Amerykański durszlak antyrakietowy
Baza antyrakietowa w Polsce nie jest żadnym zagrożeniem dla Rosji, bo mimo stu miliardów dolarów, jakie USA wydały na tarczę, system wciąż nie działa.
01.03.2007 06:18
Baza w Nekomie w Dakocie Północnej przypomina muzeum techniki pod gołym niebem. Ponad ziemię wystaje tylko 16 wypukłych, zardzewiałych klap w kształcie spłaszczonej pieczarki. Pod spodem znajdują się puste, podziemne silosy. To część systemu Safeguard zbudowanego na początku lat 70. na polecenie prezydenta Richarda Nixona. Nekoma miała osłaniać pobliskie wyrzutnie międzykontynentalnych rakiet balistycznych Minuteman. Gdyby Rosjanie postanowili zniszczyć amerykański arsenał nuklearny przed jego użyciem, rakiety systemu Safeguard miały przechwycić wrogie pociski, nim dotarłyby one do celu.
Skuteczność pierwowzoru dzisiejszej tarczy antyrakietowej nigdy nie została sprawdzona w praktyce. Nie tylko dlatego, że Rosjanie nie zdecydowali się na atak - amerykańscy kongresmani doszli do wniosku, że system będzie bezużyteczny, jeśli Rosjanie wystrzelą kilkadziesiąt rakiet naraz. 2 października 1975 roku Kongres odebrał armii budżet na projekt Safeguard. Nastąpiło to 24 godziny po tym, jak baza w Nekomie osiągnęła pełną gotowość bojową.
Sprawna tylko na papierze
- Jeżeli wystrzelicie rakietę, my ją zestrzelimy - obiecał "państwom zbójeckim" prezydent George W. Bush dwa miesiące po ataku na World Trade Center. Sześć lat po tej deklaracji amerykański system obrony przeciwrakietowej rzeczywiście istnieje, tyle że wciąż nie działa. Na 11 prób tylko w sześciu tarcza okazała się szczelna.
- Podczas wszystkich prób obrona wiedziała, gdzie, kiedy i z jaką prędkością będzie leciała "wroga" rakieta. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby rakieta rzeczywiście była wroga - mówi "Przekrojowi" Stephen Trimble, specjalista od rakiet i dyrektor amerykańskiej redakcji przeglądu wojskowego "Jane's Defense Weekly".
Mimo nierozwiązanych problemów technicznych tarcza nabiera konkretnych kształtów - za 10 miliardów dolarów rocznie. Nieskomplikowany test, który trwa 25 minut, kosztuje niemal sto milionów. - Stany Zjednoczone włożyły już w tarczę sto miliardów dolarów, a według planów Departamentu Obrony w 2013 roku roczne wydatki na tarczę sięgną 20 miliardów dolarów - mówi Trimble. Za co amerykański podatnik płaci taką fortunę?
Oczekiwania wobec systemu maleją z roku na rok. Safeguard miał obronić USA przed pierwszą falą radzieckich rakiet balistycznych z głowicami nuklearnymi. Gdy Biały Dom przekonał się, że ze względu na liczbę radzieckich rakiet jest to niewykonalne, ograniczył obronę do kilku najważniejszych miejsc w kraju. Dzisiejsza tarcza ma zapewnić ochronę przez atakiem maksymalnie pięciu rakiet. Dwaj potencjalni agresorzy to Iran i Korea Północna. Rakiety Kima mają przechwycić instalacje w USA. Baza w Europie ma mieć na oku Iran.
Gdyby Phenian zdecydował się dziś na atak, odpowiedź nadleciałaby z Fort Greely na Alasce. Od 2005 roku w pierwszej bazie tarczy antyrakietowej stacjonuje 10 gotowych do startu rakiet przechwytujących, czyli tak zwanych antyrakiet. Wybór miejsca - najzimniejszego punktu na Alasce - jest nieprzypadkowy: stąd najwcześniej można zestrzelić rakietę balistyczną wystrzeloną w Korei Północnej. Drugą linią obrony USA jest baza Vandenberg na zachodnim wybrzeżu USA. Są tam dwie gotowe do startu antyrakiety. Docelowo cała tarcza, łącznie z bazą w Polsce, ma dysponować 250 rakietami przechwytującymi.
"Oczy" systemu to kilkadziesiąt satelitów wyposażonych w radary działające w podczerwieni. Co 10 sekund skanują one powierzchnię ziemi w poszukiwaniu "ognisk energii", czyli smug ciepła wydostających się z dysz startującej rakiety. Gdy po 300 sekundach silnik gaśnie, a rakieta balistyczna opuszcza atmosferę, śledzenie jej przejmuje radar wczesnego ostrzegania Cobra Dane ulokowany na jednej z wysp archipelagu Aleutów (w okolicach Alaski).
Od niedawna to zadanie może też przejąć największy na świecie pływający radar wybudowany w 2005 roku za - bagatela - 950 milionów dolarów. Nad całym systemem usiłuje zapanować Centrum Operacyjne Sił Kosmicznych w Cheyenne Mountain w stanie Kolorado. Zderzenie z rzeczywistością
- "Usiłuje" to dobre sformułowanie. Jak dotąd po każdym teście tarczy dowództwo zmienia procedury. Ale może chodzi po prostu o zmylenie potencjalnego agresora - mówi Trimble.
Obecna amerykańska strategia przewiduje zestrzelenie wrogiego pocisku w środkowej fazie lotu, gdy znajduje się on kilkaset kilometrów nad ziemią. System musi zniszczyć głowicę w ciągu 20 minut od wystrzelenia rakiety.
W teorii wszystko jest proste: na podstawie danych z radarów komputery w centrum dowodzenia obliczają przewidywany tor lotu rakiety. Antyrakieta zostaje wystrzelona, po wejściu na trajektorię wrogiego pocisku odłącza się od niej niewielki, ważący 70 kilogramów "pojazd niszczący".
Dzięki niewielkim silnikom kill vehicle może manewrować w ostatniej fazie lotu przed zderzeniem z wrogą głowicą. Zniszczenie następuje bez użycia ładunku wybuchowego. Wystarczy siła kinetyczna dwóch obiektów mknących w przeciwnych kierunkach z prędkością ponad 20 tysięcy kilometrów na godzinę.
- Praktyka odbiega jednak od ideału. System zawodzi nawet w "cieplarnianych" warunkach, jakie towarzyszą testom - mówi Philip A. Coyle, były dyrektor Pentagonu do spraw testów, dziś analityk Center for Defense Information. Ostatni test tarczy odbył się 1 września ubiegłego roku. Pojazd niszczący trafił w cel, bo emitował on sygnał naprowadzający i nie wypuścił żadnych wabików ani atrap.
Po wyjściu z atmosfery nowoczesne pociski balistyczne uwalniają od kilku do kilkunastu aluminiowych balonów, a sama głowica jądrowa "chowa się" w jednym z nich. Wszystko po to, by zmylić ewentualną antyrakietę. Na wysokości kilkuset kilometrów kamerom i komputerom w pojazdach niszczących trudno odróżnić głowicę od wabików. Przyciąganie ziemskie jest tak niewielkie, że wszystkie balony poruszają się z podobną prędkością.
O dwóch poprzednich testach z grudnia 2004 i lutego 2005 roku Amerykanie woleliby zapomnieć. Podczas pierwszego zacięła się klapa silosu - na szczęście zadziałały bezpieczniki i antyrakieta nie odpaliła. Druga porażka nastąpiła już na orbicie - pojazd niszczący nie odpiął się od rakiety, a "wrogi" pocisk przemknął mu przed nosem.
- Nie twierdzę, że zestrzelenie pocisku mknącego 500 kilometrów nad ziemią jest proste. To tak, jakby za jednym uderzeniem trafić piłeczką golfową do dołka poruszającego się z prędkością siedmiu kilometrów na sekundę. Jeśli dodamy do tego różne atrapy, na polu golfowym dochodzą nam jeszcze mknące z tą samą prędkością "fałszywe" dołki - podsumowuje Coyle.
Teoretycznie najłatwiejsze byłoby przechwycenie wrogiej rakiety w pierwszej fazie lotu, podczas wznoszenia. Jej silnik wydziela wtedy najwięcej ciepła, więc rakieta jest najlepiej widoczna w podczerwieni i nie może zmylić pocisku przechwytującego żadnymi atrapami. Kłopot w tym, że lot w atmosferze trwa zaledwie kilka minut, a tak szybkie wykrycie jest możliwe tylko wtedy, gdy satelita znajduje się dokładnie nad miejscem wystrzelenia - to szansa jedna na milion, chyba że mamy do dyspozycji milion satelitów. Poza tym baza antyrakiet musiałaby znajdować się nie dalej niż 50 kilometrów od wrogiej wyrzutni.
O ile w przypadku Korei Północnej tak bliskie ulokowanie antyrakiet jest możliwe (na Morzu Japońskim stale stacjonują amerykańskie okręty, wyposażone w antyrakiety), o tyle zestrzelenie irańskiego pocisku w fazie startowej wymagałoby umieszczenia wyrzutni w samym Iranie. - Lub w państwie sąsiadującym z Iranem od zachodu, ale obecnie nie wyobrażam sobie amerykańskich silosów w Iraku - mówi Coyle.
Amerykanie zbudują nam muzeum?
Najgorsze jest jednak to, że wyzwania techniczne stale rosną. Nie chodzi ani o silniki, ani o konstrukcję rakiety przechwytującej. - Najszybciej starzeje się elektronika. Z dnia na dzień może się okazać, że nieukończony jeszcze system antyrakietowy już dziś nadaje się na złom - mówi "Przekrojowi" John Pike, szef amerykańskiego think tanku wojskowego GlobalSecurity.
Tak się stało w połowie lat 90., gdy Rosjanie zaprezentowali nową rakietę balistyczną SS-27. Cała ówczesna koncepcja amerykańskiego systemu antyrakietowego zakładała, że agresor nie użyje rakiety nowocześniejszej niż SS-25. Zwiększone możliwości manewrowe i trudna wykrywalność nowej broni sprawiły, że system obrony stał się bezużyteczny.
- Każdy miliard dolarów wydany na obronę antyrakietową daje porównywalną przewagę technologiczną jak wydatek 10 milionów na ulepszanie ofensywnych rakiet balistycznych. Ameryka może nie wytrzymać tego wyścigu. Ale w tym momencie nie dysponujemy żadną lepszą technologią - mówi Pike.
Pomijając przeciwności polityczne - czy jest zatem sens budowania bazy antyrakietowej w Europie? - Obawiam się, że obecną tarczę antyrakietową może spotkać to samo co program Safeguard. Tyle że tym razem muzeum podobne do tego w Nekomie powstanie również w Polsce. Zamknięcie programu może nastąpić już za kadencji następnego prezydenta, prawdopodobnie demokraty - przewiduje Philip A. Coyle. Najskuteczniejszy jak dotąd amerykański system antyrakietowy składa się z dwóch elementów: byłego sekretarza obrony Williama Perry'ego i byłego ambasadora Christophera Hilla. Pierwszy doprowadził w 1994 roku do podpisania porozumienia genewskiego, w ramach którego reżim w Phenianie zezwolił na międzynarodową inspekcję swoich instalacji jądrowych. Drugi z nich, były ambasador USA w Warszawie, a obecnie główny negocjator amerykański do spraw rozbrojenia Korei Północnej, wynegocjował 12 lutego stopniową likwidację głowic atomowych Kim Dzong Ila.
Łukasz Wójcik