PublicystykaApel amerykańskich senatorów. Paweł Lisicki: niebezpieczna wymiana listów

Apel amerykańskich senatorów. Paweł Lisicki: niebezpieczna wymiana listów

Trzej senatorowie USA napisali list do premier Beaty Szydło, w którym wzywają polski rząd do potwierdzenia poszanowania praw człowieka. - Niezależnie, czy amerykańscy senatorowie mają rację czy bredzą, ważne, że napisali list, który sam w sobie dla Polski dobrą informacją nie jest - pisze Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski.

Apel amerykańskich senatorów. Paweł Lisicki: niebezpieczna wymiana listów
Źródło zdjęć: © Eastnews | Jan Bielecki
Paweł Lisicki

Najpierw fakty. Trzech amerykańskich senatorów, dwóch demokratycznych i jeden republikański, napisało do premier Beaty Szydło list, w którym wyrazili zaniepokojenie stanem polskiej demokracji. Podobnie jak politycy z innych państw, szczególnie z Unii Europejskiej, Amerykanie uznali, że zarówno ustawa o mediach publicznych jak i o Trybunale Konstytucyjnym "mogą służyć do ograniczenia demokratycznych praw w Polsce". Wezwali także rząd Polski, by ten "potwierdził wierność podstawowym zasadom OBWE i UE, włączając w to poszanowanie dla demokracji, praw człowieka i rządów prawa". Po przeczytaniu listu, podpisanego przez Johna McCaina, Bena Cardina i Richarda Durbina można mieć wrażenie, że nad Wisłą doszło do czegoś bardzo złego i niepokojącego.

Nic dziwnego, że amerykańskim politykom szybko odpowiedziała premier Beata Szydło. Najpierw stwierdziła, że Amerykanie nie mają wiedzy na temat sytuacji w Polsce, następnie wytłumaczyła, że zmiany w prawie prowadzą do naprawienia sytuacji w Trybunale oraz do "przywrócenia mediom publicznym w Polsce autentycznego charakteru apolityczności". Dodała też: "Sytuacja w której zagraniczni politycy próbowaliby pouczać Amerykanów o ich Konstytucji, czy narzucać im swoją wizję rozwiązania wewnętrznego, amerykańskiego sporu politycznego, byłaby dla mnie czymś niezrozumiałym i nieodpowiednim. Jestem przekonana, że także w Panów opinii taka sytuacja byłaby niedopuszczalna".

O całej wymianie listów można powiedzieć dwie rzeczy. Pierwsza jest oczywista i banalna: amerykańscy senatorowie, tak jak wcześniej inni politycy z Unii Europejskiej, przyjęli za swoją wersję wydarzeń przedstawianą przez większość polskiej opozycji i antyrządowych publicystów. Tekst senatorów z USA mógłby być równie dobrze napisany przez pierwszego lepszego przeciwnika PiS w kraju. Amerykanie nie zwracają uwagi ani na to, że media publiczne przed zmianami dokonanymi przez PiS były skrajnie upolitycznione i faktycznie reprezentowały stanowisko poprzedniego układu rządzącego, nie widzą też problemu ani ze skrajnie niepluralistycznym składem Trybunału, ani z wcześniejszym majstrowaniem Platformy przy jego obsadzie. Krótko: są ślepi na jedno oko. I rację ma premier Szydło, kiedy zauważa, że każdy z sygnatariuszy listu uznałby podobne wtrącanie się w sprawy USA za impertynencję. Tyle, że to co napisałem to połowa prawdy. Druga jest znacznie bardziej gorzka i dla rządzących mniej przyjemna.

Po pierwsze, najwyraźniej albo nie docenili skali oporu zachodnich polityków, albo nie potrafili trafić do nich z właściwymi argumentami. Niezależnie, czy amerykańscy senatorowie mają rację czy bredzą, ważne, że napisali list, który sam w sobie dla Polski dobrą informacją nie jest. Od tygodni widać już, że kolejni ważni publicyści, czy to na łamach "Foreign Affairs" czy "Foreign Policy" czy innych pism coraz ostrzej krytykują poczynania władz w Warszawie. Są to teksty sztampowe i mało odkrywcze, powielają wciąż te same oskarżenia, przypominające stare sprawdzone przekazy dnia. Być może rzeczywiście tak myślą, być może, co bardziej prawdopodobne, tak zostali nastawieni. Mało mnie to jednak obchodzi. Ważne, że polska dyplomacja do tej pory nie potrafiła sobie z tego typu wyzwaniem poradzić. A list premier Szydło, mimo że merytorycznie słuszny, łatwo będzie wykorzystać przeciwnikom obecnych władz. Przedstawią go jako wyraz pychy i zadufania.

Jednak niepokoi mnie nie tylko brak skutecznej reakcji na tę swoistą falę oczerniania Polski. Ważniejsze jest inne pytanie. Do tej pory politycy PiS przedstawiali, obawiam się, wyidealizowany obraz amerykańskiej polityki. To USA miały być głównym partnerem Polski, głównym sojusznikiem i sprzymierzeńcem. Skoro doszło do napięcia w relacjach z Brukselą czy Berlinem to Waszyngton był głównym punktem odniesienia. Tylko tam bowiem, słyszałem, naprawdę rozumie się sytuację w Europie, tylko na Amerykanach można naprawdę polegać jeśli chodzi o bezpieczeństwo.

List trójki senatorów sprawia, że jest to opowieść mało przekonująca. Dwa tygodnie temu, kiedy oceniałem expose ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego, pytałem z kim Polska zamierza budować swoją pozycję, na kim z wielkich zamierza się oprzeć. Z jednej strony nic nie wskazuje na zmianę w relacjach z Rosją. Szczególnie po spotkaniu w Monachium i ostrej krytyce Moskwy przez prezydenta Dudę trudno liczyć na to, żeby Polska mogła prowadzić wobec Rosji politykę równie pragmatyczną jak robi to Wiktor Orban. Z drugiej wizyta w Berlinie pokazała, że Niemcy ani na krok nie zamierzają zmienić swego podejścia do zmian w Polsce. Rozmowy odbyły się w chłodnej atmosferze i można o nich powiedzieć tyle, że dobrze, iż do nich w ogóle doszło. Podobnie niezmiennie jest krytyczne stanowisko Brukseli. Kto zatem ma być głównym naszym sojusznikiem? Do niedawna można było sądzić, że będą to Amerykanie. Faktycznie, gdyby rządowi udało się doprowadzić, mimo oporu Niemców do powstania w Polsce stałych baz NATO lub
wprowadzić inne formy stałej obecności wojskowej USA, byłoby to wielkim sukcesem. Jednak czy jest to teraz do wyobrażenia? Tym bardziej, że pod listem popisali się nie tylko demokraci ale i republikanin i to nie byle jaki, bo sam John McCain, przez wielu prawicowych komentatorów uważany za autorytet.

Coś tu nie gra. Węgry znalazły się przed laty w podobnej sytuacji co Polska. Walcząc o własną suwerenność, widząc jak wygląda naprawdę solidarność Zachodu potrafiły z tego wyciągnąć wnioski i zaczęły prowadzić coś w rodzaju polityki równowagi. Uznały, że polepszenie relacji z Moskwą wzmacnia ich pozycję w stosunku tak do Brukseli, jak Berlina czy Waszyngtonu. Polska takiego wniosku wyciągnąć nie chce. Warszawa woli wierzyć, że możliwe jest jednoczesne pryncypialnie krytyczne i moralnie słuszne stanowisko wobec Moskwy, dokonywanie zmian politycznych wewnątrz kraju i podtrzymywanie dobrych relacji z Zachodem, z Unią i USA. List z Ameryki jest kolejnym niebezpiecznym sygnałem pokazującym, że trudno to sobie wyobrazić.

Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Opinie
Beata Szydłolistusa
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (887)