Żałoba, która się nigdy nie kończy
Zaginięcie, które pokazują media, staje się ciekawą historią - zupełnie jak w serialu. Śledzimy, sprawdzamy, obstawiamy: "Co będzie dalej?". Traktujemy sprawę jak zagadkę kryminalną. Ale to nie zagadki, a prawdziwe życie i dramat, który przeżywają bliscy zaginionych - mówi Izabela Jezierska-Świergiel z Fundacji ITAKA.
Anna Śmigulec: Jaki jest najgroźniejszy stereotyp na temat zaginięć? Taki, który może rzutować na losy zaginionych.
Izabela Jezierska-Świergiel, wiceprezes Fundacji ITAKA: Najpoważniejszy stereotyp dotyczy nastolatków: "Jak się skończą pieniądze, to wróci". Albo "Uciekł, bo chciał przeżyć przygodę". Takie stwierdzenie niesie ze sobą duże zagrożenie i zawsze powoduje mój sprzeciw. Szczególnie teraz, kiedy depresja zbiera swoje żniwo w tej grupie wiekowej, a część zaginięć okazuje się po czasie samobójstwem.
Poza tym wciąż krążą historie o białych vanach jeżdżących po Polsce i porywających dzieci na sprzedaż organów. Lub w ogóle o uprowadzeniach ludzi na handel. To są mity, które pokutują w naszej świadomości od lat. Tylko że kiedyś była czarna wołga, a teraz jest biały van. Te legendy miejskie są bardzo szkodliwe, bo zaginięcia to bardzo poważne sytuacje, często zagrażające zdrowiu i życiu.
A ten mit, że trzeba odczekać 24 godziny, zanim zgłosimy zaginięcie na policję?
W Polsce nigdy takiego przepisu nie było. To kalka z amerykańskich filmów i seriali. Nie odczekujemy 48 godzin, ani nawet 24 godzin. Tylko informujemy policję od razu, kiedy osoba zaginęła i czujemy, że mogło się wydarzyć coś złego. Oczywiście, wcześniej sprawdzamy różne miejsca, w których nasz bliski może przebywać i dzwonimy do osób, które mogą wiedzieć, gdzie jest.
Kiedy zgłosimy, że osoba zaginęła, służby mogą działać. Również nasza fundacja - bo dopiero wtedy możemy udostępnić wizerunek osoby zaginionej.
Czyli jeśli jesteśmy przekonani, że zaginął dorosły, a tym bardziej dziecko, to działamy od razu?
W przypadku dzieci, szczególnie małych, działamy natychmiast. Dzwonimy na policję zaraz po tym, jak zauważymy nieobecność dziecka – czy to na podwórku, czy w parku. Alarmujemy służby, które są dookoła. Jeśli jest to plaża, informujemy ratowników. Jeśli galeria handlowa, informujemy ochronę. Poszukiwania małych dzieci są traktowane bardzo poważnie i tutaj nie ma na co czekać.
Bliscy zgłaszają zaginięcie i co się dzieje dalej?
Wszystko zależy od tego, jaki poziom zostanie przydzielony danej sprawie. Reguluje to zarządzenie numer 48 Komendanta Głównego Policji z 2018 r.
Są trzy poziomy zaginięć. Pierwszy obejmuje bardzo intensywne działania poszukiwawcze i dotyczy osób, których zdrowie i życie jest zagrożone. W tym poziomie są dzieci do 10. roku życia lub w wieku 11-13 lat, jeśli zaginęły po raz pierwszy, osoby chore, wymagające stałego przyjmowania leków, a brak ich przyjęcia w odpowiednim czasie stanowi zagrożenie życia, a także osoby, co do których zachodzi realne podejrzenie, że targną się na swoje życie.
Wtedy działania policji są najintensywniejsze: zaangażowane są psy tropiące, centrum mobilne, a nawet drony. I nadzór nad tym pierwszym poziomem poszukiwań zawsze przejmuje Centrum Poszukiwań Osób Zaginionych Komendy Głównej Policji.
Drugi poziom poszukiwań obejmuje osoby, które zniknęły i jest ryzyko, że coś im się mogło stać (ale nie tak duże, jak w przypadku osób z pierwszego poziomu) i do tej pory nigdy nie zaginęły. Ten ostatni czynnik ma znaczenie, bo w Polsce np. kolejna zniknięcie czy ucieczka osoby nieletniej nie jest już zaginięciem, tylko tzw. poszukiwaniem opiekuńczym.
Służby już z założenia prowadzą wtedy mniej intensywne działania. I może mieć to tragiczne skutki. W lutym 2020 r., w czasie pandemii, zaginęła 16-letnia Kornelia z Pruszkowa. Miała już za sobą jeden epizod ucieczki, zaledwie kilkugodzinny, ale rodzice zgłosili go na policji i został odnotowany i wpisany do bazy danych. Po dłuższym czasie zaginęła po raz drugi. I właśnie ze względu na poprzednią ucieczkę nie został jej przypisany pierwszy poziom poszukiwań.
Po dwóch miesiącach okazało się, że dziewczyna została bestialsko zamordowana przez koleżankę i jej chłopaka. Zwabili ją do lasu pod Konstancinem pod pretekstem świętowania urodzin, tam już mieli dla niej wykopany grób. Strzelali do niej z wiatrówki, a ostatecznie ją udusili i zakopali.
Kiedy sprawa wypłynęła, media zalały dociekania i pretensje: "Dlaczego od początku nie była szukana jako zaginiona? Dlaczego działania policji nie były intensywne?".
No, właśnie dlatego, że regulują to przepisy i policja działała zgodnie z procedurą.
I wreszcie trzeci poziom - to są takie zaginięcia, gdzie osoba najprawdopodobniej sama podjęła taką decyzję, a także powtórne zaginięcia osób pomiędzy 11. a 13. rokiem życia.
Swoją drogą, to chyba kolejny stereotyp: "Policja nic nie robi. Jest nieskuteczna".
Ja nie mam poczucia, że policja nic nie robi. Wręcz przeciwnie: policjanci, z którymi współpracujemy, bardzo poważnie podchodzą do tematu zaginięć. A ta krzywdząca opinia może brać się stąd, że ludzie nie rozumieją, jak dużo zależy od tego poziomu, który według przepisów zostaje nadany przy zaginięciu. Bo ten poziom determinuje zakres działań, jakie może zrealizować policja.
Niedawno zadzwonili do nas rodzice zaginionego dziecka. Do zaginięcia doszło rano, a do godz. 15.00, kiedy rozmawialiśmy, policja już przeszukała teren z użyciem psów tropiących, już odblokowała dostęp do mediów społecznościowych dziecka, na miejscu działało centrum mobilne - właściwie wszystko, o czym mogłam pomyśleć, że można by sprawdzić lub zrobić, zostało zrobione.
A jak działacie wy, Fundacja Itaka?
Za każdym razem działamy tak samo. Udostępniamy wizerunek osoby zaginionej do mediów regionalnych i ogólnopolskich, przesyłamy informacje o zaginięciu do instytucji takich jak szpitale. A jeśli jest to zaginięcie w innym kraju lub transgraniczne, to do konsulatów, grup polonijnych i organizacji na całym świecie, które poszukują zaginionych. Zbieramy także informacje od informatorów, którzy często chętniej kontaktują się z nami niż z policją, bo gwarantujemy im anonimowość. Wielokrotnie przekazane przez nich informacje przyczyniły się do rozwiązania sprawy.
Ale wszystkie te działania możemy robić tylko i wyłącznie wtedy, kiedy sprawa została zgłoszona na policję i kiedy ktoś z bliskich – bo nie zawsze to jest rodzina – zgłosi do nas formalnie zaginięcie osoby. Czyli wypełni na naszej stronie dokumenty i prześle nam podpisane skany. Bo jednak jest to udostępnianie wizerunku osób trzecich.
Macie psychologów, więc z pewnością wiecie, co w takiej sytuacji przeżywają bliscy.
To bardzo duża część naszej pracy. Udzielamy nie tylko wsparcia psychologicznego, ale też prawnego i wsparcia pracownika socjalnego. Bo zaginięcie pociąga za sobą poważne, choć czasem przyziemne konsekwencje.
Na przykład nie da się wyrobić dziecku paszportu. Bez obecności drugiego rodzica jest to niemożliwe. Albo mamy ze współmałżonkiem kredyt na mieszkanie, samochód lub ziemię. A teraz nie możemy ich sprzedać, bo nie ma współwłaściciela. Takie sprawy trzeba załatwiać sądownie. Albo zaginęła osoba, która była głównym źródłem utrzymania rodziny, a my nie mamy dostępu do konta, bo zostało ono zablokowane. To jest ogromny problem, wtedy nasz pracownik socjalny podpowiada rodzinie jak i gdzie pozyskać środki na dalsze życie.
Ogromnym problemem są też wszystkie tematy związane z opieką nad dziećmi. Zdarza się nawet, że trzeba przeprowadzić rozwód - bez udziału tej drugiej osoby.
Na początku, kiedy rodzina aktywnie poszukuje, nie ma przestrzeni na myślenie i na załamywanie się. Ale po kilku dniach od zaginięcia ich sytuacja psychiczna się pogarsza. Wtedy rozmawiają z naszymi psychologami. O faktach: czy zrobili wszystko, co mogli, oraz co jeszcze mogą zrobić. I o emocjach: jak poradzić sobie z napięciem, rozpaczą, smutkiem, niepewnością, a nawet złością.
Bo bardzo często bliscy zaczynają się wzajemnie obwiniać. Albo obwiniać samych siebie: "Jak mogłem tego nie zauważyć? Po zaginięciu zareagowałem zbyt późno".
Po czasie, szczególnie przy zaginięciach długotrwałych, bliscy i znajomi się odsuwają. Nie są już w stanie ciągle słuchać tej samej historii i tych samych wątpliwości. Nie są w stanie pomagać. Krąg ludzi wokół zaczyna maleć. I zostają im właściwie ci nasi psychologowie, którzy kolejny raz będą ich wspierać i pomagać im przechodzić przez kolejne etapy żałoby.
Bo nie ukrywajmy: jest to rodzaj niedomkniętej żałoby, która w tych najtragiczniejszych przypadkach nigdy się nie kończy. Nie mogą się pożegnać, nie mają grobu, na którym mogą zapalić znicz. Nie mogą zamknąć ważnego rozdziału w swoim życiu, więc trudno im zaakceptować to, że coś się skończyło. Nie mogą iść dalej.
To okrutnie zabrzmi, ale chyba łatwiej jest, kiedy ktoś bliski po prostu umarł. Bo wtedy przeżywamy te pięć etapów żałoby: zaprzeczenie, złość, targowanie się, przygnębienie i akceptacja. A w przypadku zaginięcia bliscy tkwią w zawieszeniu między poczuciem straty a nadzieją.
Polskie prawo pozwala po 10 latach uznać osobę zaginioną za zmarłą. Wiele rodzin decyduje się na ten krok i dopełnia formalności. Ale nawet jeśli to zrobią, i tak pozostają jeszcze konsekwencje psychiczne i emocjonalne.
Pamiętam rozmowę z kobietą, której syn zaginął ponad 10 lat wcześniej. Powiedziała, że już się pogodziła ze śmiercią dziecka. Uznała syna za zmarłego. Rozmowa przebiegała spokojnie, poczułam ulgę, że pani przeżyła już żałobę i zacznie żyć dla siebie. Już miałam się rozłączać, gdy nagle zapytała: "Jak pani myśli: czy jeśli syn wróci, to wybaczy mi, że uznałam go za zmarłego?".
Ta kobieta bardzo starała się pogodzić z tym, że od lat nie ma informacji o swoim dziecku. I przekonać samą siebie, że wierzy w to, że syn nie żyje.
Bliscy innych zaginionych mają podobnie?
Tak. Nie chcę, żeby to zabrzmiało górnolotnie, ale każda najmniejsza iskierka roznieca w nich nawet nie płomień, ale całe ognisko nadziei.
Oczywiście, ci ludzie są zmęczeni, bo dostają mnóstwo sygnałów, szczególnie w pierwszym etapie zaginięcia. A potem z każdym przypomnieniem ich sprawy w mediach, w mediach społecznościowych lub wskutek działań naszej fundacji te rodziny dostają jakieś nowe informacje. Dzwonią jasnowidze i obce osoby, które twierdzą, że wiedzą, co mogło się wydarzyć.
Obserwujemy to szczególnie intensywnie na przykładzie sprawy Iwony Wieczorek. Z każdym rokiem, kiedy zbliża się rocznica jej zaginięcia, pojawiają kolejne publikacje, a po nich nowe podejrzenia, nowi świadkowie, nowe domysły.
Nie wyobrażam sobie, jak bardzo takie informacje odbierają spokój rodzinie, jeśli nie są prawdziwe. Bo nawet te najmniej prawdopodobne rozbudzają nadzieję: "Może tym razem dowiemy się, co się wydarzyło!".
Kiedyś, opracowując jedną z kampanii na temat zaginionych, robiliśmy burzę mózgów: jak ma przebiegać, jaki ma mieć tytuł i hasło przewodnie. Ktoś zasugerował: "Przywracamy nadzieję rodzinom osób zaginionych". Tylko że im nie można przywrócić nadziei. Bo ona nigdy nie umiera. Mają ją aż do ostatniego momentu.
Dlaczego media i odbiorców przyciąga akurat historia Iwony Wieczorek?
Rzeczywiście, to ciekawy wątek. Bo to nie jest jedyna osoba, która zaginęła kilkanaście lat temu. Ale w jej przypadku media jak bumerang wracały do nas tuż przed rocznicą jej zaginięcia. W bazie mamy około półtora tysiąca zaginionych, więc nie jesteśmy w stanie zapamiętać rocznicy zaginięcia każdego z nich.
Więc w jej przypadku zaczęliśmy tę datę wpisywać w kalendarz, żeby być przygotowanym, kiedy media znów będą pytać o Iwonę Wieczorek. Od kilku lat obserwuję też, że w okolicach rocznicy jej zaginięcia albo zostaje opublikowana jakaś książka na ten temat, albo pojawiają się "nowe fakty" w sprawie, albo okazuje się, że nad sprawą pracuje Archiwum X i są nowe tropy lub przesłuchania.
Myślę, że mama Iwony jest już bardzo zmęczona. Z ogromnym podziwem patrzę na tę kobietę. Musi znosić wypowiedzi i komentarze, które pojawiają się pod tymi artykułami czy postami o jej córce, w których ludzie łatwo oceniają działania lub ich brak, a nawet ją samą. Nawet niektórzy dziennikarze, którzy się do nas zgłaszają, nie potrafią zrozumieć: "Dlaczego mama nie chce już więcej rozmawiać? Powinna chcieć nagłośnić sprawę zaginięcia córki!".
To proszę sobie wyobrazić: jesteśmy matką zaginionego dziecka i przez kilkanaście lat non stop dzwonią do nas dziennikarze, pytają o szczegóły, a publikacje nie przynoszą żadnego efektu. Ciągle jesteśmy w tym samym miejscu.
I tysiące razy opowiadamy tę samą, najbardziej traumatyczną sytuację w naszym życiu. Oni wyciągają najmniejsze niuanse naszej relacji, opisują publicznie, co czuliśmy bezpośrednio po zaginięciu, co czujemy teraz i wałkują to w mediach setki razy, a my nie mamy wpływu na to, w jaki sposób jest to omawiane i pokazywane.
Tak naprawdę stajemy się "celebrytą" wbrew naszej woli. A my chcemy tylko odnaleźć zaginioną bliską osobę.
Takich "celebrytów" jest więcej. Niektórzy są rozpoznawalni nawet poza granicami swojego kraju. Jak Amanda Berry ze Stanów Zjednoczonych, która zaginęła na 10 lat.
Jak wyglądała?
Zaskoczyła mnie pani tym pytaniem. To była zwykła dziewczynka, jak się później okazało, porwana przez kierowcę szkolnego autobusu i więziona z dwiema innymi dziewczynkami w jego piwnicy. Odnaleziona po dekadzie, bo sąsiad usłyszał jakieś krzyki, jej udało się wydostać i z jego telefonu zadzwoniła na policję, mówiąc: "Pomóżcie mi, jestem Amandą Berry. Zostałam porwana i byłam zaginiona przez 10 lat, a teraz jestem tutaj". W 2015 r. opublikowały książkę: "Nadzieja. 10 lat w ciemności".
Pytałam, jak wyglądała, bo ma to znaczenie. W Stanach Zjednoczonych przeprowadzono badania na ten temat: kogo szuka się chętniej? Zanim jeszcze przeczytaliśmy wyniki tych badań, kolega w pracy mawiał: "Pamiętajcie, żeby zdjęcie do dowodu było ładne". I coś w tym jest. Nie chciałabym, żeby to źle zabrzmiało, ale taka jest rzeczywistość: ładnych osób szuka się chętniej. I oczywiście dzieci.
Z tych amerykańskich badań wynika nawet więcej: że najchętniej szuka się młodych niebieskookich blondynek o białej karnacji.
Lepiej też reagujemy na zdjęcia, na których widzimy wyraźnie twarz i oczy, a osoba patrzy wprost. To są te same mechanizmy, których używają w swoich algorytmach media społecznościowe, np. Facebook. Dzięki nim jeden komunikat zyskuje większe zasięgi, a drugi mniejsze. Jeśli zdjęcie jest atrakcyjne, poszukiwania nabierają tempa, bo posty są chętnie udostępniane.
A dzieci? Bo wyglądają słodko i z założenia wzbudzają współczucie?
Na dzieci reagujemy od razu i to jest osobna historia. Również dlatego, że mamy świadomość, że one mogą stanowić zagrożenie same dla siebie. Bo jeszcze nie radzą sobie ze światem zewnętrznym, więc łatwo mogą ulec wypadkowi czy jakiemuś zdarzeniu kryminalnemu. I trudno zakładać, że dobrowolnie podjęły decyzję o opuszczeniu rodzinnego domu.
A dlaczego historie zaginionych w ogóle ludzi interesują? Czy chodzi o to, że na głębszym poziomie to jest jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogą nam się przytrafić: że ktoś bliski nagle znika z naszego życia i pozostajemy w zawieszeniu?
Proszę sobie wyobrazić, że pani najbliższa, najbardziej kochana osoba ginie bez śladu. I nie ma pani żadnej informacji na jej temat. Jak ja sobie pomyślę, że mogłoby to dotknąć np. mojego dziecka, to odruchowo kulę się w sobie. Zatrzymuję oddech i ściągam ramiona - to jest fizyczna reakcja organizmu. Ale ja od 12 lat pracuję w fundacji i mam świadomość, jak wygląda życie po zaginięciu. Że jest ogromną traumą dla rodziny. Natomiast myślę, że dla wielu osób jest po prostu sytuacją nie do wyobrażenia.
Za to czyjeś zaginięcie jest traktowane jako ciekawa historia. I my z tym właśnie walczymy. Żeby nie było tylko ciekawym wątkiem kryminalnym. Bo jesteśmy mocno przebodźcowani filmami, serialami, książkami, a nawet podcastami z zaginięciem w tle.
A przez to stajemy się mniej wrażliwi na zaginięcia w prawdziwym życiu. I zaginięcie, które pokazują media, staje się ciekawą historią - zupełnie taką samą jak w serialu. I śledzimy, sprawdzamy, obstawiamy: "Co będzie dalej?". Dywagujemy, rozmawiamy ze znajomymi, snujemy domysły. Traktujemy sprawę jak zagadkę kryminalną. Tylko że to nie są zagadki kryminalne, to jest prawdziwe życie. Które przeżywają bliscy tej zaginionej osoby.
Myślę, że ludzi fascynuje też tajemnica. Te historie niosą ze sobą ładunek tajemniczości i pozwalają się wykazać w obszarze, który na co dzień jest dla nas zamknięty - bo nie każdy pracuje jako policjant w oddziale dochodzeniowo-śledczym. A tutaj możemy się spełniać jako kanapowy detektyw, który próbuje rozwikłać zagadkę.
Róbmy to, jak najbardziej, interesujmy się taką sprawą, bo wtedy ona żyje. Ale uważajmy na to, co piszemy w komentarzach. Bo czytają je rodziny zaginionych. Które bardzo często działają intensywnie również w mediach społecznościowych. Dlatego że te media pozwalają dotrzeć do ludzi na całym świecie.
Teraz mamy świeżą historię dwojga 40-latków, Anety i Adama Jagła z Warszawy, którzy zostawili swoim dzieciom list pożegnalny: "Chłopcy, jesteście dzielni. Poradzicie sobie w życiu. Jesteśmy z was dumni" i wyjechali w Tatry. Po czym zniknęli. Byli widziani na Słowacji.
Do tej pory nie mieliśmy takiej sprawy, gdzie zaginęłoby dwoje rodziców. Zdarzało się, że zaginęła cała rodzina, łącznie z dziećmi. Jak w przypadku Bogdańskich. Krzysztof, jego matka, jego żona Bożena i ich dzieci zniknęli 20 lat temu w niewielkiej wsi pod Łodzią.
Wszystko zostawili tak, jakby mieli za chwilkę wrócić. Włącznie z jedzeniem w lodówce i garnkami na kuchni. Ale całej rodziny nie ma już od wielu lat i to jest jedna z najbardziej tajemniczych spraw.
Mieliśmy też przypadek, że rodzice wyjechali na wycieczkę i ślad po nich zaginął. Ale ich dzieci były już dorosłe.
Natomiast sprawę państwa Jagła trudno mi zrozumieć. Jeśli nie radzili sobie wychowawczo, czy potrzebowali pomocy, mogli się zwrócić do instytucji, które wspierają, a nawet wyręczają w tym obowiązku. Zamiast zostawiać dzieci z listem pożegnalnym, mogli oddać je pod opiekę komuś z rodziny lub odpowiednim służbom. Zostałyby wtedy skierowane do rodziny zastępczej lub do domu dziecka.
Oczywiście, nie wiemy, jakie były przyczyny ich zaginięcia. Dowiemy się tego, kiedy zostaną odnalezieni. Ale jeśli była to ich dobrowolna decyzja, to mogli zorganizować się w zupełnie inny sposób.
Zostaną zatrzymani, bo pozostawili dzieci bez opieki?
Tego nie wiem. O to już trzeba dopytać policję. Ale dzieci i tak pewnie zostaną im odebrane.
Tu chciałabym podkreślić ważną rzecz. Można pozostawić rodzinę. Pod warunkiem, że nie ciążą na nas zobowiązania wobec dzieci, również te alimentacyjne. Jeśli chcemy się odciąć od poprzedniego życia, wyjechaliśmy, a rodzina zgłosiła zaginięcie i staliśmy się osobami poszukiwanymi, wystarczy, że pojawimy się na najbliższym komisariacie policji, wylegitymujemy się i wówczas nasze poszukiwania zostaną zakończone. A rodzina dostanie tylko informację o tym, że się zgłosiliśmy i żyjemy. Policja nie poda nawet miejsca zgłoszenia ani pobytu.
Podkreślam: jesteśmy wolnymi ludźmi i mamy prawo decydować. Również o swoim zniknięciu.
Wróćmy do długotrwałych zaginięć. Zdarza się, że pojawia się nowa informacja albo nowa osoba, która coś wnosi do sprawy. W tym roku 21-letnia Julia z Wrocławia ogłosiła, że to ona jest Madeleine McCann, która zaginęła jako czterolatka w pokoju hotelowym w portugalskim Algarve. Była na wakacjach, jej rodzice jedli kolację tuż obok, kiedy ktoś ją porwał.
Wszystko tutaj zostało zrobione źle. Do nas też trafiają osoby, które twierdzą, że są konkretną zaginioną osobą, albo ją znają, albo ją widziały. Ale my najpierw sprawdzamy każdą taką informację, w pierwszej kolejności we współpracy z policją. Czy informacja jest wiarygodna i czy warto się nią zainteresować. Jeśli tak, to podejmujemy dalsze działania, np. badania DNA.
Kilka lat temu mieliśmy podobną sytuację. Kobieta ze Stanów Zjednoczonych podawała się za dziewczynkę zaginioną w Polsce. Według niej wszystko pasowało, według mediów również. Ale w jednej i w drugiej sprawie powinno się to odbyć tak, że najpierw informacja zostaje sprawdzona, a dopiero potem przekazana rodzinie.
W przypadku Julii z Wrocławia odbyło się to odwrotnie. Ogłosiła to na Facebooku. A musimy pamiętać, że grupy na Facebooku to nie są organizacje ani fundacje, które dysponują bazami danych, badaniami DNA i nie mają współpracy z policją. A np. żeby prowadzić bazę danych, trzeba ją zgłosić do GIODO, a to wymaga mnóstwa działań. Także współpraca z policją odbywa się na podstawie porozumienia z komendantem głównym policji. I w Polsce tylko my takie mamy – jako fundacja zajmująca się poszukiwaniem osób zaginionych.
Więc jeśli sprawdziliśmy już tę nową informację i ona się nie potwierdziła i nie wniosła nic do sprawy, często nawet nie informujemy rodziny zaginionego. Nie ma potrzeby jej niepokoić, skoro np. badania DNA wykluczyły, że ta nowa osoba jest osobą zaginioną. Lepiej poinformować rodzinę po fakcie, że taka sytuacja miała miejsce, ale że się nie potwierdziła.
Tutaj wszystko się odbyło dokładnie odwrotnie. Czyli pokazały się informacje w mediach społecznościowych, że Julia z Wrocławia jest Madeleine McCann, ale nie zostało to w żaden sposób sprawdzone. W przypadku tej dziewczynki ze Stanów Zjednoczonych matka została ściągnięta na badania DNA aż z Niemiec.
Trwało to tygodniami: sprawdzanie, analizowanie w mediach. Rodzina była oblegana przez dziennikarzy. Nawet nie chcę myśleć, co oni przeszli. Żyjąc nadzieją, że być może ich bliska osoba się odnalazła. Jak bardzo ta nadzieja, o której mówiłam wcześniej, musiała eksplodować. I jak ogromne było rozczarowanie, kiedy przyszły wyniki badań.
Dlatego takich rzeczy się nie robi. Nie ogłasza się w mediach, że się jest zaginioną osobą, ani że się taką osobę ma pod swoją opieką. Tylko najpierw weryfikuje się fakty, dopiero potem kontaktuje się z rodziną, a jeśli zakończenie jest szczęśliwe, wówczas można poinformować media, jeśli rodzina sobie tego życzy.
Jak w przypadku pewnego starszego mężczyzny w USA, którego córka zaginęła 20 lat wcześniej. Senior, za namową bliskich, zrobił badania DNA i pozostawił swój wynik w bazie danych. Okazało się, że jego DNA jest zgodne z trzema innymi DNA. Finalnie okazało się, że to było DNA dzieci zaginionej córki. Uważam, że to piękna historia. Media dostały ją i zdjęcie całej rodziny na końcu, już po ich spotkaniu.
Czyli dotarł do zaginionej córki poprzez wnuki, o których istnieniu nie miał pojęcia?
Tak, w skontaktowaniu się z córką pomogły mu odpowiednie służby. Okazało się, że dziewczynka została uprowadzona przez nianię z ogłoszenia.
Ale tutaj kolejność działań była wzorcowa.
Podobnie powinno to przebiegać, gdy chodzi o identyfikację osób zmarłych. Mamy bazę danych osób NN, czyli takich, które zostały pochowane jako osoby o nieznanej tożsamości. I policja też czasem prosi o pomoc w ustaleniu tożsamości, publikując na swojej stronie zdjęcia. Oczywiście już po korekcie.
Kiedyś zadzwoniła do nas kobieta, której syn zaginął i która korzystała z pomocy naszej fundacji. Ze łzami i żalem w głosie poskarżyła się, że chwilę wcześniej ekspedientka w osiedlowym sklepie mięsnym powiedziała jej "Widziałam, że pani syn został odnaleziony. Opublikowali jego zdjęcie jako osoby zmarłej". Była zszokowana, że nie otrzymała od nas żadnej informacji.
Co się okazało? Na jednej z grup na Facebooku widniał komunikat o zaginięciu tego syna. A pod spodem ktoś zamieścił zdjęcie osoby NN, właśnie z takiej policyjnej strony. I reszta komentujących sprawę, tzw. kanapowych detektywów, uznała, że jest między tymi dwoma mężczyznami ogromne podobieństwo!
Tylko że my tę sprawę sprawdziliśmy już rok wcześniej. I poza tym, że jeden i drugi pan nosił okulary, nic innego się nie zgadzało. Nawet wzrost. I to są właśnie informacje, do których my mamy dostęp, bo dostajemy je z policji. Więc jeśli nie zgadza się tak podstawowa informacja, jak wzrost, to wiemy, że nie jest to ten zaginiony syn i nie ma potrzeby niepokojenia matki.
Jakie są przyczyny i motywacje zaginięć? Bo niektóre osoby znikają chyba dlatego, że tak postanowiły.
Te przyczyny są mocno skorelowane z wiekiem osób zaginionych. Jeśli chodzi o małe dzieci, to najczęściej przyczyną jest niewystarczająca opieka ze strony dorosłych. Mam na myśli opiekunów w ogóle, nie tylko rodziców. Bo czasem są to dziadkowie, nianie, inni krewni, znajomi.
Może dojść do zagubienia albo do nieszczęśliwego wypadku. No i porwania rodzicielskie - to jest druga najczęstsza przyczyna zaginięć małych dzieci.
Jeśli chodzi o nastolatki, to stale i niezmiennie od lat główną przyczyną ich zaginięć są ucieczki. Ich powody są różne. Więc zawsze apelujemy, żeby nie bagatelizować sytuacji.
A w przypadku osób dorosłych, w wieku 25-60 lat, mamy mnogość powodów: problemy w domu, konflikty w rodzinie, depresja, zaburzenia psychiczne, długi, problemy finansowe, uzależnienia od środków odurzających i alkoholu. I wreszcie samobójstwa, gdzie nie znaleziono ciała, więc nadal są przypisane do kategorii zaginięć.
Natomiast u osób starszych dochodzą choroby wieku senioralnego: Alzheimer, choroby otępienne, a także depresja i samobójstwa.
Jakaś część zaginięć okazuje się ostatecznie morderstwem.
Tak, mówimy tutaj o tzw. ciemnej liczbie przestępstw. Ale to jest bardzo mały procent zaginięć.
Owszem, takie sprawy się zdarzają. Mieliśmy niejedną taką historię, w której finalnie okazywało się, że doszło do przestępstwa. Niedawno, bo 24 maja, po wielu latach zostały odkryte zwłoki kobiety, która zaginęła kilkanaście lat temu, i tego samego dnia został aresztowany mężczyzna, który dokonał jej zabójstwa.
Zaginięcie Iwony Wieczorek też moglibyśmy przypisać do tej kategorii. Mimo że jeszcze nie odnaleziono ciała, nie znamy sprawcy i nie wiemy, co dokładnie się wydarzyło.
A scenariusze zdarzeń bywają zaskakujące.
Swego czasu organizowaliśmy grupy wsparcia dla rodzin osób zaginionych. I przychodził do nas na taką grupę mężczyzna po zaginięciu małżonki. Na spotkaniach żalił się, jak bardzo mu jej brakuje. Osiem lat później okazało się, że to on ją zabił.
Anna Śmigulec, dziennikarka Wirtualnej Polski