jego pistoletu zostały wystrzelone dwa pociski, po czym broń się zacięła. Pytanie: gdzie więc stał drugi zamachowiec, który chyba postrzelił dwie kobiety, i co się stało z pozostałymi pociskami? To są jednak moje osobiste przemyślenia i oczywiście mogę nie mieć racji.
Prób zamachu było kilka. Jedna z najgroźniejszych miała miejsce właśnie w Sarajewie, gdzie pod mostem na rzece Miljacka, którym miał przejeżdżać papież, znaleziono sto dwadzieścia siedem kilogramów materiałów wybuchowych. To mógł być taki zamach, w jakim zginął sędzia Falcone na autostradzie pod Palermo.
Wybuch demonstracyjny był niesamowity. Dziś łatwo to opowiadać z dystansem, wtedy przestraszyliśmy się naprawdę. Dlatego uważam, że Wojtyła był człowiekiem Boga. Amerykański generał zatrzymał konwój papieża i wydał zakaz przejazdu, ale nie poinformował dlaczego. Ojciec Święty powiedział: „Jedziemy dalej, ludzie na nas czekają!”. I przejechaliśmy przez zaminowany most.
Także w Fatimie trzynastego maja 1982 roku ksiądz Juan Fernández Krohn próbował zasztyletować papieża. Został zatrzymany w ostatnim momencie.
Ponieważ byłem u boku Jana Pawła II przez dwadzieścia siedem lat, zaledwie kilka metrów od niego, i uczestniczyłem osobiście w tych wszystkich wydarzeniach, myślę, że Madonna nad nim zawsze czuwała. Najważniejsze było to, że po zamachu trzynastego maja 1981 roku, jak tylko wyzdrowiał, od razu znowu wyszedł do ludzi. Jakby nigdy nic. Nie bał się niczego.
Ja do tej pory, gdy idę na plac Świętego Piotra, słyszę w wyobraźni dwa strzały i odgłos bicia skrzydeł przestraszonych gołębi. Są rzeczy, których nigdy się nie zapomina.
Agnieszka Zakrzewicz jest korespondentką Wirtualnej Polski.