Amerykański rykoszet trafi Polaków?
Kilkanaście dni temu polskie media zelektryzowała informacja, że pod nasze dowództwo w nadzorowanej przez Polaków afgańskiej prowincji Ghazni trafi w połowie tego roku amerykański batalion w sile około 1000 żołnierzy. Część komentatorów potraktowało to jako powód do dumy. Czy obecność Amerykanów może skomplikować naszą sytuację w Afganistanie?
02.04.2010 | aktual.: 05.09.2011 16:31
Z większości komentarzy na ten temat przebijało poczucie dumy z faktu, że Amerykanie w pełni zaufali naszym wojskowym i bez wahania oddają pod ich komendę cały swój batalion, do tego ponoć z elitarnej 101. Dywizji Powietrznodesantowej. Jednak dokładniejsza analiza całej sprawy ukazuje aspekty, które powinny nieco przyćmić ten hurraoptymistyczny ton medialnych komentarzy.
To nie powód do dumy
Za realizację zadań militarnych w południowo-wschodniej prowincji Ghazni wyłączną odpowiedzialność ponosi od półtora roku polski kontyngent - w potocznym ujęciu jest to więc całkiem zasadnie "nasza" strefa działań wojskowych w ramach NATO-wskiej misji ISAF w Afganistanie.
Obszar tej prowincji ma obecnie niezwykle ważne znaczenie strategiczne, przebiega przez nią bowiem główny szlak komunikacyjno-transportowy, łączący Herat na zachodzie, przez Kandahar na południu, z Kabulem na wschodzie. Szlak ten jest zresztą południowym fragmentem słynnego "drogowego pierścienia", oplatającego dookoła wnętrze Afganistanu i stanowiącego podstawę "krwiobiegu" całej afgańskiej gospodarki i państwa.
Nic więc dziwnego, że jest to także łakomy kąsek dla talibów, którzy praktycznie w pełni kontrolują wschodnie dystrykty prowincji Ghazni, gdzie przebiega wspomniana droga. Pomimo dotychczasowych wysiłków sił ISAF (głównie polskich żołnierzy), przejazd z Kandaharu do Kabulu nadal nie jest bezpieczny po wjeździe na teren Ghazni. Choć nikt nie mówi tego oficjalnie, Polaków jest po prostu w Ghazni za mało, aby skutecznie mogli zapewnić pełne bezpieczeństwo na lokalnym odcinku pan-afgańskiej autostrady, realizując jednocześnie inne zadania w swej strefie.
Zresztą, gdy Polska przejmowała odpowiedzialność za Ghazni w październiku 2008 roku, część komentatorów i ekspertów ostrzegała, że bierzemy na siebie zbyt duży obowiązek, któremu nie będziemy w stanie sprostać siłami 2,5 tysiąca żołnierzy, przydzielonych na potrzeby tej misji. Dziś tamte przewidywania zdają się potwierdzać. A o dostosowaniu wielkości i struktury polskiego kontyngentu do realnej sytuacji operacyjnej w Ghazni nikt nawet nie myśli w Polsce na poważnie.
Fakt, iż dowództwo ISAF zmuszone jest skierować do "polskiej" prowincji dodatkowe siły, wysłane do Afganistanu w ramach realizacji nowej strategii sojuszniczej, nie powinien być więc dla Polski szczególnym powodem do dumy. Co gorsza, według niepotwierdzonych informacji, nieplanowane wcześniej wzmocnienie polskich wojsk w Ghazni nastąpi kosztem osłabienia sił USA kierowanych do sąsiedniej prowincji Paktika, szczególnie ważnej dla powodzenia nowej strategii koalicjantów w Afganistanie.
Pod polskim przewodem?
Sytuacja taka nie jest więc dla Polski, jako ważnego sojusznika USA w kampanii afgańskiej, szczególnie komfortowa. W Polsce głównym elementem całej sprawy, wybijanym w tytułach publikacji medialnych, stał się ponadto fakt, iż amerykański batalion kierowany do Ghazni znajdzie się pod polskim dowództwem.
Jest to niestety pewne uproszczenie - owszem, na szczeblu strategicznym (tj. dowództwa całej grupy bojowej na poziomie jej strefy odpowiedzialności, czyli obszaru prowincji), Amerykanie będą odpowiadać przed polskim dowódcą i uzgadniać z nim swe ogólne działania.
Ale już na poziomie operacyjnym (czy wręcz taktycznym), w ramach swojego obszaru odpowiedzialności - a mają być ponoć skierowani w najbardziej "gorące" wschodnie regiony Ghazni - będą w praktyce na co dzień działać na własną rękę. Podobnie rzecz miała się w Iraku, gdy pod dowództwo "polskiej" Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe oddawano okresowo niewielkie jednostki US Army.
I nie byłoby tu być może większych problemów, gdyby nie fakt, że siły amerykańskie działają na co dzień według innych niż Polacy zasad użycia broni (tzw. "rules of engagement", ROE). Mówiąc wprost, ich aktywność w warunkach bojowych jest znacznie mniej skrępowana najróżniejszymi ograniczeniami i obwarowaniami, a skłonność do szybkiego i zdecydowanego używania broni znacznie większa niż w innych kontyngentach, w tym zwłaszcza polskim. Jakie może mieć to w praktyce skutki dla Polaków?
Spalenie flagi
Dobrze pokazują to efekty incydentu z udziałem żołnierzy USA, do jakiego doszło pod koniec stycznia br. w jednym z dystryktów prowincji Ghazni, opanowanym przez talibów. Akcja sił amerykańskich wspieranych przez rządowe siły afgańskie pozostawiła po sobie w jednej ze wsi zgliszcza i kilku zabitych cywilów.
Wściekli Afgańczycy winą za tę tragedię obarczyli polskich żołnierzy, z którymi często się kontaktowali i o których wiedzieli, że nadzorują ich prowincję; doszło do zamieszek, spalono polską flagę. Efekty ponad rocznych wysiłków naszych żołnierzy z CIMIC (grupy współpracy cywilno-wojskowej) poszły dosłownie z dymem.
Nie można więc wykluczyć, że skierowanie silnego amerykańskiego oddziału z elitarnej jednostki spadochronowej w najbardziej zapalne rejony Ghazni już wkrótce wywoła kolejne tego typu incydenty, które zantagonizują lokalną ludność i rykoszetem uderzą w Polaków, znacznie komplikując ich sytuację w całej prowincji.
Tomasz Otłowski specjalnie dla Wirtualnej Polski