Andrzej Rychard dla WP: czym się różni PO od PiS
Minęło już trochę czasu od wyborów i powoli będziemy zapominać o tym, jak ostra, wręcz momentami zajadła była kampania. Obie główne konkurujące ze sobą partie wykopywały doły miedzy sobą, aby pokazać, jak się różnią. Teraz pewnie przynajmniej część tych dołów trzeba będzie zakopywać. Ale na pewno nie da się wszystkich wyeliminować. Póki więc jeszcze pamiętamy gwałtowność sporów w kampanii, spróbujmy zrekonstruować, na czym polega zasadnicza różnica między PO a PiS. Paradoksalnie, mimo ognistych polemik i konfliktów, może to okazać się trudne.
Czy więc mieliśmy w tej kampanii do czynienia z jakimś zasadniczym sporem na temat modelu rozwoju gospodarczego? Czy kłócono się o to, ile rynku, ile państwa opiekuńczego, co wpierw prywatyzować, jakie mają być podatki, jak mają funkcjonować reprezentacje interesów pracowniczych? Nie przypominam sobie, incydentalnie może tak, ale nie było tu jakiejś fundamentalnej różnicy. A więc może kłócono się o sprawy ideowo-obyczajowe? Co z dopuszczalnością aborcji, co z rozdziałem Kościoła od państwa, jaki stosunek do eutanazji, do mniejszości? Też sobie nie przypominam, choć w pewnych z tych kwestii partie miały zapewne stanowiska odmienne. A może więc osią sporu była wizja państwa? Tak, tu już bardziej. Widoczne było to, że PiS jest bardziej za wizją centralizującą, a PO chyba za obywatelską. Ale też do końca trudno powiedzieć, żeby spór ten dominował kampanię. Poza tym sporo jest elementów wspólnych w wizjach państwa: PO nie chce ani likwidacji CBA, ani przywrócenia WSI, by wymienić tylko dwa przykłady.
Czyżby więc różnica była w większym stopniu różnicą stylu niż treści? Trochę chyba tak jest, ale też pamiętać musimy, że w polityce styl to często treść. PiS to partia lubiąca konflikty, raczej nieufna, wierząca wciąż w lidera. Do pewnego stopnia można powiedzieć nawet, trawestując znane sformułowanie jej lidera (ciekawe, kto pamięta, o kim to było): Ta partia to jeden człowiek. Zabrać tego człowieka, nie ma partii. A jakie jest PO? Tu wiemy nieco mniej. Na pewno w jakimś sensie bardziej liberalne, przynajmniej deklaratywnie bardziej wierzące w dobre strony ludzkiej natury, niż upatrujące wszędzie wrogów. Ale jakie jest do końca, to się okaże „w praniu”. Myślę więc, ze mylą się ci komentatorzy, którzy twierdzą, że wybory pokazały rosnącą falę konserwatyzmu. Argumentują oni niekiedy, że PiS, PO, LPR i Samoobrona mają więcej głosów niż poprzednio. No tak, ale nie można wszystkiego wrzucać do jednego worka: jednak najbliższe konserwatyzmowi partie przegrały (wszystkie poza PO), a dwie z nich do tego stopnia,
że już zniknęły z parlamentu. Ja widzę w wynikach tych wyborów raczej wyraźną żółtą kartkę pokazaną konserwatyzmowi przez raczej liberalnie zorientowaną prawicę. Nadużywam tu słowa „raczej”, bo niestety w polskiej polityce wszystko jest takie do końca niedookreślone, a sensów, natury sporów i konfliktów trzeba się domyślać. Niekiedy trudno je odczytać. I wtedy na plan pierwszy wysuwa się to, co widać od razu: że jedni są bardziej uśmiechnięci, a drudzy bardziej zacięci. I nie dlatego, że przegrali. To raczej dlatego przegrali, że byli zacięci. Ale czy tylko do tego sprowadzają się polskie różnice polityczne? Obyśmy już niedługo mogli się przekonać, że nie.
Prof. Andrzej Rychard dla Wirtualnej Polski